sobota, 28 stycznia 2012

W cieniu Plutona

W czerwcu 2011 roku Boeing 747 leciał nad stosunkowo pustym obszarem Pacyfiku. Nie był to jednak zwykły 747. W pewnym momencie na jego boku otworzył się wielki luk, i w niebo wycelowano 2,5-metrowy teleskop. Miejsce i czas obserwacji dobrano z niebywałą precyzją. W jednym momencie trzy obiekty znalazły się w jednej linii - teleskop na pokładzie samolotu, odległy o sześć miliardów kilometrów Pluton, oraz odległa o wiele lat świetlnych gwiazda.

Obserwując światło gwiazdy przechodzące przez żałośnie rzadką atmosferę można było dokonać pomiaru jej gęstości, ciśnienia oraz temperatury. Wiemy już, że jest tam o dziesięć stopni chłodniej niż się spodziewano (czyli -230’C), a ciśnienie wynosi od sześciu do dwudziestu pięciu milionowych ciśnienia którym cieszymy się na Ziemi.

To tylko jeden z eksperymentów, dzięki którym wiemy sporo o obiekcie, którego porządne zdjęcie zobaczymy po raz pierwszy dopiero w 2015 roku, kiedy New Horizons przeleci obok planety karłowatej z prędkością 58 tysięcy kilometrów na godzinę. Mimo to już teraz wiemy, że jego atmosfera składa się z głównie z azotu oraz drobnych ilości metanu i dwutlenku węgla, że są tam pory roku, kiedy gazy te w większości dołączają do lodów tych i innych substancji na powierzchni Plutona.

Jak to możliwe, bez spojrzenia z bliska, dotknięcia paluchem, wzięcia pod mikroskop? Dzięki spektroskopii. Prosty (co do zasady) mechanizm sprawia, że bez ruszania tyłka z Ziemi, możemy przebadać obiekty znajdujące się na krańcu widzialnego Wszechświata. Jak?

Elektrony w atomach i cząsteczkach mogą znajdować się jedynie na określonych pozycjach (orbitalach), które odpowiadają odpowiednim poziomom energii. Aby elektron „wskoczył” na wyższy musi otrzymać porcję energii równą dokładnej różnicy między oboma poziomami energii. Światło białe jest mieszaniną fotonów, czyli takich właśnie paczek energii. Energia przekłada się na kolor (co może oznaczać nie tylko tęczę ale całe spektrum) fotonu. Kiedy mieszanina światła przechodzi przez np. gaz, zanikają tylko pojedyncze barwy białego światła, charakterystyczne dla atomu lub cząsteczki. Opisałem tu widmo absorpcyjne, są też emisyjne oraz różne inne warianty spektrometrii, ale idea jest podobna. W ten sposób badając światło gwiazd przechodzące przez obłoki gazów, analizując ciemniejsze prążki na „tęczy” światła rozbitego przez pryzmat możemy się dowiedzieć jaki jest skład gwiazdy, oraz gazów przez które przeszło. Badać można również światło odbite. Oczywiście nie jest to proste – potrzebna ogromna precyzja i branie pod uwagę szeregu czynników.

Koniec przydługiej dygresji, bo właśnie precyzja ma być głównym tematem tej notki. W 2005 roku eksperyment LIGO (Laserowe Obsewatorium Interferometryczne Fal Grawitacyjnych) uzyskało czułość pomiaru odległości rzędu jednej części na 10^21. Innymi słowy, było w stanie wykryć zmianę długości pomiędzy zwierciadłami (wywołaną hipotetyczną falą grawitacyjną) mniejszą niż jedna tysięczna „średnicy” protonu.

Niezwykła osiągi mają nie tylko procesy naukowe. Produkcja elektroniki wymaga ekstremalnej czystości. W metrze sześciennym zwykłego powietrza jest około 35 milionów cząsteczek większych niż 0,5 mikrometra. W metrze sześciennym powietrza w pomieszczeniach o najwyższej klasie czystości może ich być nie więcej niż dwanaście. Nie, nie dwanaście milionów. Po prostu dwanaście. I to mniejszych niż 0,3 mikrometra.

Na koniec jeszcze jeden pokłon w kierunku czułości naszych instrumentów. A żeby było ładniej, posłużę się cytatem:

“Modern radio telescopes are exquisitely sensitive; a distant quasar is so faint that its detected radiation amounts perhaps to a quadrillionth of a watt. The total amount of energy from outside the solar system ever received by all the radio telescopes on the planet Earth is less than the energy of a single snowflake striking the ground.”
- Carl Sagan

Linki:
A Future We Didn't Expect - artykuł, który był impulsem do napisania tej notki.
SOFIA - czyli stratosferyczne obserwatorium astronomii podczerwonej.
SOFIA na Wikipedii - to samo i zarazem źródło obrazka w tym wpisie.
LIGO - Laser Interferometer Gravitational-Wave Observatory
Cleanroom - Wikipedia o czystych pomieszczeniach do produkcji elektroniki i badań.


piątek, 20 stycznia 2012

Scary Shit #1 – cyber-owady i samoładujące się implanty


Steve Jablonsky – The All Spark – coś dla podkreślenia klimatu

Do blogowania o technologii zbierałem się dość długo. Przełamanie przyszło dzisiaj, gdzieś pomiędzy przejażdżką miejskim autobusem z dwunastoma płaskimi ekranami (7x kasowniki dotykowe, automat sprzedający bilety, 2x telewizory z reklamami, ekran kierowcy z obrazem z 4 kamer, ekran wyświetlający aktualną pozycję autobusu na mapie), a informacją o nowej formie zasilania elektroniki wszczepianej karaluchom.

Tak jest. Obrazek obok był zabawną fikcją w 1997, ale ten żuk goliat to autentyk. Panowie z DARPA (Defense Advanced Research Projects Agency) od lat (co najmniej od 2006) wszczepiają owadom elektronikę i zdalnie nimi sterują z coraz lepszymi efektami. Obecnie implantują larwy ćmy, tak by z kokonu wyłaniał się już gotowy cyborg. Takiemu owadowi można zdalnie nakazać start, lot w lewo, prawo itd. Lądowanie polega na wyłączeniu latania i zdaniu się na instynkt zwierza. Podobne sztuczki wykonują karaluchy i cholera wie co jeszcze.

To pierwszy krok, następnym (może już wykonywanym) będzie montowanie urządzeń telemetrycznych na naszych małych sługach. Karaluch pozwoli przeszukać rumowisko po trzęsieniu ziemi szybciej i sprawniej niż jakikolwiek współczesny robot. Ćma będzie idealnym szpiegiem na terenie wroga – zwrotnym, szybkim i nie wzbudzającym podejrzeń.

Co więcej istnieją spore szanse, że owad sam będzie zasilał swoją cybernetyczną uprząż. Udoskonalamy metody korzystania ze zjawiska piezoelektrycznego – wyginanie i ściskanie materiałów piezoelektrycznych generuje napięcie. Dzięki temu taki milusiński trzepocząc skrzydłami potencjalnie zasili malusieńki nadajnik, kamerkę, wystarczy więc tylko go karmić by zachował pełną gotowość bojową. Ta sama technologia może kiedyś sprawić, że plasterek naklejony na nasze serce, mięśnie, lub przeguby wystarczy by zasilać urządzenia w naszym ciele, monitorujące nasze zdrowie, lub dozujące leki (pompa insulinowa na przykład).

Efekt piezoelektryczny to nie jedyna metoda. Jak się dziś przekonałem, naukowcy z Case Western Reserve University wszczepili karaluchom ogniwo, które ładuje się gdy oblewa je krew zwierzaka. Elektroda rozbija cukry i pozyskuje energię, wyzwalając tlen i wodę. I tak elektronika zbliża nas jeszcze bardziej do Matki Natury.


Linki:
Krwawe zasilanie karaluchem (2012)
Zasilanie piezoelektryczne żukiem (2011)
Latające cyber-żuki (2009) - filmiki
Cybernetyczne ćmy (2008) - filmiki
„It’s time to question bio-engineering” (Paul Root Wolpe) – Szalenie ciekawe wystąpienie z TEDa (2010), zaczyna się spokojnie, ale od 11tej minuty zaczynają się szaleństwa. Gorąco polecam.

niedziela, 15 stycznia 2012

The Girl with the Dragon Tattoo

Led Zeppelin – When the Levee Breaks – słucham sobie pisząc tą notkę.

Miło mi to powiedzieć – Fincher wrócił. Dziewczyna z tatuażem była mi raczej obojętna aż do, bodaj zeszłego tygodnia, dwóch wstecz. Co tu dużo mówić – dąsałem się na reżysera z mojej ścisłej czołówki. Po Benjaminie Buttonie był wręcz ciężki foch. Social Network był dobry, ale stwierdziłem, że raczej powinienem zapomnieć o facecie który zrobił Fight Club, Aliena 3 i Siedem. Nie rozpędzajmy się – jego nowy film nie dosięga tej trójki, ale zdecydowanie pokazuje, że Fincher z dobrym materiałem wciąż potrafi wiele zdziałać.

Po seansie naszła mnie myśl, że to taki lepszy, znacznie bardziej udany Zodiak. Dzięki fikcyjnej historyjce mamy lepsze postacie, ciekawszą historię no i finał, rozwiązanie. Do filmu mogłem podejść w pełni „na czysto”. Nie czytałem książek Larssona Stiega, a szwedzki film Mężczyźni, którzy nienawidzą kobiet, nie zachęcił mnie ani tytułem ani ćwiekowaną dziunią na plakacie. Uznałem, że to pewnie jakiś feministyczny pierd i olałem. To w połączeniu z dąsem wobec reżysera pozwoliło mi iść na „dobry thriller Finchera”. I rzeczywiście w kinie zobaczyłem świetny thriller. Dobrze, bo wśród zaznajomionych z poprzednią ekranizacją dominują znacznie chłodniejsze opinie.

Dziewczyna z tatuażem ocieka stylem Finchera. Zdjęcia, kolorystyka, mroczny i ponury nastrój całości. Dość ciekawie promowano film w mediach jako „feel bad movie”. Coś w tym jest, ale też nie przesadzajmy. Chyba bardziej warto zwrócić uwagę, że mimo niemal trzech godzin trwania i niemal kompletnego braku akcji, film całkowicie wciąga. Jest mozolne śledztwo, złożona fabuła, która jednocześnie nie serwuje nam jakiś wymuszonych twistów, które z całych sił starają się wszystko postawić na głowie. To po prostu bardzo dobrze skrojony kryminał.

Świetnie wypada cała obsada. Cała masa znanych nazwisk, świetnie odnajdujących się w swoich rolach. Największe pochwały oczywiście musi dostać Rooney Mara, należy jej się. W przemianie filigranowej dziewczęcej urody pomogła charakteryzacja, ale to jedynie pierwsze wrażenie. Mamy tu do czynienia z naprawdę świetną kreacją, może nawet wartą nagród [jak się okazuje jest nominowana do Złotego Globu, rozdanie w ciągu kilku godzin]? W obsadzie pojawił się prawdziwy Szwed – Stellan Skarsgard, szkoda trochę, że nie pojawił się inny Szwed – Max von Sydow, choć zastąpił go nie mniej utalentowany Christopher Plummer.

Chwaliłem już zdjęcia, mogę to rozwinąć – choć nie ma tu miejsca na wielkie popisy, film kapitalnie ukazuje mroźną Szwecję, nie brak też kapitalnych scenografii – domostwa poszczególnych Vangerów, archiwa, piwnice... Swoje robi również udana kompozycja duetu Trent Razor i Atticus Ross, szczególnie temu drugiemu przyglądam się od Book of Eli. Wisienką na torcie oprawy tego filmu jest czołówka, zamiast zbędnie gadać odsyłam na koniec notki.

Dziewczyna z tatuażem to ciężki kawałek kina. Chociażby z tego powodu mam obawy przed radosnym polecaniem go. Ponadto, jak wspominałem, zaznajomieni z szwedzką ekranizacją marudzą. Kto wie, może dałem się oszukać? Może atmosfera pojednania z Fincherem przyćmiła mój osąd? A może inni gówno się znają i film jest w dechę.



A oto wspominana czołówka w HD(przynajmniej dopóki nie wytną jej z YouTuby):

sobota, 7 stycznia 2012

Sherlock Holmes: A Game Of Shadows

To jeden z tych momentów, w których mogę powiedzieć “a nie mówiłem”. Sequel Sherlocka Holmesa jest niemal dokładnie taki, jak się spodziewałem. Nie przypiszę sobie jednak profetycznych zdolności, bo zwiastun to właśnie zapowiadał. To podręcznikowa kontynuacja siląca się na więcej gagów, wybuchów i strzelanin, co składa się na słabszy film.

Gra cieni jest bardzo nierówna, średnia wychodzi na plus, ale jest dużo zgrzytów. Tym razem nie jest to już akcyjniak ukryty ty pod płaszczykiem historii o detektywie, tylko po prostu film akcji. Geniusz zła podkłada bomby, zleca morderstwa i nasyła zbirów na duet brawurowych dżentelmenów, którzy biegają, strzelają i rozdają ciosy. Cały proces śledztwa Sherlock przeprowadził poza kamerą, w związku z czym w pierwszych minutach widzimy monstrualną mapę powiązań prowadzących do Moriarty’ego. Pozostaje już tylko go dopaść. Zaczyna się więc mieszanka akcji, dialogu i gagów. Nawet kiedy próbowałem zapomnieć, że to u zarania powinien być kryminał detektywistyczny, co rusz ktoś wypowiadał imiona „Sherlock” lub „Watson” i powracało rozczarowanie.

A skoro o nich mowa… W pierwszej części dużo frajdy sprawiało mi oglądanie tego duetu. Obaj byli awanturniczy, pełni swady, uczciwie dzielili się czasem ekranowym. W sequelu Jude Law i Robert Downey Jr. wciąż mają świetną chemię, ale Sherlock jest zdecydowanie przeszarżowany a Watson niestety zepchnięty na drugi plan (na szczęście ma jedną wyśmienitą akcję).

Wizualnie, zgodnie z przewidywaniem jest za dużo slow-mo, ale każdorazowo wygląda świetnie. Charakterystyczny dla Guya Ritchie motyw montażowo-zdjęciowy zobaczymy tu w pełnej krasie. Szczególnie wyśmienicie wypadła tu sekwencja odpalania wielgachnego działa. Tuż po niej można też zobaczyć fantastycznie wykorzystany kamerowy body mount, kapitalnie ukazujący od boku gnające przez las postacie.

Wracając do bohaterów – ogromny niedosyt pozostawia Moriarty, w tym aspekcie nie spodziewałem się takiej nijakości. Rolą Noomi Rapace jest śliczne wyglądanie i spisuje się w tym świetnie, nawet ciamkając ciastko i popijając je kawą, gdy duet Watlock prowadzi konwersację. Za mało jest tylko Rachel McAdams. Niewielką rolę otrzymał Stephen Fry, który zasysa całą brytyjskość z otoczenia. Przy tym facecie nawet Jude law wydaje się jakby Amerykaninem.

Sherlock Holmes: Gra Cieni to fajna rozrywka, niestety słabsza od „jedynki”. Jest akcja, nie ma nudy, ale brak też atrakcyjnego nastroju. Szpanerstwo o które ocierano się 2009 przybrało na sile. Zabrakło intrygi i tajemnicy (której i tak brakowało w poprzedniej odsłonie), zastąpiono ją zbyt dużą ilością akcji. „Więcej, głośniej, bardziej” po prostu się tu nie sprawdziło. Wizyta w kinie nie będzie marnotrawstwem czasu, ale zalecam ostrożność.