wtorek, 8 października 2024

Zjeść kurę i mieć kurę

Jeśli śledzicie tę stronę trochę dłużej wiecie, że jestem entuzjastą alternatyw dla mięsa hodowlanego. W 2019, kiedy pisałem swój duży tekst w temacie burger z mięsa komórkowego był pieśnią przyszłości. Teraz, pięć lat później… dalej nią jest, ale znacznie bliższą i bardziej realistyczną. Co więcej, jesteśmy na dobrej drodze, by w ciągu trzech lat komórkowe mięso drobiowe polskiego producenta trafiło na rynek.

LabFarm to pierwsza polska firma, która podjęła się produkcji komórkowego mięsa. Powstała w 2022 roku i zmierza dużymi krokami w kierunku dostarczania mięsa na rynek mięsa bez odbierania życia zwierzętom. Chcą udowodnić, że można zjeść kurę i mieć kurę. Na czym dokładnie to polega? W największym skrócie - produkt powstaje poprzez pobranie komórek np. mięśnia od zwierzęcia a następnie namnażanie ich w bioreaktorze tak by uzyskać pożądaną ilość mięsa. W ten sposób w teorii można by wyprodukować dowolne ilości mięsa bez hodowania innych tkanek, w krótszym czasie, na mniejszej przestrzeni, z mniejszą emisją gazów cieplarnianych i bez zabijania choćby jednego zwierzęcia.

Przygotowując ten tekst miałem przyjemność porozmawiać z Katarzyną Roszkowską, specjalistką ds. badań laboratoryjnych, która wraz ze współpracownikami w LabFarmie zajmuje się całą techniczno-naukową stroną działalności - hodowlą komórek, bioreaktorami, pożywkami itd. Koniecznie chciałem się dowiedzieć, czy dominują wyzwania techniczne, czy biurokratyczne. Oczywiście, że są zarówno jedne, jak i drugie. Być może dlatego, że bliżej jej do laboratorium niż do biura, miałem wrażenie, że w tych naukowych widzi wyraźną ścieżkę do sukcesu.

Jeśli chodzi o biurokrację to laboratoryjne mięso musi jeszcze uzyskać szereg akceptacji na każdym etapie łańcucha produkcji. Jeśli chodzi o konsumpcję to na terenie Unii Europejskiej komórkowy kurczak będzie musiał wyjść naprzeciw regulacjom dla tzw. novel foods. LabFarm otrzymał trzyletni grant, po którym produkt musi wejść do sprzedaży. Obecnie mięso takie dopuszczono do spożycia w USA, Izraelu i Singapurze, niewykluczone zatem, że kurczaka przyszłości z Polski najpierw będzie można zjeść poza Europą. W ciągu paru lat sporo może się jeszcze zmienić, więc nie traćmy jeszcze nadziei. Holandia dopuszcza już pewne formy degustacji…

Jest jednak jeszcze jedna, prostsza ścieżka dla komórkowego mięsa. Karma dla zwierząt. Otóż w tym roku aż trzy firmy z USA i UK, Bond Pet Foods, Meatly i BioCraft dostarczyły tony zwierzęcych białek z hodowli komórkowej do wykorzystania w karmie dla psów i kotów. Być może, podobnie jak ja w pierwszej chwili myślicie, że takie laboratoryjne mięso wpierw będzie produktem “premium”, drogim i przeznaczonym dla bogatych. Jeśli jednak zastanowimy się nad tym, że przecież hodujemy same komórki mięśniowe, że nie tracą one energii na poruszanie zwierzakiem, że nie karmimy innych produktów ubocznych, że nie zużywamy tylu surowców, to siłą rzeczy, to musi być tańsze w miarę rozwoju technologii. Jeśli dodamy do tego luźniejsze regulacje wobec karm dla zwierząt, to okazuje się, że można uzyskać produkt w cenie porównywalnej do dostępnej na rynku karmy. A przecież to dopiero początek…

Na cenę wpływa masa czynników - skalowanie, używane pożywki. Początkowo hodowle korzystały z pożywek i sprzętu wykorzystywanego w przemyśle farmaceutycznym, gdzie wyśrubowane normy windowały ceny pożywek do 300 euro na litr, a proces był nastawiony na ekstremalnie wysokie standardy związane z izolowaniem produktu komórki. W przypadku mięska komórkowego, to sama komórka jest pożądanym produktem. Komercyjna produkcja może pozwolić na redukcję kosztu pożywki nawet kilkusetkrotnie.

W trakcie rozmowy o ulepszaniu i optymalizowaniu procesu, moja rozmówczyni zwróciła uwagę na ciekawy wątek. Kurczak w latach 60tych a dziś to inny kurczak. I ciężko tam jeszcze coś ulepszyć (oczywiście w kontekście wydajności samego procesu, nie mówimy o kwestiach dobrostanu zwierząt). Tymczasem hodowla komórkowa jest dopiero na początku swojej drogi. Korzyści byłyby jeszcze większe, gdyby taka hodowla zastąpiła produkcję mięsa wołowego. Warto tu przypomnieć, że rezygnacja z samej wołowiny w diecie największą redukcję emisji CO₂, około 42%. Rezygnacja z mięsa w ogóle przyniosłaby jedynie dodatkowe 10% redukcji emisji.

Dlaczego zatem LabFarm zaczyna od mięsa drobiowego? Jest ku temu kilka powodów. Po pierwsze, inwestor zajmuje się drobiem, i nie widzi w hodowli komórkowej konkurencji tylko przyszłość (brawo). Ponadto w celu testów i rozwoju technologii, kurczak jest lepszym modelem do testów i rozwoju technologii. Przemysł farmaceutyczny i tu przetarł szlak hodując komórki kurczaka do produkcji białek. No i wreszcie grant, który otrzymała firma był rozpisany właśnie na mięso drobiowe.

Katarzyna Roszkowska często wspominała, że w wielu aspektach firma nie musi wymyślać koła na nowo, bo dokonano już licznych postępów w tej dziedzinie, dlatego droga do prototypu w ich przypadku trwała dwa lata, a nie sześć lub więcej. Z czasem pewnie przyjdzie czas i na inne rodzaje mięsa. Korzyści w przypadku wołowiny były mi znane, ale zaskakujący był dla mnie temat ryb - otóż tam kryje się inny potencjał, bo komórki ryb rozwijają się bardzo szybko i można je hodować w niższej temperaturze oszczędzając energię. Jednak do tej pory mało kto badał komórki rybie w tym kontekście.

Jako że nadawanie mięsu struktury wprowadziłoby kolejny poziom skomplikowania, obecnie LabFarm koncentruje się na produktach takich jak nuggetsy, parówki czy odpowiedniki mięsa mielonego. Aby wyhodować większy kawałek mięsa, konieczne byłoby stworzenie naczyń krwionośnych lub ich odpowiednika. Firma chciałaby sprzedawać gotowy produkt, nie “surowe mięso”, żeby mieć kontrolę i pewność, że będzie zdrowe, smaczne, że będzie zawierało mało dodatków. Tak by ludzie się nie zniechęcili.

Nietrudno zgadnąć, że mocno trzymam kciuki za ich sukces. Warto mieć świadomość, że hodowla komórkowa może potencjalnie dostarczyć, najzdrowsze, najbezpieczniejsze i najbardziej uregulowane mięso na rynku. Bez antybiotyków, bez marnotrawstwa, bez cierpienia zwierząt.

Pytałem też o dalszą przyszłość, plany czy ogólnie możliwości związane z tą technologią. LabFarm już myśli o komórkach tłuszczowych. W końcu tłuszcz jest nośnikiem smaku, więc ma to dużo sensu. Oczywistym długofalowym kierunkiem wydaje mi się możliwość ulepszania mięsa. Oczywiście znamy smutną historię złotego ryżu, który mógłby od lat chronić miliony przed śmiercią i zdrowotnymi konsekwencjami niedoboru witaminy A. Poległ jednak pod naporem nieuzasadnionych lęków przed GMO… Czy komórkowe mięso mogłoby być lepsze? Niewykluczone, że dodanie pewnych suplementów do pożywki, nawet bez ingerencji w DNA, mogłoby uchronić nas przed jakimiś niedoborami. Wystarczyłoby, aby komórki akumulowały dodatki w medium. Ale jak wspominam, to odległa przyszłość. Póki co czekam na szansę, by spróbować LabFarmowego nuggeta. I najlepiej bez konieczności podróży za granicę.


Bardzo dziękuję Katarzynie Roszkowskiej i firmie LabFarm za otwartość i poświęcony czas.


niedziela, 1 września 2024

Neuralink - update 2024

Parę dni temu odbył się “Neuralink live update” i mam wrażenie, że przeszedł bez wielkiego echa. Nie było tu nic wiekopomnego, ale trochę szkoda. Postanowiłem napisać dla Was skrót, zawierający to, co uznałem za najciekawsze.

Po pierwsze Noland Arbaugh dalej cieszy się swoim implantem. Może pamiętacie, bo to mocniej dotarło do mediów, że część z sond które umieszczono w jego mózgu wysunęły się, zmniejszając przepustowość łącza mózg-komputer o około połowę (w czasie konferencji jeden z mówców powiedział, że działa 15% połączeń, ale wydaje mi się, że to było przejęzyczenie). Mimo tego wciąż gra w gry komputerowe, wykonuje ćwiczenia na ekranie a nawet grał w Counter Strike’a (jak rozumiem do tego używa implantu w połączeniu z kontrolerem sterowanym językiem).

Odniesiono się do kwestii wysuniętych sond. Otóż w czasie zabiegów na mózgu neurochirurdzy regulują ilość CO2 we krwi by powiększyć lub zmniejszyć mózg. Z reguły obniżają jego stężenie by obkurczyć mózg. Skorzystanie z tego fenomenu sprawiło, że w mózgu pacjenta pojawiła się niewielka ilość dodatkowego powietrza i to mogło doprowadzić do poluzowania sond neuralinka. Plan jest taki, by w kolejnych zabiegach nie zmieniać stężenia CO2 lub wręcz je zwiększyć.

Ponadto kolejne zabiegi mają umieszczać sondy na różnej głębokości w mózgu i koncentrować się na fałdach kory mózgowej, tam gdzie może być więcej ciekawych danych/obszarów. W pierwszym pacjencie wszystkie sondy umieszczono na głębokości 3-4 milimetrów, następnym razem mają znaleźć się na głębokościach od 4 do 7 milimetrów. Panowie podkreślali, jak imponujące jest, że robot może wykonać taki zabieg bez uronienia kropli krwi na mózgu. (pod notką wrzucę link do mojego tekstu z 2020 roku, który pokazuje jak drobne są sondy i nici neuralinka).

Poza tym kolejne implanty mają być jeszcze lepiej zrównane z czaszką po obu stronach, co ma jeszcze bardziej zapewnić stabilność implantu. Uczestnicy powiedzieli też, że mózg ludzki, przez swój rozmiar, rusza się bardziej niż jakikolwiek inny obiekt zabiegu wcześniej. Powierzchnia mózgu ludzkiego może się przemieszczać aż o 3 milimetry względem robota chirurgicznego, w porównaniu do 0.7 mm u makaka, czy 1.4 mm u świni.

Potem Elon trochę popłynął mówiąc o dawaniu ludziom supermocy. Wyszło trochę Elonowo, mimo, że miał absolutną rację - Neuralink lub jego odpowiednik może w przyszłości zarówno przywrócić wzrok czy władzę w kończynach, ale może iść dalej. Jeśli będzie mógł przekazywać obraz do mózgu z pominięciem uszkodzonego nerwu wzrokowego to nic nie stoi na przeszkodzie, żeby oprócz światła widzialnego pozwolił widzieć w podczerwieni czy ultrafiolecie. Analogicznie można by podłączać posiadaczy implantu do różnych urządzeń itd.

Całość zakończyła sesja niezbyt porywających pytań.


Źródełko:
Nagranie z konferencji
Neuralink zmieni wszystko

sobota, 10 sierpnia 2024

Groźny skarb na dnie oceanu

 

][ Co widzimy na zdjęciu ][

Oto konkrecja polimetaliczna. To taki miks różnych metali, manganu, niklu, kobaltu, miedzi oraz litu czy innych pierwiastków ziem rzadkich. Powstanie konkrecji o typowym rozmiarze około 10cm trwa dziesiątki milionów lat. Oznacza to, że są one z naszej perspektywy surowcem nieodnawialnym. Można je znaleźć na dnie oceanów, mórz a nawet jezior. Od dawna były obiektem zainteresowania, ale ostatnio stały się jeszcze bardziej interesujące…


][ Powstawanie ][

Zaczyna się od jądra - fragmentu kości czy muszli, który opada na dno oceanu (najczęściej) cztery do sześciu kilometrów pod wodą. Tlen w wodzie reaguje z rozpuszczonymi jonami metalu np. żelaza czy manganu, jak i z jonami innych metali przemieszczającymi przez sypkie osady na dnie. W ten sposób pierwotne jądro pokrywają kolejne warstwy metali. Od momentu, gdy ludzie wyruszyli z Afryki i zasiedlili pozostałe kontynenty, przyrost na tych metalowych ziemniaczkach można porównać z grubością ludzkiego włosa.


][ Wartość ][

Strefa Clarion-Clippertona (CCZ) licząca cztery i poł miliona kilometrów kwadratowych, to tylko jeden z regionów oceanu bogatych w konkrecje polimetaliczne. Ocenia się, że w samej CCZ znajduje się 21 miliardów ton metali. W tym 6 miliardów ton manganu, 270 milionów ton niklu, 230 milionów ton miedzi, 50 milionów ton kobaltu.

Licząc bardzo zgrubnie, tylko te cztery pierwiastki mogłyby być warte sześć i pół biliona dolarów.


][ Nowe odkrycie ][

Wzmożone zainteresowanie tymi nodulami (konkrecjami) w ostatnich latach zaowocowało zaskakującym odkryciem, które zyskało bardzo medialną nazwę - ciemny tlen. Otóż jak się okazuje te, jak je nazywa Anton Petrov, oceaniczne ziemniaczki produkują tlen w kompletnych ciemnościach, czyli bez udziału fotosyntezy. Choć nie jest to jeszcze ostatecznie potwierdzone, wygląda na to, że nodule, niczym baterie wytwarzają napięcie, które powoduje elektrolizę wody, czyli rozbijanie jej na tlen i wodór. Niezależnie od mechanizmu wiemy, że te konkrecje odpowiadają za produkcję znacznych ilości “ciemnego tlenu” pozwalającego na istnienie ekosystemów o różnorodności porównywalnej z lasami tropikalnymi.


][ Pomysły na wydobycie ][

Już 1970 roku wiele instytucji i krajów interesowało się wydobyciem tych nodul. Już wtedy wiadomo było, że są one częscią oceanicznych ekosystemów. Sprawę uratował spadek cen metali pod koniec tamtej dekady, który skutecznie ukrócił dążenia do eksploatacji. Wykonano jednak pewne testowe wydobycia i wiecie co? Nawet dziś, dekady później, wciąż wyraźnie widać ślady tych prób, makroorganizmy nigdy się nie odrodziły, a mikroby odbudowały się tylko w ograniczonym stopniu.

Wzrost zainteresowania elektryfikacją transportu ożywiło na nowo zainteresowanie tymi surowcami. Doprowadziło ono póki co, między innymi, do wspomnianego wyżej odkrycia. Planowane wydobycie polegałoby na oraniu dna oceanu łazikiem, podobnym do kombajnu zbierającego ziemniaki. Po wstępnej separacji mułu od nodul, zmielone żyjątka i osad byłyby wypluwane jako chmura syfu, a metalowe ziemniaczki transportowane na powierzchnię. Tam statek lub platforma już dokładniej oddzielałaby się nodule od szlamu. Szlam trafiłby do wody na głębokości około 1000 metrów dodatkowo zakłócając środowisko oceanu.

Regiony gdzie występują te nodule są relatywnie spokojne i ciche, więc poza dewastowaniem środowiska, odcięciem jednego z istotnych źródeł tlenu, zasyfieniem wody, dochodzi jeszcze potencjalne zanieczyszczenie wód hałasem.


][ Lodowe księżyce ][

Proces powstawania tych nodul jest dość prosty, więc całkiem możliwe, że coś podobnego istnieje pod oceanami Europy i Enceladusa. Tlen jest podstawą wielokomórkowego życia. Niemal wszystkie organizmy wielokomórkowe potrzebują tlenowego oddychania by podtrzymać funkcje życiowe (nie bez powodu w mojej książce wspominam o tlenowym szowinizmie obok węglowego). Kusi zatem perspektywa, że w tych ciemnych wodach, które i tak już uznawano za obiecujące cele poszukiwania życia, znajduje się niezależne od światła źródło tlenu.

Mogłoby to otworzyć dodatkowe drzwi dla bardziej złożonych form życia. Szczególnie w przypadku Enceladusa, gdzie dzięki kriowulkanom wiemy, że płynny ocean ma kontakt ze skalistym jądrem.


][ Dziś i jutro ][

Pomijając ciekawe implikacje ciemnego tlenu cały temat jest dość przerażający. Od kilku lat rośnie zainteresowanie górnictwem morskim. ISA (International Seabed Authority) nie wydała jeszcze żadnej licencji na komercyjne wydobycie, udzielono jednak ponad 30 licencji badawczych na powierzchni 1,5 miliona kilometrów kwadratowych.

Republika Nauru - mały i relatywnie biedny kraj powołał się swojego czasu na “Two-Year Rule”, przepis, który wymaga, by ISA albo ustaliła reguły eksploatacji dna oceanu, albo zaakceptowała aplikację górnictwa morskiego. Dlaczego to zrobili? Bo naciska ich kanadyjska korporacja The Metals Company. Dlaczego? Bo firmie tej, bardzo się spieszy. Przekonali inwestorów, że rychło trafią na giełdę i rozpoczną prace wydobywcze.

Nauru jest tu niejako słupem dla korporacji, która dużo mówi o zrównoważonej przyszłości i o pożytku dla Nauru i całej ludzkości, ale dość oczywiste jest, że Nauru przy odrobinie szczęscia dostanie ochłapy. W przypadku The Metals Company być może silniej niż chciwość, działa strach przed gniewem udziałowców…

Ostatnie odkrycie pokazało, że nasza wiedza o ekosystemie morskim jest wciąż mocno ograniczona. Systemy podmorskie przez miliony lat cieszyły się niezwykle stabilnymi warunkami. Nasza planeta cieszyła się bardzo stabilnym okresem jako całość, ale środowisko podmorskie było jeszcze bardziej niezmienne, co czyni je tym bardziej wrażliwym na nagłe zakłócenia.

Górnictwo morskie ledwie przymierza się do raczkowania. Jest to może ostatni dzwonek by je powstrzymać. Jednocześnie to temat, który dość łatwo poddawać greenwashingowi wmawiać, że to przecież dla dobra planety, że to wydobycie pomoże w elektryfikacji transportu. Choć żyjemy w czasach post-prawdy i masowej dezinformacji, pozostaje mieć nadzieję, że rozsądek wygra. I nie jest to nadzieja bezpodstawna. Nie chodzi mi o petycję podpisaną przez siedmiuset naukowców morskich i ekspertów. Producenci samochodów tacy jak BMW, Volvo, Renault czy Rivian poparli dziesięcioletnie moratorium na eksploatację podmorskich złóż (jednocześnie wszyscy, w własnym interesie ograniczają udział rzadkich metali w swoich bateriach). Google, Microsoft i Samsung wręcz obiecały nie nie kupować tak pozyskanych metali. Potępienie i wniosek o wstrzymanie się z górnictwem morskim wyraziła też Komisja Europejska i szereg krajów od Kanady (kraj w którym powstała The Metals Company) po Nową Zelandię. Obiecujące.


Źródła:
Biological effects 26 years after simulated deep-sea mining
Evidence of dark oxygen production at the abyssal seafloor
Nature's batteries at the bottom of the ocean! - Just have a think
Metallic Rocks That Companies Want to Mine Produce Tons of Oxygen in the Ocean - Anton Petrov
The Truth about Deep Sea Mining - Real Engineering
Deep Sea Conservation Coalition - Deep Sea Conservation Coalition
The race to mine the bottom of the ocean - Vox
Two-year countdown for deep seabed mining
Międzynarodowa Organizacja Dna Morskiego
https://seabedminingsciencestatement.org/ - petycja


środa, 7 sierpnia 2024

Drugie igrzyska


W Paryżu rozgrywają się Igrzyska Olimpijskie, które interesują mnie tak samo jak czwarta liga tenisa w Chorwacji. Ogólnie mam złe zdanie o sporcie w tej formie. Niestety równolegle rozpoczęła się alternatywna olimpiada w internecie. Tu prawdziwa elita zmaga się, by wykazać się w kilku niefajnych kategoriach. Internauci ścigają się w głupocie, ignorancji, podłości, tempie i bezrefleksyjności rozpowszechniania fejków…

Na urlopie z niedowierzaniem obserwowałem jak durnota w kwestii płci dwóch sportsmenek groteskowo rośnie i przybiera coraz to dziwniejsze zwroty. Wstępem do rozróby była meksykańską judoczką. Prisca Awiti Alcaraz podpadła internautom tym, że pokonała polską zawodniczkę. Jako że ma krótkie włosy dzielni wojownicy cyfrowych łączy dojrzeli w niej faceta. Poszła fama, że na olimpiadzie są transy a zgniły, lewacki zachód niszczy wszystko co dobre. Co tam, że Prisca nie wyskoczyła z kapelusza, że przeszła wszelkie kwalifikacje w szeregu zawodów czy mistrzostw z tymi paryskimi na czele. Internauci doszukiwali się jabłka adama, twierdzili, że przecież piersi sobie można doczepić itd…

Prawdziwe szambo jednak wybuchło, gdy po niecałej minucie walki Angela Carini z Imane Khelif ta pierwsza wycofała się, rozpłakała i dość niesportowo nie podała ręki przeciwniczce. Internet ruszył z kopyta. Poszła lawina błota. Hejt nie tyczył się tylko bokserki, polało się na igrzyska, na lewactwo, na zachód i kto wie na kogo jeszcze. Jak się okazało paliwa dostarczyła Rosja… Bo widzicie, w trakcie mistrzostw świata w boksie kobiet w 2023, które prowadzi organizacja IBA - międzynarodowa z nazwy, lecz zdominowana przez Rosjan - Imane Khelif zakwalifikowano do gry, a potem zdyskwalifikowano już w trakcie, trzy dni po tym jak pokonała Azalię Aminewą - do tej pory niepokonaną rosyjską pięściarkę. Tym samym Azalia magicznym sposobem znów była “niepokonaną” gwiazdą ruskiego boksu. Przenosimy się do 2024. IBA miota się w zeznaniach raz twierdzi, że chodziło o testosteron, potem, że jednak nie o testosteron, tylko jakiś niesprecyzowany, ale super-uznawany test, którego jednak nie ujawnili. Internetu na tym etapie już jest samonapędzającą się machiną produkującą bzdury, więc krąży też fejk, że niby Khelif ma chromosom Y…

Wszystko to przekonuje mnie, że fakty obchodzą coraz mniejszą część populacji. Wśród liderów lania podłego i odrażającego hejtu jest Łukasz Sakowski, identyfikujący się jako popularyzator nauki. Na swojej stronie To Tylko Transfobia nie odpuszcza okazji, prawdziwych czy zmyślonych, by missgenderować, czy siać dezinformację i hejt, więc możecie się domyślić, że w ostatnich dniach działa na wysokich obrotach. Ma też wyśmienite towarzystwo, bo fejki o Khelif bezmyślnie rozpowszechniały też takie tuzy jak J.K. Rowling i Elon Musk. Ale też wielu innych lokalnych i zagranicznych geniuszy…

Czy Imane Khelif ma genetyczną przewagę? Pewnie jakąś tak. Czy jest facetem? Nie. Czy powinna być dopuszczona do walki? Mam to gdzieś. Przeszła kwalifikacje, więc pewnie tak. Jak napisałem na początku, mam złe zdanie o sporcie w wydaniu mistrzostw/olimpiad. Łatwe szufladkowanie to zamierzchła przeszłość. Co smutno-zabawne, po latach ględzenia, że najważniejsze jest to, co się ma w majtkach, nagle, kiedy okazuje się, że dwie sportsmenki mogą mieć w majtkach to co ma stereotypowa kobieta, zaczęli mówić, że to bardziej skomplikowane. Brawo, najwyższa pora. Szkoda, że to działa tylko wtedy, kiedy im pasuje i do tego punktu kiedy im pasuje. Czyli na przykład do punktu, w którym wmawiają światu że algieryjka ma chromosom Y a to znaczy, że jest chłopem. Co tam, że ani nie ma na to dowodów, ani nie zamknęło by to dyskusji, bo… to naprawdę jest bardziej skomplikowane.

Inną smutno-zabawną kwestią jest, że na igrzyskach są ścisłe reguły, dotyczące hormonów i nie tylko. Imane Khelif przeszła je w Paryżu w 2024, w Tokio w 2020 w szeregu innych zmagań. Jednak to umyka internetowym znawcom, wolą niesprecyzowany, nieujawniony test kremlowskiego aparatczyka. Próbując znaleźć w tym jakiś pozytyw powiem, że pojawiło się sporo fajnych merytorycznie materiałów, które wyjaśniają tę kwestię. Dlatego jak ktoś ma dobre intencje i chce się dowiedzieć więcej o kwestiach płci, będzie mu jeszcze łatwiej niż kilka tygodni temu. Można się nauczyć, że chromosomy to tylko wierzchołek góry lodowej. Bo liczy się nie tyle chromosom co gen SRY, ale to też nie tak, bo on sobie może przeskoczyć na inny chromosom. A nawet jak jest, to istnieje też cały szereg różnych nietypowych czynników, które mogą sprawić, że pewne hormony są produkowane w większych lub mniejszych ilościach, że ktoś może na nie być niewrażliwy, albo nadwrażliwy, że można mieć nietypowe gonady wewnętrzne i zewnętrzne, że można mieć dwa zestawy, że januszowe zaglądanie w majtki może być zwodnicze…

Można by się też zastanowić czemu, kiedy kobieta ma wysoki poziom testosteronu (nie sugeruję, że którakolwiek z wymienionych pań takowy ma), to nieuczciwe i “jest facetem”. Ale kiedy Michael Phelps ma 190 cm wzrostu, ale ponad 200 cm rozpiętości rąk, krótkie nogi, wielkie łapy i (podobno!) produkuje mniej kwasu mlekowego co pozwala mu wolniej się męczyć to jest spoko.


Dwa sympatyczne źródła:
Fact check od Demagoga
Dawid Myśliwiec dłużej, bardzo merytorycznie


niedziela, 21 lipca 2024

James Webb “zobaczył” planetę-oko? Nie tak prędko…


“Kosmiczny Teleskop Jamesa Webba zobaczył planetę oko”. Takie nagłówki widziałem w ostatnich dniach. Tyczą się one wniosków płynących z nowych obserwacji gwiazdy LHS 1140. Spider’s Web już w ogóle poszedł na całość wysrywając artykuł pod tytułem “Mamy to! Znaleźliśmy drugą Ziemię”, gdzie stwierdzili, iż jest bardzo możliwe, że istnieje tam życie.

No, delikatnie mówiąc, nie. Żeby nie przedłużać, zanim wejdziemy w szczegóły, powiedzmy sobie, o czym naprawdę tu mówimy. JWST dokonał obserwacji czerwonego karła LHS 1140, kiedy przez jego tarczę przechodziła planeta LHS 1140 b. Analizując tę odrobinkę światła przechodzącego przez atmosferę egzoplanety stwierdził, że nie ma tam wodoru. Koniec. Można z tego wyciągnąć interesujące wnioski, ale naciągane jest stwierdzić, że “zobaczył planetę-oko”. A abominacja, którą popełnił Spider’s Web to już zupełne prostytuowanie treści nie mające nic wspólnego z nauką, dziennikarstwem czy ludzką przyzwoitością. Nie, ta egzoplaneta nie jest drugą Ziemią. Nie, obecność życia nie jest tam bardzo prawdopodobna.

Egzoplanetę LHS 1140 b wykryto metodą tranzytu w 2017 roku, czyli obserwując przygasanie światła gwiazdy, gdy częściowo przysłaniała je egzoplaneta. Krąży ona wokół czerwonego karła, odległego o 49 lat świetlnych od Ziemi, na orbicie dziesięciokrotnie ciaśniejszej niż nasza. W przypadku tej, znacznie chłodniejszej, gwiazdy jest to odległość, która daje szanse na temperatury odpowiednie dla wody w stanie ciekłym.

Parę lat temu działanie rozpoczął Kosmiczny Teleskop Jamesa Webba i jednym z jego celów obserwacji był właśnie ten układ. LHS 1140 b ma promień o 70% większy niż Ziemia, oraz pięć i pół raza większą masę. Oznaczało to, że może być niewielką planetą gazową, podobną do mini-Neptuna, lub super-Ziemią zdominowaną przez oceany. Opublikowane właśnie wyniki wykluczyły grubą warstwę bogatej w wodór atmosfery. Co więcej, sugerują one obecność azotu i dwutlenku węgla (ale te wnioski cechuje mała pewność). Oznacza to, że LHS 1140 b niemal na pewno nie jest puchatą gazową planetą, a raczej ogromnym światem typu ziemskiego, gdzie około 15% masy może stanowić woda. Dla porównania na Ziemi woda stanowi 0.025% masy.

Ta egzoplaneta jest na tyle blisko swojej gwiazdy, że możliwe jest iż jest zakleszczona grawitacyjnie, czyli jest zawsze zwrócona tą samą stroną do LHS 1140. Przy takiej ilości wody i mniejszej ilości energii docierającej do powierzchni, istnieje szansa, że planeta wygląda jak wielka gałka oczna. To znaczy większość powierzchni może skuwać biały lód a środek półkuli zwróconej do gwiazdy zajmuje ciemny ocean. Zwracam uwagę na słowa “możliwe” oraz “może”.

Czy już widzicie jakim fikołkiem jest powiedzieć, że JWST “zobaczył” planetę-oko? Dla Jamesa Webba, cały układ LHS 1140 to plamka światła. A co z tymi farmazonami od Spider’s Web? Słabiutko. Na ten moment nie mamy żadnych istotnych biosygnatur. Woda jest kluczowa dla życia, ale niewystarczająca. Zrobiłem trochę prostych obliczeń, z których wynika, że ocean LHS 1140 b może mieć grubość od trzech do sześciu tysięcy kilometrów. Warunki w głębinach takiego oceanu są niewyobrażalne. Nawet nie chodzi o to, że ciśnienie rozpuściłoby znane nam formy życia. Przy takim ciśnieniu, dolne setki, czy tysiące kilometrów może stanowić nie ciecz, ciało stałe - egzotyczne formy lodu wodnego, powstające pod wielkim ciśnieniem. A wówczas nie byłoby miejsca na “ciekawą” chemię. Nie byłoby kominów hydrotermalnych, które wzbogaciłyby wodę o energię i związki chemiczne dające szanse na powstanie życia.

Wszechświat lubi zaskakiwać, a LHS 1140 b jest dość blisko, więc liczę na kolejne badania. Może E-ELT, czyli Ekstremalnie Wielki Teleskop będzie mógł dokonać bezpośredniej obserwacji, która powie czy w ogóle mamy tu zakleszczenie grawitacyjne, jaka jest temperatura na powierzchni tej egzoplanety i temu podobne. To z pewnością ciekawa egzoplaneta. Nie jest to jednak “druga Ziemia”. I szkoda, że niektórzy tak chętnie krzyczą “wilk”. Przez takie fejki, można przegapić prawdziwego “wilka”, czyli prawdziwą drugą Ziemię.

Jeśli chcecie się uodpornić na kiepskie newsy o egzoplanetach, to rzecz jasna polecam “Niebo pełne planet” - moją książkę poświęconą tej właśnie tematyce. Dostępna na papierze, jako ebook i audiobook.


Źródło: Transmission Spectroscopy of the Habitable Zone Exoplanet LHS 1140 b with JWST/NIRISS
Moja książka: Niebo pełne planet


niedziela, 14 lipca 2024

Czarna dziura o masie pośredniej


Znakomita większość czarnych dziur jakie udało się zaobserwować to, albo te supermasywne o masie rzędu setek tysięcy czy nawet miliardów słońc, albo te “zwyczajne” czyli takie o masie “zaledwie” od kilku, do kilkudziesięciu słońc.

Jak się okazuje odkrycie czarnych dziur o masie pośredniej jest trudne. Generuje to pytania, o to jak powstają te supermasywne. Czy proces łączenia się zwykłych kolapsarów jest tak szybki, że trudno je uchwycić w tym okresie i dlatego zaobserwowano tak wiele supermasywnych czarnych dziur?

Na ten moment istnieje spora garść kandydatów na IMBH (intermediate-mass black hole), ale żaden nie jest pewniakiem. 10 lipca tego roku opublikowano badanie, które według mediów przedstawia najmocniejszego do tej pory kandydata na czarną dziurę masy pośredniej. Przyjrzyjmy się mu, bo to ciekawe z co najmniej kilku powodów.

Po pierwsze autorzy nie mieli “swoich” danych, ale posłużyli się danymi z teleskopu Hubble’a zgromadzonymi na przestrzeni 20 lat. Co więcej były to obserwacje głównie na potrzeby kalibracji, a nie zbierania danych naukowych. Skupili się oni na ruchu gwiazd w gromadzie kulistej Omega Centauri. Zawiera ona około 10 milionów gwiazd związanych grawitacyjnie. Autorzy publikacji znaleźli wśród nich siedem, które znajdują się blisko centrum gromady, które poruszają się z bardzo dużą prędkością. Konkretnie to ich prędkość jest wystarczająca by uciec z tej gromady. Prawdopodobnym wyjaśnieniem tych pomiarów, czyli obecności tak szybkich gwiazd, tak blisko centrum gromady jest właśnie obecność czarnej dziury o masie ponad 8000 słońc.

I jest to kolejna rzecz, która mnie ujęła w tym badaniu. Bo jeśli uda się potwierdzić obecność tej czarnej dziury, to historia jej wykrycia będzie łudząco podobna do tego jak odkryto supermasywną czarną dziurę w centrum Drogi Mlecznej - czyli obserwując ruchy gwiazd na przestrzeni lat. Choć w tamtym wypadku dane były bardziej widowiskowe, bo jedna z gwiazd osiąga prędkość ponad 1% prędkości światła (!).

Być może podobnie jak ja zadaliście sobie pytanie - a może te gwiazdy tylko przelatują tamtędy i po prostu nie są grawitacyjnie przywiązane do tej gromady? Trochę jak Omuamua, która tylko odwiedziła nasz układ słoneczny. Autorzy zaadresowali to w swojej pracy - według nich to statystycznie prawie niemożliwe, by zaobserwować pięć takich gwiazd, tak blisko centrum gromady. Tym bardziej aż siedem.

Wszystko to brzmi całkiem przekonująco, szczególnie, że Omega Centauri to prawdopodobnie jądro mniejszej galaktyki, którą kiedyś pożarła Droga Mleczna. Wówczas obecność sporej czarnej dziury w centrum ma tym więcej sensu.

Mimo wszystko nic nie jest jeszcze pewne. Rok temu pojawiła się bardzo podobna publikacja dotycząca gromady M4, gdzie analiza ruchu gwiazd sugerowała centralną czarną dziurę o masie między 500 a 1100 słońc, choć nie wykluczała, że ten sam efekt mogłoby dać bliskie zgromadzenie zwykłych czarnych dziur i białych karłów.


Źródła:
Fast-moving stars around an intermediate-mass black hole in ω Centauri
An elusive dark central mass in the globular cluster M4


poniedziałek, 3 czerwca 2024

Fatalna ścieżka



Choć unikam spiskowego myślenia, mam wrażenie, że w obliczu rosnącej świadomości kryzysu klimatycznego, głosy denialistyczne robią się coraz bardziej histeryczne i agresywne. Pod postami w temacie przechodzą fale, komentarzy, które nieraz wyglądają na generowane przez boty albo pre-generowane copy-pasty. Wygląda na to, że już tylko najbardziej zatwardziali wypierają to, co się dzieje i czekają na te krótkie uderzenia zimy, by móc zabawić się w balkonowego klimatologa. Pięćdziesięciostopniowe upały jakie właśnie nawiedzają Meksyk czy Indie ignorują z całych sił.

Są jednak mniejszością. Badania wykazują, że dziś już znaczna większość ludzi nie wątpi w antropogeniczne ocieplenie klimatu. Przeważa również przekonanie, że to jedno z największych lub największe wyzwanie jakie stoi przed ludzką cywilizacją. To bardzo dobrze. Zastanawiam się jednak, czy wiemy jak dramatyczna jest sytuacja?

Ziemia została podgrzana o między 1.1 a 1.3°C. Cel powstrzymania ocieplenia na poziomie 1.5°C wydaje się tragikomiczny, gdy zmiany klimatyczne są w obecnym punkcie i nabierają tempa. Nasze emisje (które mają efekt kumulatywny) może nie rosną jakoś gwałtownie, ale nie spadają. A powinny spadać. Bardzo raptownie. Do tego nie zapominajmy, że przy takim nagromadzeniu antropogenicznych emisji, do gry wchodzą i będą wchodzić kolejne sprzężenia zwrotne. Będziemy przebijać kolejne punkty krytyczne. Dla wielu 2°C to już prawie pewniak i to nie do 2100 roku ale może już w 2050. Zagrożenia, które już przy 1.5°C stają się bardzo realne m.in. w Europie - zalania terenów przybrzeżnych, groźne fale upałów w miastach, niedobory wody (przypominam, że Polska jest w ogonie kontynentu, jeśli idzie o zasoby wody), pogorszenie produkcji żywności (bo niedobory wody, bo upały, bo susze)... wszystkie one nabierają na sile w świecie cieplejszym o 2°C.

W swoim Szóstym Raporcie z 2022 roku IPCC nawołuje by zatrzymać ocieplenie na poziomie 1.5°C. Żeby mieć szansę by uniknąć zbliżającego się progu musielibyśmy w ciągu ośmiu lat zredukować emisje o połowę. Całe emisje. Żeby mieć szanse. Od 2022 emisji nie zredukowaliśmy ich w ogóle. Czyli teraz powinniśmy zejść z emisjami do jednej trzeciej w ciągu sześciu lat... Brzmi to jak dywagacje podczas mistrzostw piłki nożnej, kiedy komentatorzy mówią co musiałoby się stać, żeby nasza drużyna przeszła dalej… “Jeśli drużyna liderów przegra sromotnie z najgorszą drużyną i jeśli samochód potrąci sześciu piłkarzy drużyny z którą gramy jutro, to może…”

Pozwolę sobie zacytować Davida Spratta z 2014 roku w tłumaczeniu Kronika Upadku:

Musimy pogodzić się z dwoma kluczowymi faktami: praktycznie rzecz biorąc nie ma już „budżetu węglowego” na spalanie paliw kopalnych przy jednoczesnym osiągnięciu w przyszłości temperatury dwóch stopni Celsjusza (2°C); a obecnie wiadomo, że górny limit 2°C jest niebezpiecznie za wysoki

Skoro redukcja emisji nie działa, to może trzeba sięgnąć po inne rozwiązania? Coraz częściej słyszę o tym, co przeraża mnie od lat. Geoinżynieria. Idea jest spoko, zredukujemy ilość energii słonecznej, która dociera do Ziemi by zrównoważyć nadmiar ciepła zatrzymywany przez gazy cieplarniane. Tyle, że wszystko zawsze jest bardziej skomplikowane i ten “spoko pomysł” w praktyce przypomina rzeczy, które wyprawiali Pat i Mat z bajki “Sąsiedzi”, z ich krótkowzrocznymi, pseudo-zdroworozsądkowymi rozwiązaniami problemów.

I skoro nasilają się głosy, że geoinżynieria będzie niezbędna, pojawiają się badania potencjalnych skutków. Modelowania wskazują, że skutki geoinżynierii słonecznej są na ten moment dość nieprzewidywalne. W niektórych regionach szkodliwe skutki geoinżynierii atmosferycznej mogą być podobne do skutków samych zmian klimatycznych. Może dojść do silnego ocieplenia wysoko nad tropikami, oraz zwiększyć ocieplenie powierzchni w obszarach polarnych (które już teraz są mocniej dotykane przez katastrofę klimatyczną) i zaburzyć opady nad lądami. A to tylko potencjalne, przewidywalne skutki.

Wyobrażam sobie, że jedynym pozornie neutralnym rodzajem geoinżynierii byłby jakiś rodzaj kosmicznego parasola, odcinający światło jeszcze zanim dotrze do planety. Tak by nie mieszać bardziej w atmosferze. Jednak nawet to nie załatwi problemu CO2. Bańki CO2 w miastach szkodzą ludziom, pogarszają zdolności kognitywne. Wyższy poziom CO2 pozornie prowokuje wzrost roślin, ale nie idzie to w parze z właściwościami odżywczymi. Co więcej powyżej pewnego poziomu dwutlenek węgla będzie wręcz pogarszać plony (utrudnia oddychanie porami w liściach). Tyle jeśli idzie o mądrości waszego prawicowego kolegi, że CO2 to jedzonko dla roślin, więc im więcej tym lepiej.

To z grubsza tyle. Nie ma łatwego wyjścia. Nie ma drogi na skróty. To nie znaczy, że nie ma w ogóle drogi. Ale może zamiast przeznaczać 7% światowego PKB na dopłaty do paliw kopalnych w różnych formach trzeba by przeznaczyć 7% lub więcej na, no wiecie, ratowanie świata. Potrafimy rozszczepiać atom, przesuwać pojedyncze geny, oglądać planety odległe o tysiąc lat świetlnych i odczytywać spalone, zwinięte papirusy sprzed 2000 lat. Czy naprawdę ktoś uważa, że wielkoskalowe przechwytywanie CO2 jest po prostu niemożliwe? Nie będzie łatwe ani tanie, będzie pewnie wymagało zasilania z niskoemisyjnych źródeł, ale naszym problemem jest nadmiar CO2. Rozwiązaniem jest jego usunięcie. Poza uratowaniem świata można też zaoszczędzić na kosztach związanych z szkodami wywołanymi przez klęski i ekstremalne zjawiska pogodowe. A te rosną każdego roku.


Źródła:
O "budżecie węglowym"
O geoinżynierii
O roślinach w wysokim stężeniu CO2
O tym ile dopłacamy do kopalin