poniedziałek, 30 grudnia 2013

Rachunek sumienia 2013

Kolejny rok zaowocował aż 74 notkami. Odwiedzin z miesiąca na miesiąc jest coraz więcej. Z nieznacznie ponad 100 polubień na profilu facebookowym zrobiło się 726. Największą satysfakcję sprawia mi fakt, że notki popularno-naukowe miały o wiele większe wzięcie niż filmowe.

Trochę szkoda, że gołębie Skinnera nie wypadły lepiej - szczególnie, że to wpis, który przebił wszelkie rekordy lajków pod notką. Tak czy inaczej – lista tematów jak zwykle tylko rośnie, więc i w 2014 będzie o czym pisać. Oczywiście zawsze jestem otwarty na sugestie – na jakie tematy chcielibyście przeczytać wpisy?

Najchętniej czytane notki roku:
1. Brytyjczycy ogłaszają inwazję kosmitów
2. Tlenowy szowinista
3. Osiem powodów dla których głowonogi są w dechę
4. Entuzjasta nauki i profesor, który chciał słuchać
5. Księżyc - ósmy kontynent
6. Nie, naukowcy nie wszczepili nowych wspomnień myszy
7. Kepler-90 – miniaturowy Układ Słoneczny
8. Kłamstwa dla dzieci
9. Ile jest gwiazd w Drodze Mlecznej?
10. Gołębie Skinnera

Filmowo też było owocnie – wychodzi mniej więcej film co trzeci dzień, w tym: 85 nowych filmów, 45 powtórek, 53 z 2013 roku i rekordowych 20 wypadów do kina. To nie znaczy jednak, że to był rok dobrych filmów. W 2012 nie miałem problemów by znaleźć jedenaście tytułów, które mogły uchodzić za najlepsze. W 2013 trudno byłoby mi zebrać pięć, które by się szczególnie wyróżniały na tle reszty.

Jest jednak kilka, które warto wspomnieć. Dwa z nich są produkcjami z 2012, które dzięki naszym przekichanym (och Wordzie, ulegam twojej autokorekcie w tym wypadku…) dystrybutorom trafiły do kin dopiero w styczniu 2013. To Django i Wreck-It Ralph. Ten pierwszy to świetne podejście Tarantino do gatunku, na którym się wychował i do którego ustawicznie robił ukłony w swoich filmach (niektórzy wręcz traktują Bękarty jako western). Ten drugi to miła niespodzianka – oczekiwałem zabawnego nostalgia tripu, a dostałem pełnokrwistą, świetnie napisaną i zrealizowaną baję. Oba filmy mogą też pochwalić się kapitalnymi łotrami, a to już połowa sukcesu.

Skoro już o łotrach mowa to trudno nie wspomnieć o Man Of Steel, z absolutnie wyśmienitym generałem Zodem (w tej roli Michael Shannon). Zdania co do samego filmu są podzielone, ale mi podobał się bardzo. Co gorsze – kompletnie nie rozumiem jak mógł wypaść z wyścigu o Oscara za efekty specjalne i przegrać z takimi tytułami jak Iron Man 3 czy Thor: Dark World, Star Trek czy też World War Z. Łotrowsko świetnie spisał się Hobbit, o którym pisałem kilka dni temu. Warto było wybrać się do kina chociażby dla Smauga.

Gdybym wspomniał o Machete Kills tylko ze względu na łotra, nie oddałbym mu sprawiedliwości. Cały film to totalna jazda bez trzymanki. Ubawiłem się po pachy ale nikomu nie polecę oglądania. Róbcie to na własne ryzyko. Podobnie z Riddickiem. Bawiłem się świetnie, ale nie jest to kino wysokich lotów. Myślę, że nie ma tu potrzeby jakiejkolwiek agitacji – kto lubi postać pewnie był w kinie, reszta i tak się nie zainteresuje.

Plusem 2013 roku jest trwająca fala filmów SF - oby się nigdy nie skończyła. W tym roku dostaliśmy kilka sympatycznych obrazków, każdy ze swoimi wadami, niektóre też z zaletami. Nie było czasu by napisać osobną notkę o Europa Report. Szkoda bo film na to zasługuje. Prawdziwe hard SF, bez pierdołowatych wątków, z postaciami, którym naprawdę zależy na powodzeniu misji. Przy dbałości o realizm pewne wpadki gryzą mocniej niż w filmach, które nie dbają o detale, ogólnie jednak polecam z całych sił. Chociażby jako ciekawostkę. Gravity polecałem kiedyś, z tego co wiem w Polsce do kin ruszyły tłumy i dobrze, bo to film, który nadaje się tylko na wielki ekran.

Warto wspomnieć jeszcze o trzech SFach. Gra Endera to dobry film i udana ekranizacja. Oczywiście daleko jej do genialnej, genialnej, genialnej książki, ale trudno byłoby się zbliżyć do tego poziomu. Choć kilku wpadek dało się uniknąć. Oblivion to trochę inna bestia. To taki Frankenstein. Posklejany z pierdyliona innych filmów, ale działa i wygląda fajnie. No i ma jedną z lepszych ścieżek muzycznych roku. No i Elizjum... Z jednej strony mokry sen fanów SF – brudna przyszłość, stacje kosmiczne, roboty i egzoszkielety, z drugiej tandetna i naiwna historyjka, nieciekawy główny bohater, głupiutki scenariusz.

Muszę też uderzyć się w pierś. Pacific Rim zachwycał w kinie, ale powtórka w domowym zaciszu okazała się kolosalną klęską. Jeśli szukacie czegoś do kina domowego to zachęcam byście dali szansę Hansel i Gretel: Łowcy czarownic. Ogromne zaskoczenie - spodziewałem się tandety, dostałem dobrze zrealizowaną, krwawą historyjkę z przymrużeniem oka. Mojej uwadze umknęła Tajemnica Zielonego Królestwa (Epic) i żałuję, bo film jest obłędnie widowiskowy. Choć całość tonie w kliszach, dzieciaki musiały szaleć. W sumie mógłbym jeszcze raz napisać to samo o Krainie Lodu (Frozen), choć to ZUPEŁNIE różne bajki.

Drogówka to pierwsza polska produkcja od dawna, którą oceniam bardzo pozytywnie. Nie napiszę, że mi się podobała, bo to film Smarzowskiego – co oznacza półtorej godziny taplania się w polskim paskudztwie, podłości i wszystkim co odrażające. Ale to dobry film. Zainteresowani lżejszą rozrywką mogą sięgnąć po dwa filmy o końcu świata. Brytyjski World’s End to maraton po dwunastu pubach w noc inwazji obcych. Amerykański This Is The End to apokalipsa w Hollywood, gdzie aktorzy grają samych siebie. Oba ogląda się dobrze, oba jednak troszeczkę rozczarowują.

Na koniec, w roli przestrogi, trzy najgorsze dziadostwa jakie miałem nieprzyjemność obejrzeć. Igrzyska śmierci: W pierścieniu ognia, jakimś cudem są gorsze od pierwszego, idiotycznego filmu. World War Z to po prostu straszna słabizna, gdzie Brad Pitt w każdej scenie wygląda jakby miał płakać, że prostytuuje się w tym potworku. No a na temat After Earth dość wylewnie wypowiedziałem się na blogu i szkoda czasu by powtarzać jak bardzo zły jest ten film.

Życzę wszystkim by rok nowy rok był nie gorszy od mijającego. 2014 zacznę już za kilka dni krótką notką astronomiczną.


czwartek, 26 grudnia 2013

Hobbit 2 – okiem RPGowca

Dream Evil – The Chosen Ones


Z góry przepraszam za żargon, ale miejscami aż się prosiło, żeby na drugą część Hobbita spojrzeć z RPGowej perspektywy. W kilku miejscach, silniej niż w przypadku pierwszej części pomyślałem, że to fantastyczne paliwo, ślicznie prezentujące obrazki z sztampowych scenek klasycznych fantaziaków.

The Hobbit: The Desolation of Smaug to film dobry, może nawet bardzo dobry, ale w kilku miejscach trafia się kilka wyraźnych, boleśnie odczuwalnych zgrzytów. Choć to długi seans, na plus należy policzyć ciągłość, której trochę brakowało w An Unexpected Journey. Nie ma tu wyraźnych fragmentów – teraz trolle, potem elfy, następnie wilki. Pomijając retrospekcję i prolog, akcja prowadzona jest bardzo płynnie.

Drugiego Hobbita, podobnie jak pierwszego, zobaczyłem w formacie 48 klatek na sekundę i ponownie zachwyciłem się tą technologią. Tu również było kilka scen, gdzie można było odnieść wrażenie, że ruch jest przyspieszony, ale ogólnie wygląda to świetnie, świetnie współgra z subtelną głębią i likwiduje problemy z ruchomą kamerą. Niestety nie pierwszy raz w Cinema City trafiam na zużyty projektor, lub celowo zredukowaną jasność obrazu. Nie jest to jednak zarzut do filmu.

Jeśli przejść do zarzutów pod adresem Pustkowia Smauga, to wpierw chętnie zrzucę z siebie żal wobec nowych wątków i postaci. Legolas jest potrzebny temu filmowi jak czternasty sutek oposowi. Nie tylko jest zbędny, ale dostał też nowe, chore oczy i utracił jakiekolwiek ślady charakteru. Wygląda na to, że jest pod całkowitym wpływem Thranduila, największej fujary wśród wszystkich elfów jakimi do tej pory uraczył nas Peter Jackson. Legolas zdradza wszelkie cechy ulubionego BN Mistrza Gry, psując fajne sceny, depcząc po głównych bohaterach i nie pozwalając im samodzielnie pokonać wyzwań. A jeśli kogoś irytowały niektóre cuda wyczyniane przez najelfiejszego z elfów w poprzedniej trylogii, to niech przygotuje się na jeszcze głupsze wygibasy. Po tym jak Legolas spaprał rewelacyjną sekwencję spływu krasnoludów rzeką, boję się co zobaczymy w There and Back Again.

Doklejona do filmu została również śliczna elfka Tauriel. Z tego co widziałem w sieci, sypią się na nią straszliwe gromy. Trochę to rozumiem, bo jej wątek miłosny (podobno trójkąt, ale nie mam przekonania) jest sztampowy. Może całą moją złość zgarnął Legolas, może dałem się zwieść ślicznej buzi Evangeline Lilly, bo mi przypadła do gustu. Przekonująca, kompletna postać, która ma coś do roboty.

Realizacja, co nie powinno nikogo zaskoczyć, stoi na wysokim poziome. Zawiódł niestety Howard Shore, nudnymi i kompletnie wtórnymi brzmieniami. Przy wszechobecnej doskonałości komputerowych efektów, zdumiało mnie też jak kiepsko wyglądał roztopiony metal. Choć Nieoczekiwana podróż zrobiła na mnie większe wrażenie, prezentując bogactwo niesamowicie dopieszczonych, komputerowych postaci, nowy film zdecydowanie broni się smokiem.

Oj tak. Smaug jest wspaniały i straszliwy. Może nie grzeszy sprytem, ale jest podły, pyszny i bardzo wygadany. A że przemawia komputerowo poprawionym głosem Benedicta „kręcę cztery filmy rocznie” Cumberbatcha i wygląda jak ożywiona praca Johna Howe, efekt jest piorunujący. Zdecydowanie najlepszy filmowy smok od Beowulfa z 2007.

Hobbita kończy kompletnie żenujący cliffhanger. Wygląda to trochę jak moment zawieszenia przed dobrze wykalkulowaną przerwą reklamową, albo jak koniec odcinka telenoweli, którą puszczają w telewizji codziennie. Zdecydowanie niepotrzebny, beznadziejny chwyt i zmarnowanie dość oczywistego materiału na finał. Nie wiem o co chodziło, przecież i tak wiadomo, że miliony ludzi pójdą do kin w przyszłym roku na trzecią część. Zagranie to ma tyle sensu, co zebranie czterech małp, dorodnego koguta i małego prosiaczka, a następnie namalowanie


środa, 25 grudnia 2013

Stasis


STASIS from Christian Swegal on Vimeo.


Stasis nie jest typowym szortem. Nie polega na jednym twiście, jakimś konkretnym myku czy wizualiach. To po prostu film, który zmieścił się w krótkim metrażu. Pełnoprawna całość i to świetnie zrealizowana. Najprawdopodobniej niemałym nakładem. Zdradza to nie tylko profesjonalne wykonanie, ale i profesjonalna obsada, w której znalazło się miejsce dla starszego z dwóch Bridgesów.


czwartek, 19 grudnia 2013

Co W Garach #25

Ninja Tracks – Pretender


Wychodzi na to, że notki z tego cyklu wskakują na bloga raz do roku. Zobaczymy czy ten trend się utrzyma w 2014. Póki co, oto lista filmów, które obecnie mam na celowniku w przyszłym roku, zabarwiona miejscami nienawiścią do polskich dystrybutorów filmowych. Dla ciekawskich na końcu kilka filmów, na które nie czekam.

Standardowo, skoro polscy dystrybutorzy są nieobliczalni (gdy np. stwierdzają, że film ze Stallone i Schwarzeneggerem w rolach głównych nie wzbudzi zainteresowania naszej widowni i nie warto go wpuszczać do kin), filmy są ułożone według dat premier światowych.

47 Ronin (grudzień 2013) – Jestem zdumiony, że to akurat trafi do naszych kin w styczniu. Po okresie buntu, że ktoś porywa się na klasyczną japońską historię i do tego jeszcze obsadza Kijankę, przyszedł trailer. I spodobało mi się. Kompletne szaleństwo bez związku z czymkolwiek, potencjalnie świetny kąsek dla fanów Legendy Pięciu Kręgów.
Trailer

Captain America: Winter Soldier (marzec) – Mam ogromne pokłady zaufania do filmów Marvela i sporo sympatii dla postaci Kapitana. I Wdowy rzecz jasna. Trailer obiecuje dużo, choć wygląda na wzorowe „więcej, bardziej”.
Trailer

X-Men: Days of Future Past (maj) – First Class był bardzo dobry, wraca tu twórca najlepszych X-Menów, czyli X2 (Bryan Singer), dostaniemy przemieszane obsady „starych” i „nowych”… Jak tu nie zacierać rączek?
Trailer

Edge of Tomorrow (maj) – Brudne SF, pętla czasowa, kosmici, pancerze wspomagane, i nawet dla Billa Paxtona znalazło się miejsce. Film powstał na podstawie japońskiej książki i zapowiada się bardzo przyjemne widowisko akcji SF.
Trailer

Transcendence (maj) – Naukowiec zaangażowany w pracę nad sztuczną inteligencją zostaje zamordowany przez ekstremalnych przeciwników rozwoju technologicznego. Oczywiście jak to w takich sytuacjach bywa, główny bohater sam staje się wirtualną świadomością / pierwszym uploadowanym umysłem… Gatunek filmu według opisów to Sci-Fi Drama i mam nadzieję, że tak zostanie i dostaniemy niegłupie SF na serio.
Trailer

How to Train Your Dragon 2 (czerwiec) – Kto nie widział jedynki, ten trąba. Nie wiem co planują na drugą część, ale wiem, że będę w kinie w dniu premiery. OK, już wiem bo właśnie pojawił się zwiastun. Zapowiada się dobrze.
Trailer

Jupiter Ascending (lipiec) – Nie lubię Tatuma, trailer wygląda jak doroczna kupa (czytaj: supernatural romance) dla amerykańskich nastolatków. Haczyk? Robią to Wachowscy. Chcę zobaczyć space operę w ich wykonaniu. Liczę, że zwiastun nie oddaje filmowi sprawiedliwości i produkt końcowy będzie się prezentował zgoła inaczej. Ciekawiej.
Trailer

Guardians of the Galaxy (lipiec) – Nie znam komiksu, nie znam bohaterów, no ale Marvel + space opera = trzeba to zobaczyć.
Trailera nie ma.

The Expendables III (sierpień) – Stallone, Schwarzenegger, Lundgren, Ford, Statham, Li, Snipes, Gibson, Banderas, Crews, Couture. Może szkoda Willisa, ale i tak będzie tłoczno.
Teaser

Interstellar (listopad) – Nowy film Nolana, wypada się zainteresować. Gdybym przeczytał scenariusz, powiedziałbym, że zapowiada się całkiem ciekawy miks dystopijnej przyszłości i przygotówki SF z mocno rozwleczonym finałem.
Nudny i nijaki teaser

The Hobbit: There and Back Again (grudzień) – Głupio byłoby nie obejrzeć trójki, co?
Trailera nie ma i pewnie jeszcze sobie poczekamy.


Na powyższe zdecydowanie czekam. Jeśli idzie o cztery kolejne tytuły, to powiedziałbym, że trzymam rękę na pulsie. Godzilla (maj) – hype w sieci jest gigantyczny, mnie jednak jeszcze nie kupili. Dawn of the Planet of the Apes (lipiec) – sequel udanego remake, do tego Gary Oldman, może być dobrze. Sin City: A Dame to Die For (sierpień, ponoć) – dziewięć lat temu miał powstać już zaraz, teraz trudno mi się ekscytować bo nie wiem czy Rodriguez ma jeszcze coś do powiedzenia; Sin City oczarowywało realizacją, nie wiem czy ten kotlet dobrze zniesie odgrzewanie. Her (luty) – Joaquim Phoenix romansujący z sztuczną inteligencją, brzmi interesująco, ale może wyjść smętnie i nieciekawie.


Na koniec cztery tytuły, na które nie czekam. The Amazing Spider-Man 2 – trailer wygląda po prostu koszmarnie i odstraszająco. RoboCop – zapowiada się jedna wielka obelga dla filmu Verhoevena, większa nawet niż Total Recall. Transformers 4 – trójka mogła być lepsza od dwójki, ale Bay mógłby już dać sobie spokój. Welcome To Yesterday – dzieciaki budują wehikuł czasu… coś nie widzę tu szans na dobre kino.


poniedziałek, 16 grudnia 2013

Księżyc – ósmy kontynent

Laibach – Take Me To Heaven


Od dwóch dni po Księżycu jeździ Jadeitowy Królik – po 37 latach ludzkość powróciła tam dzięki Chinom. Nic dziwnego, że przykryło to cieniem pokaz firmy Moon Express z 5 grudnia. To kolejna prywatna firma, która chce robić biznes w przemyśle kosmicznym i właśnie ujawniła projekt swojego pojazdu MX-1.

MX-1 to wielozadaniowy robotyczny pojazd, który ma oferować między innymi transport komercyjnych i naukowych ładunków na Srebrny Glob, przy kosztach znacznie niższych niż w przypadku konwencjonalnych rozwiązań. Składa się na to kilka elementów. Podstawowym jest fakt, że pojazd może być dodatkowym ładunkiem wynoszonym na orbitę wraz z satelitami czy zaopatrzeniem ISS, np. przez rakiety SpaceX. Po uwolnieniu na orbicie geosynchronicznej (na której znajduje się obecnie ponad sto satelitów) MX-1 będzie rozpoczynał samodzielny przelot na Księżyc. Pierwsza podróż ma się odbyć w 2015 roku i w ten sposób Moon Express będzie się ubiegać o Google Lunar XPRIZE.


Firma nazywa też naszego satelitę „ósmym kontynentem”. Rzadkie, drogocenne metale, po które tutaj musimy sięgać głęboko pod ziemią, na Księżycu mogą znajdować się na powierzchni, bo przez miliardy lat żadne procesy geologiczne nie wciągnęły ich głębiej. Dodatkowo, obecność wody może umożliwić produkcję paliwa na miejscu, a to z kolei otwiera możliwości jeszcze tańszego lotu (nie trzeba by wieźć paliwa na drogę powrotną) i wykorzystania Księżyca jako stacji paliw przed lotem w głęboki kosmos.

To wciąż nie wszystko, bo MX-1 ma być również zdolny do szeregu innych zadań. W tym: wypuszczanie małych cubesatów, serwisowanie satelitów a nawet usuwanie z orbity kosmicznych śmieci… I tak wyrastają nam kolejni prywaciarze na orbicie...


Źródła:
Moon Express
SpaceRef Business


środa, 11 grudnia 2013

Czy Ziemia zaraziła życiem inne planety?

Johann Johannsson – The Sun’s Gone Dim


Dziś na BBC pojawił się świetny tekst, schowany pod trochę głupawym tytułem. Grupa naukowców (amerykańskich, a jakże) obliczyła ile odpowiednio dużych skał zostało wyrzuconych z Ziemi podczas wielkich kolizji i mogło dostarczyć życie na inne ciała w Układzie Słonecznym.

Eksperymenty dowiodły, że mikroby mogą przeżyć trzy etapy podróży międzyplanetarnej – wybicie na orbitę w wyniku uderzenia wielkich planetoid lub komet, przelot* (trwający nawet 10 milionów lat) oraz upadek na inne ciało niebieskie. Prawdopodobieństwo takiego zdarzenia jednakże było trudne do określenia. Teraz jednak uległo to zmianie.

Dzięki astronomom i geologom mamy niezłe pojęcie o tym jak statystycznie wyglądała historia wielkich kolizji na powierzchni Ziemi w ciągu ostatnich 3,5 miliarda lat (co najmniej tyle trwa życie na naszej planecie). Wiedząc jak wiele takich zderzeń miało miejsce i jaka była ich siła można obliczyć ile trzymetrowych lub większych skał zostało wybitych w przestrzeń a następnie ile z nich w ciągu najwyżej 10 milionów lat trafiło na inne ciała niebieskie w Układzie Słonecznym. Należy pamiętać, że przyjęte kryteria są dość pesymistyczne, bo zarodniki bakterii mogą przetrwać nawet miliony lat w stanie uśpienia i niewykluczone że skały mniejsze niż trzy metry mogą posłużyć za dobry pojazd.

Nawet przy takich założeniach badacze uzyskali niezwykłe wyniki. Od kiedy powstało życie na Ziemi, około 26 milionów skał trafiło na Wenus, 730 tysięcy na Merkurego a 360 tysięcy na Marsa. Dziesiątki tysięcy mogło trafić na Jowisza i Saturna, ale dla Europy wynik to około 6 skał. Jednak i to mogłoby wystarczyć. Warto wspomnieć, że życie na Ziemi wypełnia wszystkie jego zakamarki, każdy metr sześcienny gleby to miliardy organizmów, każda kropelka wody kipi życiem. Nawet jeden okruszek naszej planety mógł wystarczyć, jeśli trafił w odpowiednie miejsce.

Wniosek? Jeśli odkryjemy życie lub jego pozostałości na Marsie, Europie czy Enceladusie, będziemy musieli bardzo serio potraktować możliwość, że nie powstało tam niezależnie, ale że zostało tam zasiane z powodu kolizji na Ziemi.


Opracowane na podstawie:
BBC: Dinosaur asteroid ‘sent life to Mars’
Publikacja w Astrobiology
* - Publikacja - tu akurat niekoniecznie eksperyment, tylko raczej odkrycie.


niedziela, 8 grudnia 2013

SS#13 - Nie takiego RoboCopa oczekiwaliście

Basil Poledouris – RoboCop


Oto K5, czyli prototyp z firmy (startupa) Knightscope. Opisywany jest jako „autonomous technology platform” i jako „autonomous data machine”. Wygląda jak Dalek zaprojektowany przez twórców gry Portal. Ma się zachowywać jak połączenie czujnego sąsiada i policjantów z Raportu Mniejszości. Nie strzela, nie zakuwa w kajdanki. Ale oczywiście już budzi kontrowersje.

Tak konkretnie, bez nawiązań i okrężnych metafor, ten kuzyn R2D2 (już przestaję!) to robot, który może samodzielnie poruszać się po mieście w wyznaczonym terenie. Oprócz wprowadzonej mapy i GPSa jest naszpikowany czujnikami, dzięki którym może omijać ludzi czy też ruchome i stojące przeszkody, patrolując wyznaczone trasy. Rejestruje to co dzieje się dookoła (zwykła kamera, noktowizor, termowizja, mikrofon), rozpoznaje twarze, powinien być w stanie rozpoznać broń palną, identyfikuje numery rejestracyjne i może je porównywać z bazą np. pojazdów dopuszczonych do przebywania na danym terenie lub oznaczonych jako poszukiwane/niebezpieczne. Twórcy wspominają też o dobrze brzmiącej „analizie behawioralnej”, „biologicznej, chemicznej i radiacyjnej detekcji”, oraz „analizie przewidującej” (predictive analytics).


Trudno na tym etapie oceniać skuteczność prototypu. Można jednak przyjrzeć się technologiom, które się na niego składają. Ogólnie powiedziałbym, że żadna nie jest ściemą. Poruszanie się dzięki lidarowi (laserowy radar – rzucamy kreski lub siatkę światła na obszar przed nami, następnie oglądając zakrzywienia budujemy sobie mapę otoczenia) jest już szeroko stosowane w samodzielnych samochodach i quadcopterach. Rejestracja obrazu i dźwięku chyba nie wymaga komentarza. Co ciekawe – kwestie nagrywania obrazu w przestrzeni publicznej są już całkiem nieźle uregulowane, w przeciwieństwie do dźwięku. Analiza „biologiczna i chemiczna” – no cóż, mamy do tego różne urządzenia i metody, więc czemu nie. Radiacja tym bardziej. Rozpoznawanie obrazów – NEIL ponoć nie tylko świetnie rozpoznaje różne przedmioty, ale i potrafi nadać im pewien kontekst. Więc rozpoznanie broni, bądź dłoni trzymającej broń, nie wydaje się niczym niemożliwym.

Co do analizy behawioralnej – urządzenia typu Kinect i cały szereg technologii mocapu pokazują, że maszyna może rozpoznać człowieka i rejestrować jego ruchy. Nietrudno wyobrazić sobie, że algorytmy działające w grach mogą wyróżnić agresywne zachowanie. Na koniec przewidywanie przestępstw. To działka Big data. Niektóre rozwiązania płynące z nieprzebranych oceanów danych brzmią jak magia. Ale statystyka jest nieubłagana i wsparta analizą behawioralną (np. charakterystycznym poruszaniem się osoby na parkingu samochodowym sugerującym, że szuka celu) pozwala przewidzieć, że w danym miejscu o danej porze może dojść do przestępstwa. Głównym celem K5 nie ma być nagrywanie przestępców i alarmowanie policji. To ma być ostateczność. K5 ma być tam gdzie trzeba, by do przestępstwa w ogóle nie doszło.

Twórcy Knightscope mówią, że idea takiego robota narodziła się po strzelaninie w szkole Sandy Hook w USA (największej w 2012 roku – zginęło tam 28 osób, w pozostałych dwunastu w tym roku zginęło „tylko” 14). Zatem twórcy chcieliby oczywiście by ich robot patrolował kampusy i tereny wokół szkół. Będę szczery – nie mam nic przeciwko. Generalnie jestem zwolennikiem Wielkiego Brata na ulicach. Tylko na ulicach. Z drugiej strony, trudno nie zastanawiać się jak będzie wyglądało pokolenie wychowane od małego w towarzystwie robotów pilnujących porządku. Zawsze będzie też istniało ryzyko, że obecność robotów uśpi naszą czujność, podczas gdy przestępcy będą się do nich włamywać. Ale może nakręcono już tyle filmów, że będzie to jedno z pierwszych zabezpieczeń o jakie zadbają twórcy?


Źródła:
Singularity HUB
Business Wire
Strona Knightscope


piątek, 6 grudnia 2013

The Terrible Thing Of Alpha-9



by Jack Armstrong


Nie ma możliwości embedowania, więc klikajcie w link i nacieszcie oczy i uszy potwornościami z Alfa-9. Jack Armstron serwuje humorystyczną kreskówkę, jasno nawiązującą do klimatów SF lat 50tych. Mimo zamierzonej karykaturalności, technicznie szorcik jest na wysokim poziomie. Zarówno wizualnie jak i pod względem udźwiękowienia.

Na koniec strona autora: http://jakedraws.tumblr.com/



poniedziałek, 2 grudnia 2013

Rewolucyjny zabieg na sercu – wsteczna terapia genowa

Hans Zimmer - Time


UPDATE: Zwrócono moją uwagę na nieścisłość w przekazie na KurzweilAI, którą nieświadomie powtórzyłem w swojej notce.

Niecały miesiąc temu, siódmego listopada, w Stanach przeprowadzono niezwykły zabieg. Minimalnie inwazyjna operacja polegała na wstrzyknięciu prosto do serca specjalnego fragmentu DNA, zwanego SDF-1*. Wpierw w organie umieszczono balonik, który zablokował dopływ krwi, by substancja nie rozniosła się po całym organizmie tylko pozostała w wadliwym sercu.

SDF-1 pełni bardzo konkretną funkcję. „Przyciąga” komórki macierzyste, które naturalnie występują w naszym ciele. Nawet u dorosłych. Pacjent który otrzymał zastrzyk ma 66 lat. Od czasu operacji mówi, że nie czuł się tak dobrze od lat. Po krótkiej, prostej i bezpiecznej operacji, SDF-1 sprawia, że komórki macierzyste z krwi i szpiku trafiają do serca i odbudowują je, usprawniając pompowanie krwi i przez to stan zdrowia pacjenta.

Wyniki tego zabiegu są ogromnie zachęcające. Ciekawostką jest też fakt, że w przeciwieństwie do większości terapii genowych, tu nie użyto wirusa jako nośnika genów. Zastrzyk zawierał po prostu roztwór zawierający DNA. W najbliższych miesiącach kolejnych 72 pacjentów z wadami serca będzie poddanych tej metodzie. Miejmy nadzieję, że z równie dobrymi skutkami.

* - Nie dostarczono "gołego DNA" tylko wektor z genem kodującym SDF-1. Nie-wirusowe wektory to między innymi kompleksy liposom-DNA, polimer-DNA, oligonukleotydy czy nanocząteczki opłaszczone DNA. Dzięki dla tmb28 za zwrócenie uwagi.


Źródła:
KurzweilAI
Economic Times


piątek, 29 listopada 2013

Kepler-90 – miniaturowy Układ Słoneczny


Groove Addicts – Interstellar

Gwiazdę Kepler-90 (wcześniej oznaczoną KOI-351) okrąża co najmniej siedem planet. Małe, skalne światy znajdują się bliżej gwiazdy niż wielkie gazowe giganty. Przypomina coś, prawda? Oczywiście jest pewien haczyk. Wszystkie odkryte do tej pory planety w układzie Kepler-90 mieszczą się w obrębie orbity Ziemskiej. Dla porównania, nasz drugi gazowy gigant – Saturn, krąży w odległości 10AU (dziesięć razy większej niż Ziemia) od Słońca.

Gwiazda Kepler-90 jest minimalnie większa i cieplejsza od Słońca, więc nie należy zbytnio liczyć, że na wewnętrznych planetach mogło się pojawić życie (choć nie można go wykluczyć na księżycach gazowych gigantów). Mimo to jest to ciekawe odkrycie i pozwoli nam nauczyć się więcej o formacji planet i układów podobnych do naszego. Poniższa grafika porównuje kilka układów w których odkryto wiele planet:


Niektóre podobieństwa są uderzające. K-90h ma promień 11,32 większy od Ziemi. Promień Jowisza to około 11,2 promieni Ziemi. Dwie wewnętrzne planety, K-90b i K-90c mają promienie o 31% i 19% większe od naszej planety, więc w pewnym stopniu przypominają duet Ziemia - Wenus. Jakby tego było mało, okresy orbitalne planet wykazują pewne wahania. To sugeruje, że poza tymi siedmioma, może kryć się tam więcej planet.

Naukowcy zacierają rączki z myślą o dalszych badaniach Keplera-90.


Linki:
Publikacja w Astrophysical Journal
News w German Aerospace Center
News w Universe Today
Wikipedia o Keplerze-90


poniedziałek, 25 listopada 2013

Imladris 2013 - prezentacje



Dziękuję wszystkim za udział w Imladrisowych prelekcjach! Zgodnie z obietnicą zamieszczam prezentacje i kilka słów uzupełnienia.


Dla uzupełnienia kilka linków:

Lista planet - z oznaczonymi metrykami podobieństwa do Ziemi / przyjazności wegetacji.
Interaktywne równanie Drake - czyli możemy samodzielnie podstawiać dane (link jest z 2012, dzisiaj "optymistyczne" i "pesymistyczne" ilości planet byłyby wyższe).
BeBionic3 - więcej o tej niezwykłej protezie (linki do dwóch filmików w PDFie).
Handie - a tutaj tania, drukowana proteza ręki.
DBS i chory na Parkinsona - niezwykła prezentacja efektów Deep Brain Stimulation.

piątek, 22 listopada 2013

Uprawiać gdzie nie uprawiał jeszcze żaden człowiek

X-Ray Dog – The Exalted One


Od lat widzieliśmy to w filmach, od dekad czytaliśmy o tym w książkach. Teraz nareszcie planują zrobić to naprawdę. Ponadto chcą się do tego przygotować tanio, z głową i z pożytkiem dla edukacji. Brawo NASA.

W 2015 NASA spróbuje hodowli roślin na Księżycu. W ramach tych pierwszych testów planowana jest bazylia, słonecznik, rzepa i rzodkiewnik. Nie wiem czemu padło na te rośliny, bardziej zafascynowało mnie wszystko to co ma mieć miejsce przed wysłaniem w kosmos puszki z roślinkami.

Ekipa pracująca nad projektem pozaziemskich upraw roślin, roześle do szkół wykonane techniką druku 3D repliki habitatu, który ma trafić na Księżyc. Niewielki kontener będzie naszpikowany elektroniką, która pozwoli śledzić rozwój roślin i regulować dostarczanie wody, ciepła itd.

Dzięki temu nie będą sami wykonywać wielokrotnych testów sprzętu. Rozproszone testy dają szansę na liczne świeże spostrzeżenia, uwagi i sugestie. Wreszcie – taka forma sprawia, że uczniowie w całym kraju mogą przyłożyć ręce do autentycznej, żywej nauki i wziąć udział w programie kosmicznym. Ilu z nich zainspiruje to do kariery naukowej?

Nawet jeśli roślinki ostatecznie nie przetrwają docelowego testu na Księżycu, cały projekt i tak będzie ogromnie pozytywnym przedsięwzięciem. Co ciekawe szansą dla tego projektu okazała się Google Lunar X Prize – konkurs fundowany przez Google. Oferuje on nagrodę dwudziestu milionów dolarów dla prywatnie finansowanej drużyny, która umieści na Księżycu łazik i zaprezentuje wykonane przez niego zdjęcia przed grudniem 2015 roku. Obecnie w wyścigu bierze udział 25 zespołów (początkowo zgłosiło się 34). Ktokolwiek wygra, prawdopodobnie wraz z łazikiem dostarczy na miejsce również małą kapsułę z roślinami.


Źródło: Forbes
Obrazek po lewej: Paragon Space Developement Corporation
(Części habitatu NASA po prawej, jak widać będzie wyglądać zgoła inaczej)


poniedziałek, 18 listopada 2013

Gołębie Skinnera - czemu jesteśmy przesądni

National - Exile Vilify


Czasem obserwując tok myślenia czy zachowania, swoje lub innych mówię sobie pod nosem, że wszyscy jesteśmy jak gołębie Skinnera. Na blogu unikałem tego zwrotu, bo nie mogłem zlinkować go do tej notki. Dziś to się zmieni.

Co zrobił behawiorysta Skinner? Umieścił gołębie pojedynczo, w klatkach z podajnikiem karmy. Podajnikami kierował automat, wrzucający porcję jedzenia w zupełnie losowych odstępach czasu. Następnie Burrhus Frederic Skinner zostawił je samym sobie. Gdy wrócił po jakimś czasie, zobaczył obrazek przypominający szpital psychiatryczny z filmu. W jednej klatce gołąb obracał się raz w lewą stronę raz w prawą, w innej gołąb dreptał w przód i w tył, w trzeciej potrząsał po dwa razy głową machał dwukrotnie skrzydłem, i tak dalej...

Ptaki zamknięte w celach naturalnie zakładają, że cokolwiek zrobiły sprawiło, że pojawiło się jedzenie. Dlatego powtarzały działania w nadziei na kolejną porcję. Losowy podajnik czasem rzeczywiście podawał jedzenie gdy gołąb np. ponownie obrócił się w swojej klatce, utwierdzając przekonanie o tym, że ten rytuał sprowadza jedzenie. Inny ptak podreptał w miejscu, gdy nie pojawiła się karma, kombinował. Wciąż dreptał ale oprócz tego badał zakamarki klatki. Gdy wsunął dzióbek w narożnik po lewej, wyskoczyło jedzenie. Od tej pory dreptał i wsadzał dzióbek w lewy narożnik, tworząc bardziej złożony rytuał.

Eksperyment ten działa również w przypadku innych zwierząt. W tym ludzi. Ludzkimi królikami doświadczalnymi byli uczestnicy programu Derrena Browna „Trick or Treat”, w którym grupka osób w pomieszczeniu miała uzyskać 100 punktów. W trakcie zadania opracowywali niezwykle wymyślne metody zdobywania punktów, choć w rzeczywistości licznik nabijała złota rybka w zupełnie innej lokacji, przepływająca przez czujnik ruchu.

Pokazuje to naszą głęboko zakorzenioną potrzebę odnajdywania związków przyczynowo-skutkowych i niechęć do zrzucania czegokolwiek na przypadek. Na ogół nie jest to wadą. Małpolud przy afrykańskim wodopoju słysząc plusk miał dwa wyjścia – dalej zaspokajać pragnienie, lub uciekać. Hałas mógł oznaczać, że zbliża się krokodyl lub inne zagrożenie, mógł być też dziełem przypadku. Czasem była to jedynie niegroźna rybka, lub coś wpadło do wody, czasem jednak rzeczywiście był to drapieżnik. Zatem płochliwi częściej unikali pożarcia. To tylko jeden z masy pozytywnych przykładów.

Co jednak dzieje się z tym mechanizmem w przypadku czarnych kotów? Zostaje wypaczony. Mamy tendencję do utwierdzania się w wierze w różne przesądy. Jeśli kocur przebiegnie nam drogę, jest szansa, że dowolne pechowe zajście danego dnia powiążemy z czarnym kotem i zapamiętamy. Jeśli jednak nie stanie się nic, nie odnotujemy tego faktu. Tak w największym uproszczeniu wygląda mechanizm wbijania sobie do głowy różnych głupot, które niestety są zaraźliwe i owocują rozsypywaniem soli, pukaniem w drewno, pluciem i wieloma innymi zachowaniami, na które nie wpadłby nawet zdesperowany gołąb.

Skinner mieszał w głowach gołębiom w latach 60. W 1965 Herbert wydał „Diunę”. Nie wiem czy interesował się behawiorystką, ale na kartach kultowej książki znalazł się bardzo trafny cytat. „Głęboko w ludzkiej podświadomości tkwi przemożna potrzeba logicznego, mającego sens wszechświata”. To bardzo prawdziwe słowa i zapewne dzięki temu mimo przesądów ludzkość odnosi wielkie sukcesy w odkrywaniu mechanizmów świata. Kluczowe jest to, by nie iść na skróty. Co Herbert robi w następnym zdaniu mówiąc „Ale rzeczywisty wszechświat jest zawsze o krok poza logiką”. Myli tu logikę ze zdrowym rozsądkiem. Wszechświat jest logiczny w sposób nieubłagany. Nasz zdrowy rozsądek jednakże nadaje się do uciekania przed lwami i szukania owoców. Nie nadaje się do rozumienia fizyki kwantowej. Cytując Lawrence Kraussa: „Wszechświat nie jest zobligowany do bycia w zgodzie z naszym zdrowym rozsądkiem”.

Wracając jednak do przesądów jest jeszcze jedna ciekawostka, którą chciałbym się podzielić. Badania pokazały, że skłonność do przesądów jest tym silniejsza, im mniejszą mamy kontrolę nad sytuacją. Dobrym przykładem są baseballowi pałkarze i miotacze. Ci pierwsi są ogromnie przesądni, w przeciwieństwie do tych drugich. Nawet najlepsi pałkarze w większości przypadków pudłują, więc tworzą sobie najróżniejsze rytuały. Miotacze wybierający jak rzucić piłkę, którzy mogą posłać ją niżej, wyżej, podkręcić itd. nie są tak podatni na to szaleństwo.

Padło już kilka cytatów, więc pójdę za ciosem. Richard Feynman, genialny fizyk, przekazał potomnym (między innymi) bardzo istotną naukę: „Pierwszą zasadą jest - nie możemy oszukiwać samych siebie, a najłatwiej oszukać samego siebie”. Nie jest niczym złym szukanie reguł rządzących światem. Z reguły to co dzieje się dookoła ma sens, który można odkryć, skorzystać z niego i lepiej sobie radzić w logicznym wszechświecie. Istotne jest tylko to, żeby nie przekroczyć pewnej granicy i nie zachowywać się jak gołębie Skinnera.


czwartek, 14 listopada 2013

Nie panikuj - prawda o populacji

Tym razem krótka polecanka. Świetne wystąpienie na temat populacji świata. Dlaczego warto poświęcić na to godzinę czasu? Bo Hans Rosling jest fantastycznym, zabawnym mówcą. Bo te statystyki rozprawią się z pewnymi błędnymi przekonaniami o ludności świata, które ma niemal każdy z nas. Bo to information porn w czystej postaci. Bo choć nie pozbawiony gorzkich akcentów, to dość pozytywny i optymistyczny materiał.








poniedziałek, 11 listopada 2013

Thor: Dark World

Cannon Fodder – Jon Hare & Richard Joseph


Dzisiejszy niepatriotyczny wypad do kina był wart każdej złotówki. Nie ukrywam, że moje oczekiwania były bardzo niskie. Pierwszy Thor był dość fatalnym filmem, który bronił się jedynie świetnym głównym bohaterem. Tym razem zagrało znacznie więcej rzeczy.

Thor: Dark World to przede wszystkim świetna, lekka zabawa. Humoru jest dużo i jest niewymuszony. Owszem trafia się troszkę scen celujących we wzruszenie, ale jeśli nawet nie działają zbyt mocno, to dobrze się je ogląda. Zdjęcia oraz ładne scenografie pokazują, że Asgard i uniwersum Thora ogólnie, nie musi razić plastikiem. Żonglujące fantastyką i niby-sf technologie mrocznych elfów i Asgardczyków mają po prostu atrakcyjne designy.

Film poprowadzono bardzo sprawnie. Nie ma tu scen wywołujących zawrót głowy – choć niektóre pewnie powinny, to współczesne kino po prostu rozpieściło widownię. Jest za to wartka akcja i każdy dostaje swoich pięć minut. Kompani Thora – Robin Hood, Xena, Gimli, Jackie Chan, rodzina Thora – Frigga, Odyn i oczywiście Loki, dużo Lokiego. Nawet pozbawiony atrybutu Heimdall i Ziemianie – Erik Selvig, Darcy i jej stażysta mogli się wykazać. Znalazło się nawet miejsce na zaskakujące i prześmieszne cameo (i nie mam tu na myśli zwyczajowego pojawienia się Stana Lee).

Być może zauważyliście, że nie wspomniałem o głównym łotrze. A to dlatego, że jest dość nieciekawy. Ale tu z pomocą przychodzi nam Loki. Dzięki niemu nudziarz, który chce zniszczyć wszechświat nie pozostawia niedosytu. Niektórych może też trochę irytować Natalie Portman. Mnie irytowała. Nie irytował mnie soundtrack Briana Tylera. Po prostu zupełnie umknął mojej uwadze.

Jak zwykle znalazło się troszkę miejsca na drobne strzałki w kierunku poprzednich i kolejnych filmów z uniwersum Marvela. Po filmie warto poczekać na dwie scenki. To chyba wszystko – jak widzicie nie mam zbyt wiele do powiedzenia. Po prostu bardzo dobrze się bawiłem i życzę Wam tego samego jeśli postanowicie się wybrać do kina.


sobota, 9 listopada 2013

Carl Sagan Day 2013

Mogwai - Stop Coming To My House


Dzień Carla Sagana ma propagować pasję i fascynację światem, którą udało mu się zarazić miliony ludzi. Nie odkrył on praw grawitacji, nie wynalazł silnika parowego, ale nie sposób odmówić mu zasługi wychowania co najmniej jednego pokolenia ludzi zafascynowanych kosmosem. Nie sposób też określić ilu wybitnych ludzi nauki i techniki nie byłoby tu gdzie są gdyby nie zainspirowanie przez Sagana.

Człowiek


Krótka anegdota Neila deGrasse Tysona dobrze pokazuje jakim człowiekiem był Carl Sagan i jaki wpływ potrafił wywrzeć na innych. Warto też wspomnieć, że Tyson będzie narratorem nowej wersji „Kosmosu” - obsypanego nagrodami, przełomowego cyklu dokumentalnego, który w latach 80 zobaczyło ponad pół miliarda ludzi.


Kosmos


Kiedy po raz pierwszy zobaczyłem tę serię, spodziewałem się po prostu ciekawej opowieści o astronomii. Jak się okazało „Kosmos” był o wszystkim. Fascynujących trzynaście odcinków mówi o narodzinach świata, powstaniu życia, fundamentalnych prawach natury, o historii nauki, o tym co czym jest pamięć, informacja, spekuluje na temat odległych planet, snuje opowieść o tym jak zmieniała się nasza perspektywa w spojrzeniu na rzeczywistość, przenosi nas spośród gwiazd pomiędzy atomy. Zadaje też trudne pytania i porusza istotne zagadnienia.

Powyższy fragment świetnie pokazuje jak Sagan potrafił poruszać się pomiędzy tematami. Zaczyna od ponurej perspektywy nuklearnej wojny (1980 rok) uświadamiając skalę problemu, mówi, że cywilizacja stoi na krawędzi katastrofy. Następnie odwołuje się do niezwykłych postępów, które poczyniliśmy na przestrzeni wieków, mówi o przemijaniu rasizmu, nacjonalizmu, uprzedzeń, kończąc pozytywnie – jesteśmy jedną planetą a ludzkość stać na wielkość. To też próbka poetyckiego stylu, który tak bardzo ujmował słuchaczy. Opowiada o dżinach śmierci i o energii wszystkich bomb II Wojny Światowej zgromadzonej w jednym ładunku nuklearnym. Snuje też opowieść o gatunku podobnym do nas, który dotrze do gwiazd i innych planet. Gatunek, którego przedstawiciele na swoim niebie będą szukali błękitnej kropki, zadumani nad delikatnością swojej kolebki.


Planeta


Na koniec standard, ale udostępnianie tego filmiku po prostu nigdy mi się nie znudzi. Każdy powinien go zobaczyć choć raz do roku. Uświadamia jak wiele może zmieścić pyłek kurzu zawieszony w pustce, na którym nie widać granic i gdzie imperia trwały ułamki sekund, jeszcze raz podkreślając że to jedna planeta i nic nie wskazuje na to, żeby ktoś miał nas uratować przed nami samymi. Powinno to być inspirujące. Jeśli jednak dla kogoś ukazanie prawdziwej perspektywy Ziemi jest dołujące, to „prawdopodobnie zaczął dzień ze zbyt wielkim ego”.


niedziela, 3 listopada 2013

Entuzjasta nauki i profesor, który chciał słuchać

The Seatbelts - Yo Pumpkin Head


Pewien inżynier elektryk z zawodu, naukowiec z zamiłowania, wpadł na pomysł. Nie było wtedy jeszcze Internetu, więc wparował przez drzwi Narodowej Akademii Nauk w Waszyngtonie i powiedział, że ma pomysł jak można by eksperymentalnie zweryfikować jedną z teorii naukowych. Jego pomysł brzmiał dość dziwacznie, rozważania mieszały optykę z astronomią, a potencjalne konsekwencje sięgały nawet zagadnień biologii.

Czeski entuzjasta nie dał się łatwo zbyć. Nie dawał za wygraną a nikt dookoła nie potrafił wykazać błędu w jego rozumowaniu. Jako że Princeton nie był daleko, postanowiono wysłać go tam by spotkał się z największym ekspertem w dziedzinie, który z pewnością rozstrzygnie sprawę.

Wiosną 1936 Rudi Mandl dotarł do Instytutu Badań Zaawansowanych, gdzie został ciepło przyjęty przez Alberta Einsteina. Rozemocjonowany inżynier zaprezentował swoje wnioski z teorii względności. Skoro grawitacja zakrzywia przestrzeń, to powinna uginać również tory poruszających się fotonów. Ośrodki silnego ciążenia, takie jak gwiazdy, mogłyby zatem zachowywać się jak soczewki. Gdyby dwie gwiazdy ułożyły się w jednej linii z Ziemią, można by zaobserwować jak gwiazda z przodu zagina światło tej z tyłu. Mandl nie tylko wyciągnął ciekawy wniosek z teorii Einsteina, nie tylko wymyślił eksperyment, ale miał też cały szereg potencjalnych efektów przewidzianego przez niego zjawiska. Sądził, że soczewkowanie mogłoby wyjaśnić wygląd odkrytych nieznacznie wcześniej okrągłych mgławic, mogłoby stać za kosmicznym promieniowaniem a nawet za tajemniczym wyginięciem dinozaurów (spalonych przez promienie światła odległej gwiazdy, skupione przez kosmiczną lupę).

Warto pamiętać, że mówimy tu o latach trzydziestych. Wszystko to działo się raptem kilka lat po odkryciu, że Droga Mleczna to nie cały Wszechświat. Około stu lat temu sądziliśmy, że tych kilkaset miliardów gwiazd to wszystko co istnieje, wkrótce potem okazało się, że istnieją setki miliardów galaktyk, każda zawierająca kilkaset miliardów gwiazd. Do tego Mandl był „jedynie” pasjonatem nauk ścisłych, więc te idee powinny imponować, nie wywoływać śmiech.

Pomijając te daleko idące wnioski, sama idea uginania światła gwiazd brzmiała solidnie. Einsteinowi udzielił się entuzjazm gościa i w dyskusji padła kwestia potencjalnej publikacji na ten temat. Kilka dni później napisał do Mandla stwierdzając, że fenomen ten będzie niemożliwy do zaobserwowania, wycofując się jednocześnie z pomysłu publikacji. Mandl nie poddał się i przez pewien czas naciskał na słynnego noblistę. Ostatecznie, czwartego grudnia 1936 w prestiżowym Science pojawił się króciutki tekst, zaczynający się tak:


Jak widać najsłynniejszy naukowiec na świecie w tamtych latach mógł sobie pozwolić na sporo. Pod koniec zastrzegł również, że obserwacja zjawiska jest mało prawdopodobna. W liście do redaktora naczelnego Science jeszcze bardziej podkreślił swoje wątpliwości, mówiąc, że efekt działania soczewki byłby niezauważalny, nawet gdyby pominąć oślepiające światło bliższej gwiazdy. Przytoczę pewien fragment tego listu: "Let me also thank you for your cooperation with the little publication, which Mr. Mandl squeezed out of me. It is of little value, but it makes the poor guy happy".

Einstein nie dożył potwierdzenia tej idei. Musiały minąć czterdzieści trzy lata od króciutkiej publikacji, by po raz pierwszy udało się zaobserwować obiekt soczewkowany grawitacyjnie – parę odległych kwazarów. Dziś zakrzywianie promieni świetlnych jest dobrze udokumentowanym zjawiskiem. Jego dwa najciekawsze zastosowania to trójwymiarowa mapa ciemnej materii, wykonana przez teleskop Hubble’a, oraz jedna z metod poszukiwania planet pozasłonecznych. Tak zwane mikrosoczewkowanie polega na szukaniu „zakłóceń” w zwyczajnym zniekształceniu światła, które towarzyszy ułożeniu się dwóch gwiazd w jednej linii względem Ziemi. Zamiast chwilowego „rozbłysku” jak gdyby przesuwać soczewkę nad białym punktem na czarnym tle, wygląda tak, jakby w szkiełku była niewielka skaza, powodująca dodatkowe chwilowe rozjaśnienie. Oto przykład:
Takie poszukiwania są trudne i do tej pory przy pomocy tej metody odkryto jedynie jedenaście, bardzo masywnych, planet pozasłonecznych. Jak widać niełatwo szukać ich w ten sposób. Na szczęście nikła siła grawitacyjnych soczewek sprawia, że małe są szanse, by któraś spopieliła nas tak jak dinozaury.


Węglowy Szowinista zdobył ponad 600 polubień na Facebookowym profilu - wielkie dzięki!


Źródła:
  • Eclipses of the Stars: Mandl, Einstein, and the Early History of Gravitational Lensing – Jurgen Renn and Tilman Sauer
  • Lens-Like Action of a Star by the Deviation of Light in the Gravitational Field – Albert Einstein, Science, New Series, Vol. 84, No. 2188. (Dec. 4, 1936), pp. 506-507.
  • Exploring Exoplanets with Microlensing


piątek, 1 listopada 2013

Gra Endera

Bear McCreary – Prelude To War


Zacznę od kluczowej kwestii – Gra Endera to moja ulubiona książka. To sprawiło, że jeszcze przed premierą wykształciłem sobie specyficzną relację do jej ekranizacji. Nie, nie mam tu na myśli absolutnej nienawiści. Po prostu pogodziłem się z faktem, że tak trudny materiał, który darzę taką sympatią, z założenia mnie nie powali, nie zachwyci i nie zaskoczy, więc wyzbyłem niemal zupełnie jakichkolwiek oczekiwań. Fala pozytywnych reakcji, w tym mówiących o „idealnej ekranizacji”, trochę dźwignęły tę niską poprzeczkę. Nie sądzę by wpłynęło to na moje wrażenia w czasie seansu. Problemy, wady i zalety tego filmu są bardzo głęboko zakorzenione i wykraczają poza takie czy inne oczekiwania.

Gra Endera w wersji ruchomej trwa ciut ponad półtorej godziny i jej największym grzechem nie jest to, że nie dźwignęła rzeczy trudnych, czy wręcz niemal niemożliwych do zekranizowania. Największym grzechem jest tu niepotrzebne kombinowanie z rzeczami, których nie trzeba było zmieniać. Książka Carda mówiła o ludzkości, która z trudem przetrwała dwie inwazje obcych i teraz desperacko przygotowuje się do trzeciej. Film Gavina Hooda mówi o ludzkości, która z trudem przetrwała inwazję obcych i teraz desperacko szykuje się do kontrataku. Obie sytuacje prowadzą do tego samego – powstaje program wyszukiwania i szkolenia wybitnych dzieci, by to one pokierowały flotą gdy dojdzie do kolejnego konfliktu z obcymi. To prowadzi do kontrowersyjnych, czy wręcz okrutnych działań by wydobyć maksymalny potencjał z małych geniuszy.

Niestety zmiana sytuacji taktycznej pomiędzy ludźmi a robalami ogromnie i niepotrzebnie pogarsza ostateczny efekt, spłyca też kilka motywów o których po prostu nie mogę napisać bez zdradzania elementów książki i filmu. Inną kluczową zmianą jest wiek bohaterów na ekranie. O ile w pełni rozumiem ich postarzenie, to myślę, że twórcy przesadzili. Bohaterowie Gry Endera z dzieci stali się nastolatkami. Super 8 to dowód, że można znaleźć dobrych aktorów, którzy wyglądają jak dzieci. Na szczęście, choć ciut zbyt dorośli, aktorzy zdecydowanie dopisali. Szczególnie pozytywnie zaskoczył mnie Bonzo. Zupełnie nie taki jak sobie go wyobrażałem, ale dotrzymujący kroku książkowemu pierwowzorowi.

Skrytykowałem niepotrzebne zmiany, a jak wypada ogólne upakowanie kilkuset stron do niecałych dwóch godzin? Różnie. Jestem bardzo ciekawy wrażeń osób, które nie czytały oryginału. Jak dla mnie film wyglądał trochę jak szybkie wertowanie książki. Było wszystko, ale miałem wrażenie ogromnego pośpiechu. Być może dla innych przełoży się to na odczucie, że w Grze Endera brak jakichkolwiek dłużyzn czy nudy. Jak dla mnie zdecydowanie zbyt po łebkach potraktowano Szkołę Bojową, gdzie zabrakło choćby krótkiego montażu pokazującego postępy i zmiany, które zachodzą w czasie szkolenia. Miałem wrażenie jakby wyleciało tu jakieś 30 minut filmu. Szczególnie, że taki montaż otrzymujemy później w Szkole Dowodzenia.

Nie wiem czy planowana jest wersja reżyserska, ale współcześnie wiele dużych produkcji mocno przekracza dwugodzinny czas trwania, stąd dziwi mnie takie tempo. Jednocześnie można powiedzieć, że jest tu wszystko co musiało być. W tym również gra wyobraźni (gra fantasy), którą przed filmem oceniałem jako jeden z najtrudniejszych elementów adaptacji.

Jak wszystko to wypada w oderwaniu od książki? Trudno mi powiedzieć. Nie ulega jednak wątpliwości, że nie jest to akcyjniak SF. To film z ambicjami, który powinien zaangażować każdego widza. Może nie robi tego idealnie, ale porusza bardzo istotne kwestie. Czy cel uświęca środki? Jak daleko można się posunąć by uzyskać największy potencjał danej osoby? Choć Gra Endera spłyca świat dziecięcych żołnierzy do absolutnego minimum nie zaniedbuje tego jednego, najważniejszego. Obserwowanie Endera jest angażujące i wielkie brawa dla aktora za udźwignięcie ciężaru tej roli. Uwielbiam Harrisona Forda, ale zupełnie nie pasuje on do papierowej wersji pułkownika Graffa, a w pierwszej części filmu wręcz nie pasował mi aktorsko. Dużo lepiej jest w drugiej połowie. Wtedy też pojawia się Ben Kingsley, który spisał się bardzo dobrze.

Realizacja stoi na bardzo wysokim poziomie. Scenografie, efekty specjalne, świetna sala bojowa, subtelny acz ciekawy soundtrack. Reżysersko można jednak się trochę czepiać. Jest trochę kiepskiego patosu, niezamierzenie zabawne momenty, chyba z pięć razy ktoś odlicza na głos „3, 2, 1, TERAZ”. Kilkukrotnie mamy dość niezręczne sceny, gdzie aktorzy tłumaczą widzowi co się teraz dzieje na ekranie.

Gavin Hood chyba nie był pewien czy kręci film dla fanów, czy dla ludzi nie znających Gry Endera. Są mrugnięcia do czytelników, są też rzeczy, które co najmniej zdziwią resztę widowni. W tym tekście nie będzie rekomendacji – sam ocenicie czy chcecie iść do kina. Mogę jedynie zwrócić się do tych, którzy nie czytali książki - jeśli spodoba się Wam film, to zachwycicie się książką.


niedziela, 27 października 2013

The Device

by Claude Lee Sadik




Urzekający swoją prostotą i humorem szorcik. Zabawny i dobrze zrealizowany. Autorzy nie postawili sobie za wysoko poprzeczki przez co nie razi taniochą czy kiepskimi CGI.

Postanowiłem raz na jakiś czas wrzucać na bloga krótkometrażówki SF (lub z pogranicza SF). Jeśli nie będę miał nic do powiedzenia, nie będę się rozpisywał, tak jak dzisiaj. Pozwolę Wam się po prostu cieszyć obrazem. Najbliższa notka już w piątek - będzie historyjka, będzie kosmos i będzie fizyka.

wtorek, 22 października 2013

Tlenowy szowinista

Steven Price – Gravity


Minął rok od czasu tej notki, gdzie wyjaśniłem czym jest „węglowy szowinizm”. Dlatego to dobra okazja, żeby wytłumaczyć czemu spodziewam się, że jeśli gdzieś tam, pozaziemskie życie rozwinęło się do poziomu sporych, wielokomórkowych istot, to zapewne oddychają one tlenem.

Oczywiście nie mogę mieć co do tego pewności – podobnie jak w przypadku przekonania, że są oparte o węgiel. To dobra okazja na cytat z Richarda Feynmana „mam przybliżone odpowiedzi, potencjalne przekonania i różne stopnie pewności co do różnych rzeczy. Ale niczego nie jestem absolutnie pewien”. Tlenowy szowinizm tylko częściowo wynika z obserwacji życia ziemskiego. Żeby nie rozciągać notki, nie chcę wchodzić w zagadnienie definicji życia ani argumentację za tym, że wymaga ono metabolizmu – czyli spalania/oddychania. Przeskoczmy od razu do argumentów, dlaczego powinien do tego służyć tlen.

Duże (znaczy wielokomórkowe) organizmy będą mieć duże potrzeby energetyczne. Niemal wszystkie wielokomórkowe organizmy na Ziemi, od grzybów przez rośliny po dziobaki, mają mitochondria i oddychają tlenem, wydalając CO2. Nie jest to kwestia planety, czy zbiegu okoliczności, ale chemii. Ocenia się, że beztlenowe oddychanie generuje dziesięć razy mniej energii niż tlenowe. Do niedawna sądzono, że w ogóle wszystkie wielokomórkowce wymagają tlenu. Zaprzeczyło temu odkrycie kolczugowców – największych wielokomórkowców pozbawionych mitochondriów. Mierzą one od 100 do 400 mikrometrów, czyli milionowych części metra. Funkcje energetyczne pełnią u nich hydrogenosomy które, co ciekawe, najprawdopodobniej wyewoluowały z tlenowych mitochondriów.

Nikt nie zaproponował sensownej alternatywy dla tlenu. Byłby to nie lada wyczyn, bo tlen to nie tylko spore możliwości energetyczne. Takie oddychanie jest też stosunkowo proste – glukoza spalana tlenowo dostarcza energii i pozostawia dwutlenek węgla oraz wodę.

Ostatnim argumentem jest jego powszechność we Wszechświecie. To trzeci najczęściej występujący pierwiastek. Jest go ponad dwa razy więcej niż węgla. Podobnie jak w przypadku wody – mamy nie tylko idealne właściwości chemiczne, ale i ogromne zasoby. To sprawia, że nawet jeśli możliwe są alternatywy (bo w końcu życie narodziło się w środowisku beztlenowym), to znacznie bardziej prawdopodobne jest, że duże formy życia sięgną po tlen, podobnie jak to miało miejsce na Ziemi.

Na koniec zła wiadomość. A przynajmniej dla tych, którzy robili sobie nadzieje, że w ciągu najbliższych dwóch-trzech dekad odkryjemy dowody na istnienie życia pozaziemskiego. Ostatnie postępy w szukaniu i analizowaniu planet pozaziemskich są imponujące. Znajdujemy ich setki i oceniamy że jest ich co najmniej tyle, co gwiazd. Stawiamy pierwsze kroczki w analizowaniu ich atmosfer. Wiemy, że chemia jest nieubłagana a tlen jest bardzo aktywnym pierwiastkiem. Gdyby rośliny bezustannie nie produkowały O2, zniknąłby z naszej atmosfery bardzo szybko. I nie potrzeba byłoby do tego oddychających form życia. Jest cały szereg procesów i związków, które chętnie uwiązałyby tlen.

Nasuwa się zatem wniosek, że jeśli w atmosferze pozaziemskiej planety wykryjemy spore ilości tlenu, będzie można przyjąć, że istnieje tam życie. Być może przegapimy proste formy życia, którego metabolizm nie korzysta z tlenu na wielu planetach, ale odkryjemy to oddychające tlenem… Niestety ostatnie badania sugerują, że nie będzie tak łatwo. Czerwone karły, stanowiące około trzech czwartych gwiazd w Drodze Mlecznej, emitują znacznie więcej promieniowania ultrafioletowego niż Słońce. Może ono wywoływać reakcje chemiczne w atmosferach planet, których owocem będzie ozon i tlen. Innymi słowy obecność O2 w ich spektrum będzie jedynie dawało nadzieję, że coś tam oddycha i być może wpatruje się w gwiazdy. Poszukiwanie pozaziemskiego życia stało się nieco trudniejsze.


niedziela, 13 października 2013

Kłamstwa dla dzieci

The National – Exile Vilify


To będzie odważny wpis. Będzie wzór, będzie mechanika kwantowa, wezmę się za bary z bozonem Higgsa i teorią strun. Czyli wszystko czym tylko można odstraszyć „casualowego czytelnika”. Mimo to liczę, że się nie wystraszycie, bo nie planuję wchodzić w te tematy głęboko. Jestem po Waszej stronie i nie rozumiem fizyki kwantowej. Feynman też nie rozumiał.

Mimo mocnego tytułu notka nie będzie też o bzdurach (a przynajmniej w większości). Kiedy piszę o kłamstwach dla dzieci nie mam na myśli kompletnego fałszu, a jedynie uproszczenia. Ci z nas, których uczono praw dynamiki Newtona (mam nadzieję, że wciąż uczy się ich każdego w podstawówce i/lub szkole średniej), mogą pamiętać, że każde ciało porusza się z przyspieszeniem wprost proporcjonalnym do wypadkowej siły (w szczególnym wypadku zero) i odwrotnie proporcjonalnym do jego masy. Tymczasem w rzeczywistości jest to bardziej złożone:

Po pierwsze w uogólnionej wersji (znaczy lepszej ;) ), mówimy, że zmiana pędu ciała jest proporcjonalna do działającej wypadkowej siły (w pędzie zawarta jest już masa). Ale Albert Einstein wykazał (i od stu lat wszystkie eksperymenty to potwierdzają), że prędkość światła jest stałą fizyczną. Ma to ogromne konsekwencje dla świata – rzeczy w ruchu inaczej postrzegają upływ czasu, ich masa i długość ulegają zniekształceniom, dzieje się sporo dziwnych rzeczy, w które nie mam zamiaru się zagłębiać. Istotne jest to, że gdy tylko ciało nie jest w spoczynku w grę wchodzą poprawki relatywistyczne. Wzór po lewej to „kłamstwo dla dzieci”.

„Kłamstwa dla dzieci” to przemilczenia i uproszczenia. Tu na Ziemi w większości przypadków obcujemy z prędkościami tak małymi, że używanie wzoru po prawej po prostu nie ma sensu. Dla przykładu – rekord prędkości przelotowej samolotu Blackbird (ten z X-Men) wynosi ponad 3500 km/h. Jeśli uwzględnimy teorię względności okaże się, że dla nieruchomego obserwatora prędkość wyniesie 3500,00000001947 km/h czyli trzy i pół tysiąca kilometrów i dziewiętnaście mikrometrów na godzinę. Dlatego do dziś, każdego dnia inżynierowie na całym świecie używają zasad, które opisał Newton w Principia Mathematica w 1687. Jednocześnie astronomia, astronautyka, GPS polegają na teorii Einsteina.

„Kłamstwa dla dzieci” to (na ogół) nieszkodliwe uproszczenia. To co obserwujemy, w większości jest wypadkową sumy niewyobrażalnej ilości drgających atomów. Nasze wyobrażenie atomów jako kuleczek też jest ogromnym uproszczeniem. Jeśli zainteresujemy się tą tematyką, dowiemy się, że elektrony (i nie tylko) można sobie wyobrazić jako chmury prawdopodobieństwa. Obłoczki przyjmują różne kształty, im ciemniej tym większa szansa, że w danym momencie trafimy tam na elektron.

Każdy słyszał o dualizmie korpuskularno-falowym. Obiekty kwantowe mają dwoistą naturę – zachowują się zarówno jak fale i jak cząstki. Dualizm brzmi mądrze, jak dorzucimy do tego korpuskularna-falowy pozostaje chyba tylko inteligentnie pokiwać głową. Ale przecież fala to zaburzenie ośrodka, COŚ musi falować. A korpuskuła to cząsteczka, chmurka, słonik, jakiś OBIEKT. Tego nie da się pogodzić. A jednak eksperymenty niezbicie dowodzą, że elektrony, fotony itd. zachowują się jednocześnie jak fale i jak cząstki. Dla mnie dualizm korpuskularno-falowy to ładny eufemizm na „nie mam pojęcia czym to jest”.

Nic dziwnego, że naukowcy poszukują zupełnie innych podejść jak teoria strun, gdzie nie ma kuleczek, nie ma fal, są struny wibrujące w wielu wymiarach. Oczywiście to podwaliny pod kolejne kłamstwo dla dzieci, bo przecież te struny mają się nijak do tych makroskopowych strun. Więc mogłaby to być teoria różowych słoni, w której wszystkie elementy świata są słonikami, a ich fizyczne własności są wynikiem tego jak bardzo są one różowe.


Nie jest moim celem krytyka tych uproszczeń, choć niektóre mogą być szkodliwymi a nie niewinnymi ułatwieniami (jak na przykład popularne i mylące przedstawienie ewolucji wyjaśnione powyżej i tutaj). Są konieczne dla ambitnych ssaków, które praktyczny nóż ewolucji przystosował do przetrwania na sawannie, gdzie ucieczka przed drapieżnikiem i zdobycie pożywienia nie wymagały rozumienia i dostrzegania efektów fizyki kwantowej ani relatywistki. „Wszechświat nie jest zobligowany do bycia w zgodzie z naszym zdrowym rozsądkiem”, bo ten został ukształtowany w innym celu.

Chcę zamiast tego wskazać ciekawą myśl. Być może te wszystkie uproszczenia są tak naprawdę utrudnieniami. U podstaw reguł świata, gdzieś na samym dnie, do którego mamy nadzieję kiedyś dotrzeć, tkwią prawdopodobnie ekstremalnie proste zasady. Materia i energia to dwa oblicza tego samego. Trzy z czterech oddziaływań opisuje jedna teoria, a podejrzewamy że wszystkie są tak naprawdę różnymi obliczami jednego. Ostatnio upewniliśmy się co do koncepcji, która powstała 50 lat temu i „roboczo” była traktowana jako pewnik przez Model Standardowy. Mówię tu o bozonie Higgsa. Prawda jest taka, że gdyby nie bozon i pole Higgsa, model by się po prostu posypał. Ale nie o tym miałem...

Musiałem przekopać się przez kilka warstw kłamstw dla dzieci, żeby dotrzeć do sedna tematu. A przynajmniej tak mi się wydaje. Nie zapominajmy, że jak ktoś twierdzi, że rozumie fizykę kwantową, to na pewno nie rozumie fizyki kwantowej. W każdym razie – jak przebijemy się przez gazetowe opisy o tym, że „Higgs nadaje cząstkom masę”, opowiastki o zatłoczonym pokoju czy o melasie, to dotrzemy do czegoś ciekawego – cząsteczki które nie posiadają masy muszą poruszać się z prędkością światła. Cząsteczki posiadające masę poruszałyby się z prędkością światła, ale spowalnia je to, że oddziałują z wszechobecnym polem Higgsa.


Jak się okazuje mieć masę, to znaczy „obijać się” o pole Higgsa. Pomiędzy odbijaniem się cząsteczka porusza się z… prędkością światła. Prędkości mniejsze niż prędkość światła są zatem tylko efektem złożenia tych interakcji. Większa masa oznacza intensywniejsze oddziaływanie z polem czyli, że trudniej zmienić prędkość danej cząstki*. To wszystko to oczywiście kolejne kłamstwo dla dzieci. Powyższy rysunek ładnie pokazuje, ze elektron tylko czasem uderza w wszechobecne pole Higgsa, bozon W obija się o nie intensywnie, a foton w ogóle je ignoruje. Ale przecież takie pole to nie siatka kuleczek, a fotony i elektrony i bozony też nie są kuleczkami. Do tego patrząc na ten rysunek można się zastanawiać jak to jest, że cząsteczki nie zmieniają co rusz kierunków. Po prostu – to kolejne uproszczenie.

Zamiast wnikać głębiej przejdę do konkluzji. Czy to nie wspaniałe? Materia i energia to jedno i to samo, cztery podstawowe siły są prawdopodobnie odmianami jednej, a do tego wszystko co istnieje we Wszechświecie porusza się i oddziałuje z prędkością światła. Obecnie ucząc o świecie stosujemy metodę „top-down” mówimy o materii, która składają się z atomów, potem przechodzimy do fizyki kwantowej itd. Być może kiedyś dotrzemy do tak prostego opisu rzeczywistości, że będziemy mogli uczyć „bottom-up”. Powiedzieć jak dysponując jedną fundamentalną siłą, masą energii i jedną dopuszczalną prędkością można po odpowiednim czasie otrzymać gwiazdy, galaktyki, dziobaki i burgery pieczone na żywym ogniu.


Linki:
Obrazek pola Higgsa
Obrazek „stick evolution” (M. F. Bonnan)
Drugi obrazek o ewolucji
Najlepsze wyjaśnienie bozonu Higgsa jakie do tej pory znalazłem
Jak działają magnesy – niby nie w temacie, ale ten film świetnie pokazuje jak efekty kwantowe z obcego nam świata rzeczy mikroskopowych propagują do „naszego” świata.


* - Zwróćcie uwagę jak mylące są te uproszczenia. Można by pomyśleć, że skoro mocniej wchodzi w interakcję, to po prostu będzie się poruszać wolniej (cięższe w naszym pojmowaniu), ale bardziej oddziaływać z polem Higgsa = mieć większą bezwładność. Dlatego choć rysunek kropkami wyjaśnia część zjawiska, może wprowadzać w błąd. Porównanie pola Higgsa do melasy w której grzęźnie samochód brzmi jakby w tym polu wszystko spowalniało, a to też nie jest prawda. "Zwalnia" obiekt na który działa wypadkowa siła skierowana przeciwnie do kierunku jego dotychczasowego ruchu.


wtorek, 8 października 2013

Kowale własnych genów

Atrium Carceri - Thermographic Components


Od dość dawna wiemy, że DNA to podstawa życia. Kod genetyczny określa budowę i funkcjonowanie organizmów. Jak się okazało to bardzo precyzyjny kod o jasno określonych zasadach. Można by powiedzieć, że zrozumieć DNA to zrozumieć fenomen życia. Jest to jednak trochę tak jakby stwierdzić, że znajomość zasad szachów stawia nas na równi z Garri Kasparowem.

Cztery zasady nukleotydowe, połączone w trójki, dają 64 kombinacje (4*4*4). Te kombinacje, czyli kodony, kodują 20 podstawowych aminokwasów. Brzmi prosto, ale jeśli spojrzymy na ludzkie DNA z miliardami zasad nukleotydowych, ułożone w chromosomy, podzielone na geny, jeśli dodamy do tego telomery, trabanty, czapeczki, ogony… Zdecydowanie nie jest prosto, a jako dyletant nawet nie jestem w stanie w pełni przybliżyć jak trudnym zagadnieniem jest genetyka.

Mimo tego dziesiątki lat badań i eksperymentów przynoszą coraz więcej, coraz bardziej imponujących efektów. Nieubłaganie zbliżamy się do nie tylko coraz większego zrozumienia ale i swobody w kontrolowaniu DNA. W tym roku MIT opracowało metodę CRISPR pozwalającą na precyzyjną modyfikację DNA. Inspirowana mechanizmem obronnym bakterii, umożliwia edycję pojedynczych fragmentów genów. Do tego możliwe jest też modyfikowanie wielu genów jednocześnie.

Na University of Washington powstał język programowania napisany z myślą o tworzeniu syntetycznego DNA. Dzięki niemu chemicy/biolodzy potencjalnie będą mogli pisać kody podobnie do programistów, które następnie komputer będzie tłumaczył na kod genetyczny „GATC…”. Rozwiązanie to nie jest jeszcze w pełni gotowe do szerokiego zastosowania, ale możliwości są potencjalnie nieograniczone. Mówimy tu nie tylko o uproszczeniu procesu, ale też o dopuszczeniu ogromnej ilości umysłów do tego niezwykłego potencjału.

Warto zwrócić uwagę, że nie dotyczy to jedynie medycyny. Życie w tej skali zajmuje się tworzeniem związków chemicznych. Dzisiejsze metody i próby używania mikroorganizmów do produkcji materiałów, leków itd., wkrótce mogą się wydawać toporne. Być może niedługo produkcją nanorurek będą zajmować się bakterie. Można sobie wyobrazić zbiorniki, do których będziemy wrzucać pożywkę i trochę węgla by po kilkunastu godzinach wyciągać z nich wiadra pełne nanorurek. Dziś wiele szczepionek produkuje się z użyciem kurzych jaj co skutecznie ogranicza tempo ich produkcji. Być może w ciągu dwóch dekad produkcja szczepionki będzie mogła ruszyć w kilka godzin po tym jak zsekwencjonowany (szybko i tanio) zostanie kod wirusa pobranego od pacjenta zero.

To nie jest fikcja. Ostatnio odkryto jak sprawniej przeprogramowywać bakterie, tak by produkowały więcej pożądanych leków, biopaliw itd. Do tego dochodzą spadające koszty sekwencjonowania i rosnąca moc obliczeniowa komputerów, o czym pisałem wcześniej. Wpływa to na wykładniczy przyrost naszej wiedzy o DNA, a także na łatwiejsze odkrywanie subtelnych czynników wpływających na działanie genetycznej maszynerii.

Te przeogromne możliwości, które gnają w naszym kierunku wywołają lawinę pytań. Niektóre będą kompletnie pozbawiona sensu i podszyte strachem wynikającym z niewiedzy; niektóre jednak będą bardzo zasadne. Dzisiejszy poziom debaty w żadnym wypadku nie zapowiada, by coś miało się zmienić. GMO zalewa fala krytyki, a analizy i badania są zwyczajnie negowane i zakrzykiwane. Argumenty takie jak ratunek wymierającego kasztanowca w Ameryce Północnej, który ginie nie przez „piły i siekiery, ale gatunek niepozornego grzyba”, lub te o bakterii, która sama sobie prowadzi hodowlę GMO nie znajdują posłuchu.

Czy za kilkanaście lat nastąpi boom na programistów DNA? Designerów genów? Czy będą ich zatrudniać w jednakowej mierze koncerny farmakologiczne, chemiczne, energetyczne, recyclingowe, oczyszczalnie ścieków...? Czy sprawny programista będzie w stanie stworzyć kod DNA, który sprawi, że altanka z pięknymi kwiatami wyrośnie sama? W końcu w DNA tkwi kształt i układ naszych kości, więc niewykluczone, że z jednego nasionka mogłyby wyrosnąć estetyczne łuki obsypujące się co roku pachnącymi kwiatami. Kto wie, może na ziemi poniżej dałoby się też wyhodować ładny chitynowy chodniczek z sześciokątnych płytek.


Źródła:
Precyzyjna modyfikacja DNA
To samo na Science Daily
Język programowania dla DNA
Odkrycie, które poprawi sprawność „designerskich genów” bakterii produkujących leki, biopaliwa itd.
Powrót eugeniki
GMO z pomocą zagrożonym gatunkom drzew
Bakteria prowadząca własną hodowlę GMO


niedziela, 6 października 2013

Gravity / Grawitacja

Arvo Part – Spiegel Im Spiegel


W 1978 naukowiec NASA, Donald Kessler, zwrócił uwagę na zwiększającą się ilość obiektów na niskiej orbicie okołoziemskiej. Stwierdził, że przy odpowiedniej ich gęstości na orbicie jedna przypadkowa kolizja może rozpocząć lawinę. Zderzenie, powiedzmy dwóch satelitów, doprowadziłoby do powstania setek szczątków, które mogłyby wywołać kolejne zderzenia i kolejne szczątki. Taka lawina, zwana później Syndromem Kesslera, mogłaby uniemożliwić eksplorację kosmosu i wynoszenie satelitów na orbitę na dekady. W 2007 Chińczycy przeprowadzili test rakiety przechwytującej w którym zniszczyli własnego satelitę. Ilość śledzonych przez NASA odłamków wzrosła z ponad 10 000 do niecałych 14 000.

Gravity nie jest filmem SF. To thriller katastroficzny przedstawiający lawinową kolizję z perspektywy dwójki astronautów, próbujących wyjść cało z piekła rozgrywającego się na orbicie. Tylko tyle i aż tyle. Myślę, że nie będzie wielką przesadą, jeśli powiem, że wizyta w kinie była wielkim przeżyciem. Nie pamiętam kiedy ostatnio jakaś scena wywołała u mnie uczucie duszności. Alfonso Cuaron dokonał tego ciskając bezradną astronautką w rozgwieżdżoną pustkę. Grawitacja tuż po otwierającej film ekspozycji serwuje nam coś bardziej przerażającego niż wizja rozbitka na środku oceanu. A to dopiero początek niesamowitego widowiska.

Pomimo obecności dowcipkującego astronauty Kowalskiego, nie jest to film zabawny. Przez 90 minut na zmianę towarzyszy nam intensywne zagrożenie, przytłaczający nastrój beznadziejności i krótkie chwile zapierającego dech w piersiach piękna błękitnej planety. Gravity pokazuje jak niegościnnym miejscem jest przestrzeń kosmiczna, nawet tuż-tuż nad atmosferą Ziemi.

Realizacja stoi na najwyższym poziomie i sądzę, że co najmniej Emmanuel Lubezki może liczyć na niejedną nagrodę. Ale nie tylko jemu należą się słowa uznania. Cuaron mistrzowsko prowadzi swój film, a raczej mistrzowsko kładzie jego ciężar na Sandrze Bullock, która dzielnie utrzymuje go ze wsparciem Clooney’a. Absolutną ciszę kosmosu wypełnia świetny soundtrack Stevena Price. Wizualna strona imponuje na wiele sposobów. Długie, płynne ujęcia, czasem przenoszące nas nawet do wnętrza kombinezonów astronautów, niesamowite ujęcia naszej planety oraz trudne do opisania sekwencje deszczu odłamków robiących sito z wszystkiego co jeszcze znajduje się na orbicie.

Czy są jakieś wady? Oczywiście. Gravity ma kilka tandetnych dialogów, w jednej czy dwóch scenach Sandra mogłaby gadać troszkę mniej, jedną czy dwie scenki troszeczkę przeciągnięto. Ale wszystko to nie jest w stanie umniejszyć jakości kinowego przeżycia. Kiedy zapaliły się światła i wstałem, nogi lekko ugięły się pode mną. Ten film zdecydowanie nie nadaje się do oglądania na nawet najlepszym kinie domowym, dlatego w najbliższym czasie nie odmówię sobie kolejnego wypadu do kina. Niech to posłuży Wam za najkrótszą rekomendację i podsumowanie.