niedziela, 6 października 2013

Gravity / Grawitacja

Arvo Part – Spiegel Im Spiegel


W 1978 naukowiec NASA, Donald Kessler, zwrócił uwagę na zwiększającą się ilość obiektów na niskiej orbicie okołoziemskiej. Stwierdził, że przy odpowiedniej ich gęstości na orbicie jedna przypadkowa kolizja może rozpocząć lawinę. Zderzenie, powiedzmy dwóch satelitów, doprowadziłoby do powstania setek szczątków, które mogłyby wywołać kolejne zderzenia i kolejne szczątki. Taka lawina, zwana później Syndromem Kesslera, mogłaby uniemożliwić eksplorację kosmosu i wynoszenie satelitów na orbitę na dekady. W 2007 Chińczycy przeprowadzili test rakiety przechwytującej w którym zniszczyli własnego satelitę. Ilość śledzonych przez NASA odłamków wzrosła z ponad 10 000 do niecałych 14 000.

Gravity nie jest filmem SF. To thriller katastroficzny przedstawiający lawinową kolizję z perspektywy dwójki astronautów, próbujących wyjść cało z piekła rozgrywającego się na orbicie. Tylko tyle i aż tyle. Myślę, że nie będzie wielką przesadą, jeśli powiem, że wizyta w kinie była wielkim przeżyciem. Nie pamiętam kiedy ostatnio jakaś scena wywołała u mnie uczucie duszności. Alfonso Cuaron dokonał tego ciskając bezradną astronautką w rozgwieżdżoną pustkę. Grawitacja tuż po otwierającej film ekspozycji serwuje nam coś bardziej przerażającego niż wizja rozbitka na środku oceanu. A to dopiero początek niesamowitego widowiska.

Pomimo obecności dowcipkującego astronauty Kowalskiego, nie jest to film zabawny. Przez 90 minut na zmianę towarzyszy nam intensywne zagrożenie, przytłaczający nastrój beznadziejności i krótkie chwile zapierającego dech w piersiach piękna błękitnej planety. Gravity pokazuje jak niegościnnym miejscem jest przestrzeń kosmiczna, nawet tuż-tuż nad atmosferą Ziemi.

Realizacja stoi na najwyższym poziomie i sądzę, że co najmniej Emmanuel Lubezki może liczyć na niejedną nagrodę. Ale nie tylko jemu należą się słowa uznania. Cuaron mistrzowsko prowadzi swój film, a raczej mistrzowsko kładzie jego ciężar na Sandrze Bullock, która dzielnie utrzymuje go ze wsparciem Clooney’a. Absolutną ciszę kosmosu wypełnia świetny soundtrack Stevena Price. Wizualna strona imponuje na wiele sposobów. Długie, płynne ujęcia, czasem przenoszące nas nawet do wnętrza kombinezonów astronautów, niesamowite ujęcia naszej planety oraz trudne do opisania sekwencje deszczu odłamków robiących sito z wszystkiego co jeszcze znajduje się na orbicie.

Czy są jakieś wady? Oczywiście. Gravity ma kilka tandetnych dialogów, w jednej czy dwóch scenach Sandra mogłaby gadać troszkę mniej, jedną czy dwie scenki troszeczkę przeciągnięto. Ale wszystko to nie jest w stanie umniejszyć jakości kinowego przeżycia. Kiedy zapaliły się światła i wstałem, nogi lekko ugięły się pode mną. Ten film zdecydowanie nie nadaje się do oglądania na nawet najlepszym kinie domowym, dlatego w najbliższym czasie nie odmówię sobie kolejnego wypadu do kina. Niech to posłuży Wam za najkrótszą rekomendację i podsumowanie.


2 komentarze: