wtorek, 8 października 2024

Zjeść kurę i mieć kurę

Jeśli śledzicie tę stronę trochę dłużej wiecie, że jestem entuzjastą alternatyw dla mięsa hodowlanego. W 2019, kiedy pisałem swój duży tekst w temacie burger z mięsa komórkowego był pieśnią przyszłości. Teraz, pięć lat później… dalej nią jest, ale znacznie bliższą i bardziej realistyczną. Co więcej, jesteśmy na dobrej drodze, by w ciągu trzech lat komórkowe mięso drobiowe polskiego producenta trafiło na rynek.

LabFarm to pierwsza polska firma, która podjęła się produkcji komórkowego mięsa. Powstała w 2022 roku i zmierza dużymi krokami w kierunku dostarczania mięsa na rynek mięsa bez odbierania życia zwierzętom. Chcą udowodnić, że można zjeść kurę i mieć kurę. Na czym dokładnie to polega? W największym skrócie - produkt powstaje poprzez pobranie komórek np. mięśnia od zwierzęcia a następnie namnażanie ich w bioreaktorze tak by uzyskać pożądaną ilość mięsa. W ten sposób w teorii można by wyprodukować dowolne ilości mięsa bez hodowania innych tkanek, w krótszym czasie, na mniejszej przestrzeni, z mniejszą emisją gazów cieplarnianych i bez zabijania choćby jednego zwierzęcia.

Przygotowując ten tekst miałem przyjemność porozmawiać z Katarzyną Roszkowską, specjalistką ds. badań laboratoryjnych, która wraz ze współpracownikami w LabFarmie zajmuje się całą techniczno-naukową stroną działalności - hodowlą komórek, bioreaktorami, pożywkami itd. Koniecznie chciałem się dowiedzieć, czy dominują wyzwania techniczne, czy biurokratyczne. Oczywiście, że są zarówno jedne, jak i drugie. Być może dlatego, że bliżej jej do laboratorium niż do biura, miałem wrażenie, że w tych naukowych widzi wyraźną ścieżkę do sukcesu.

Jeśli chodzi o biurokrację to laboratoryjne mięso musi jeszcze uzyskać szereg akceptacji na każdym etapie łańcucha produkcji. Jeśli chodzi o konsumpcję to na terenie Unii Europejskiej komórkowy kurczak będzie musiał wyjść naprzeciw regulacjom dla tzw. novel foods. LabFarm otrzymał trzyletni grant, po którym produkt musi wejść do sprzedaży. Obecnie mięso takie dopuszczono do spożycia w USA, Izraelu i Singapurze, niewykluczone zatem, że kurczaka przyszłości z Polski najpierw będzie można zjeść poza Europą. W ciągu paru lat sporo może się jeszcze zmienić, więc nie traćmy jeszcze nadziei. Holandia dopuszcza już pewne formy degustacji…

Jest jednak jeszcze jedna, prostsza ścieżka dla komórkowego mięsa. Karma dla zwierząt. Otóż w tym roku aż trzy firmy z USA i UK, Bond Pet Foods, Meatly i BioCraft dostarczyły tony zwierzęcych białek z hodowli komórkowej do wykorzystania w karmie dla psów i kotów. Być może, podobnie jak ja w pierwszej chwili myślicie, że takie laboratoryjne mięso wpierw będzie produktem “premium”, drogim i przeznaczonym dla bogatych. Jeśli jednak zastanowimy się nad tym, że przecież hodujemy same komórki mięśniowe, że nie tracą one energii na poruszanie zwierzakiem, że nie karmimy innych produktów ubocznych, że nie zużywamy tylu surowców, to siłą rzeczy, to musi być tańsze w miarę rozwoju technologii. Jeśli dodamy do tego luźniejsze regulacje wobec karm dla zwierząt, to okazuje się, że można uzyskać produkt w cenie porównywalnej do dostępnej na rynku karmy. A przecież to dopiero początek…

Na cenę wpływa masa czynników - skalowanie, używane pożywki. Początkowo hodowle korzystały z pożywek i sprzętu wykorzystywanego w przemyśle farmaceutycznym, gdzie wyśrubowane normy windowały ceny pożywek do 300 euro na litr, a proces był nastawiony na ekstremalnie wysokie standardy związane z izolowaniem produktu komórki. W przypadku mięska komórkowego, to sama komórka jest pożądanym produktem. Komercyjna produkcja może pozwolić na redukcję kosztu pożywki nawet kilkusetkrotnie.

W trakcie rozmowy o ulepszaniu i optymalizowaniu procesu, moja rozmówczyni zwróciła uwagę na ciekawy wątek. Kurczak w latach 60tych a dziś to inny kurczak. I ciężko tam jeszcze coś ulepszyć (oczywiście w kontekście wydajności samego procesu, nie mówimy o kwestiach dobrostanu zwierząt). Tymczasem hodowla komórkowa jest dopiero na początku swojej drogi. Korzyści byłyby jeszcze większe, gdyby taka hodowla zastąpiła produkcję mięsa wołowego. Warto tu przypomnieć, że rezygnacja z samej wołowiny w diecie największą redukcję emisji CO₂, około 42%. Rezygnacja z mięsa w ogóle przyniosłaby jedynie dodatkowe 10% redukcji emisji.

Dlaczego zatem LabFarm zaczyna od mięsa drobiowego? Jest ku temu kilka powodów. Po pierwsze, inwestor zajmuje się drobiem, i nie widzi w hodowli komórkowej konkurencji tylko przyszłość (brawo). Ponadto w celu testów i rozwoju technologii, kurczak jest lepszym modelem do testów i rozwoju technologii. Przemysł farmaceutyczny i tu przetarł szlak hodując komórki kurczaka do produkcji białek. No i wreszcie grant, który otrzymała firma był rozpisany właśnie na mięso drobiowe.

Katarzyna Roszkowska często wspominała, że w wielu aspektach firma nie musi wymyślać koła na nowo, bo dokonano już licznych postępów w tej dziedzinie, dlatego droga do prototypu w ich przypadku trwała dwa lata, a nie sześć lub więcej. Z czasem pewnie przyjdzie czas i na inne rodzaje mięsa. Korzyści w przypadku wołowiny były mi znane, ale zaskakujący był dla mnie temat ryb - otóż tam kryje się inny potencjał, bo komórki ryb rozwijają się bardzo szybko i można je hodować w niższej temperaturze oszczędzając energię. Jednak do tej pory mało kto badał komórki rybie w tym kontekście.

Jako że nadawanie mięsu struktury wprowadziłoby kolejny poziom skomplikowania, obecnie LabFarm koncentruje się na produktach takich jak nuggetsy, parówki czy odpowiedniki mięsa mielonego. Aby wyhodować większy kawałek mięsa, konieczne byłoby stworzenie naczyń krwionośnych lub ich odpowiednika. Firma chciałaby sprzedawać gotowy produkt, nie “surowe mięso”, żeby mieć kontrolę i pewność, że będzie zdrowe, smaczne, że będzie zawierało mało dodatków. Tak by ludzie się nie zniechęcili.

Nietrudno zgadnąć, że mocno trzymam kciuki za ich sukces. Warto mieć świadomość, że hodowla komórkowa może potencjalnie dostarczyć, najzdrowsze, najbezpieczniejsze i najbardziej uregulowane mięso na rynku. Bez antybiotyków, bez marnotrawstwa, bez cierpienia zwierząt.

Pytałem też o dalszą przyszłość, plany czy ogólnie możliwości związane z tą technologią. LabFarm już myśli o komórkach tłuszczowych. W końcu tłuszcz jest nośnikiem smaku, więc ma to dużo sensu. Oczywistym długofalowym kierunkiem wydaje mi się możliwość ulepszania mięsa. Oczywiście znamy smutną historię złotego ryżu, który mógłby od lat chronić miliony przed śmiercią i zdrowotnymi konsekwencjami niedoboru witaminy A. Poległ jednak pod naporem nieuzasadnionych lęków przed GMO… Czy komórkowe mięso mogłoby być lepsze? Niewykluczone, że dodanie pewnych suplementów do pożywki, nawet bez ingerencji w DNA, mogłoby uchronić nas przed jakimiś niedoborami. Wystarczyłoby, aby komórki akumulowały dodatki w medium. Ale jak wspominam, to odległa przyszłość. Póki co czekam na szansę, by spróbować LabFarmowego nuggeta. I najlepiej bez konieczności podróży za granicę.


Bardzo dziękuję Katarzynie Roszkowskiej i firmie LabFarm za otwartość i poświęcony czas.


niedziela, 1 września 2024

Neuralink - update 2024

Parę dni temu odbył się “Neuralink live update” i mam wrażenie, że przeszedł bez wielkiego echa. Nie było tu nic wiekopomnego, ale trochę szkoda. Postanowiłem napisać dla Was skrót, zawierający to, co uznałem za najciekawsze.

Po pierwsze Noland Arbaugh dalej cieszy się swoim implantem. Może pamiętacie, bo to mocniej dotarło do mediów, że część z sond które umieszczono w jego mózgu wysunęły się, zmniejszając przepustowość łącza mózg-komputer o około połowę (w czasie konferencji jeden z mówców powiedział, że działa 15% połączeń, ale wydaje mi się, że to było przejęzyczenie). Mimo tego wciąż gra w gry komputerowe, wykonuje ćwiczenia na ekranie a nawet grał w Counter Strike’a (jak rozumiem do tego używa implantu w połączeniu z kontrolerem sterowanym językiem).

Odniesiono się do kwestii wysuniętych sond. Otóż w czasie zabiegów na mózgu neurochirurdzy regulują ilość CO2 we krwi by powiększyć lub zmniejszyć mózg. Z reguły obniżają jego stężenie by obkurczyć mózg. Skorzystanie z tego fenomenu sprawiło, że w mózgu pacjenta pojawiła się niewielka ilość dodatkowego powietrza i to mogło doprowadzić do poluzowania sond neuralinka. Plan jest taki, by w kolejnych zabiegach nie zmieniać stężenia CO2 lub wręcz je zwiększyć.

Ponadto kolejne zabiegi mają umieszczać sondy na różnej głębokości w mózgu i koncentrować się na fałdach kory mózgowej, tam gdzie może być więcej ciekawych danych/obszarów. W pierwszym pacjencie wszystkie sondy umieszczono na głębokości 3-4 milimetrów, następnym razem mają znaleźć się na głębokościach od 4 do 7 milimetrów. Panowie podkreślali, jak imponujące jest, że robot może wykonać taki zabieg bez uronienia kropli krwi na mózgu. (pod notką wrzucę link do mojego tekstu z 2020 roku, który pokazuje jak drobne są sondy i nici neuralinka).

Poza tym kolejne implanty mają być jeszcze lepiej zrównane z czaszką po obu stronach, co ma jeszcze bardziej zapewnić stabilność implantu. Uczestnicy powiedzieli też, że mózg ludzki, przez swój rozmiar, rusza się bardziej niż jakikolwiek inny obiekt zabiegu wcześniej. Powierzchnia mózgu ludzkiego może się przemieszczać aż o 3 milimetry względem robota chirurgicznego, w porównaniu do 0.7 mm u makaka, czy 1.4 mm u świni.

Potem Elon trochę popłynął mówiąc o dawaniu ludziom supermocy. Wyszło trochę Elonowo, mimo, że miał absolutną rację - Neuralink lub jego odpowiednik może w przyszłości zarówno przywrócić wzrok czy władzę w kończynach, ale może iść dalej. Jeśli będzie mógł przekazywać obraz do mózgu z pominięciem uszkodzonego nerwu wzrokowego to nic nie stoi na przeszkodzie, żeby oprócz światła widzialnego pozwolił widzieć w podczerwieni czy ultrafiolecie. Analogicznie można by podłączać posiadaczy implantu do różnych urządzeń itd.

Całość zakończyła sesja niezbyt porywających pytań.


Źródełko:
Nagranie z konferencji
Neuralink zmieni wszystko

sobota, 10 sierpnia 2024

Groźny skarb na dnie oceanu

 

][ Co widzimy na zdjęciu ][

Oto konkrecja polimetaliczna. To taki miks różnych metali, manganu, niklu, kobaltu, miedzi oraz litu czy innych pierwiastków ziem rzadkich. Powstanie konkrecji o typowym rozmiarze około 10cm trwa dziesiątki milionów lat. Oznacza to, że są one z naszej perspektywy surowcem nieodnawialnym. Można je znaleźć na dnie oceanów, mórz a nawet jezior. Od dawna były obiektem zainteresowania, ale ostatnio stały się jeszcze bardziej interesujące…


][ Powstawanie ][

Zaczyna się od jądra - fragmentu kości czy muszli, który opada na dno oceanu (najczęściej) cztery do sześciu kilometrów pod wodą. Tlen w wodzie reaguje z rozpuszczonymi jonami metalu np. żelaza czy manganu, jak i z jonami innych metali przemieszczającymi przez sypkie osady na dnie. W ten sposób pierwotne jądro pokrywają kolejne warstwy metali. Od momentu, gdy ludzie wyruszyli z Afryki i zasiedlili pozostałe kontynenty, przyrost na tych metalowych ziemniaczkach można porównać z grubością ludzkiego włosa.


][ Wartość ][

Strefa Clarion-Clippertona (CCZ) licząca cztery i poł miliona kilometrów kwadratowych, to tylko jeden z regionów oceanu bogatych w konkrecje polimetaliczne. Ocenia się, że w samej CCZ znajduje się 21 miliardów ton metali. W tym 6 miliardów ton manganu, 270 milionów ton niklu, 230 milionów ton miedzi, 50 milionów ton kobaltu.

Licząc bardzo zgrubnie, tylko te cztery pierwiastki mogłyby być warte sześć i pół biliona dolarów.


][ Nowe odkrycie ][

Wzmożone zainteresowanie tymi nodulami (konkrecjami) w ostatnich latach zaowocowało zaskakującym odkryciem, które zyskało bardzo medialną nazwę - ciemny tlen. Otóż jak się okazuje te, jak je nazywa Anton Petrov, oceaniczne ziemniaczki produkują tlen w kompletnych ciemnościach, czyli bez udziału fotosyntezy. Choć nie jest to jeszcze ostatecznie potwierdzone, wygląda na to, że nodule, niczym baterie wytwarzają napięcie, które powoduje elektrolizę wody, czyli rozbijanie jej na tlen i wodór. Niezależnie od mechanizmu wiemy, że te konkrecje odpowiadają za produkcję znacznych ilości “ciemnego tlenu” pozwalającego na istnienie ekosystemów o różnorodności porównywalnej z lasami tropikalnymi.


][ Pomysły na wydobycie ][

Już 1970 roku wiele instytucji i krajów interesowało się wydobyciem tych nodul. Już wtedy wiadomo było, że są one częscią oceanicznych ekosystemów. Sprawę uratował spadek cen metali pod koniec tamtej dekady, który skutecznie ukrócił dążenia do eksploatacji. Wykonano jednak pewne testowe wydobycia i wiecie co? Nawet dziś, dekady później, wciąż wyraźnie widać ślady tych prób, makroorganizmy nigdy się nie odrodziły, a mikroby odbudowały się tylko w ograniczonym stopniu.

Wzrost zainteresowania elektryfikacją transportu ożywiło na nowo zainteresowanie tymi surowcami. Doprowadziło ono póki co, między innymi, do wspomnianego wyżej odkrycia. Planowane wydobycie polegałoby na oraniu dna oceanu łazikiem, podobnym do kombajnu zbierającego ziemniaki. Po wstępnej separacji mułu od nodul, zmielone żyjątka i osad byłyby wypluwane jako chmura syfu, a metalowe ziemniaczki transportowane na powierzchnię. Tam statek lub platforma już dokładniej oddzielałaby się nodule od szlamu. Szlam trafiłby do wody na głębokości około 1000 metrów dodatkowo zakłócając środowisko oceanu.

Regiony gdzie występują te nodule są relatywnie spokojne i ciche, więc poza dewastowaniem środowiska, odcięciem jednego z istotnych źródeł tlenu, zasyfieniem wody, dochodzi jeszcze potencjalne zanieczyszczenie wód hałasem.


][ Lodowe księżyce ][

Proces powstawania tych nodul jest dość prosty, więc całkiem możliwe, że coś podobnego istnieje pod oceanami Europy i Enceladusa. Tlen jest podstawą wielokomórkowego życia. Niemal wszystkie organizmy wielokomórkowe potrzebują tlenowego oddychania by podtrzymać funkcje życiowe (nie bez powodu w mojej książce wspominam o tlenowym szowinizmie obok węglowego). Kusi zatem perspektywa, że w tych ciemnych wodach, które i tak już uznawano za obiecujące cele poszukiwania życia, znajduje się niezależne od światła źródło tlenu.

Mogłoby to otworzyć dodatkowe drzwi dla bardziej złożonych form życia. Szczególnie w przypadku Enceladusa, gdzie dzięki kriowulkanom wiemy, że płynny ocean ma kontakt ze skalistym jądrem.


][ Dziś i jutro ][

Pomijając ciekawe implikacje ciemnego tlenu cały temat jest dość przerażający. Od kilku lat rośnie zainteresowanie górnictwem morskim. ISA (International Seabed Authority) nie wydała jeszcze żadnej licencji na komercyjne wydobycie, udzielono jednak ponad 30 licencji badawczych na powierzchni 1,5 miliona kilometrów kwadratowych.

Republika Nauru - mały i relatywnie biedny kraj powołał się swojego czasu na “Two-Year Rule”, przepis, który wymaga, by ISA albo ustaliła reguły eksploatacji dna oceanu, albo zaakceptowała aplikację górnictwa morskiego. Dlaczego to zrobili? Bo naciska ich kanadyjska korporacja The Metals Company. Dlaczego? Bo firmie tej, bardzo się spieszy. Przekonali inwestorów, że rychło trafią na giełdę i rozpoczną prace wydobywcze.

Nauru jest tu niejako słupem dla korporacji, która dużo mówi o zrównoważonej przyszłości i o pożytku dla Nauru i całej ludzkości, ale dość oczywiste jest, że Nauru przy odrobinie szczęscia dostanie ochłapy. W przypadku The Metals Company być może silniej niż chciwość, działa strach przed gniewem udziałowców…

Ostatnie odkrycie pokazało, że nasza wiedza o ekosystemie morskim jest wciąż mocno ograniczona. Systemy podmorskie przez miliony lat cieszyły się niezwykle stabilnymi warunkami. Nasza planeta cieszyła się bardzo stabilnym okresem jako całość, ale środowisko podmorskie było jeszcze bardziej niezmienne, co czyni je tym bardziej wrażliwym na nagłe zakłócenia.

Górnictwo morskie ledwie przymierza się do raczkowania. Jest to może ostatni dzwonek by je powstrzymać. Jednocześnie to temat, który dość łatwo poddawać greenwashingowi wmawiać, że to przecież dla dobra planety, że to wydobycie pomoże w elektryfikacji transportu. Choć żyjemy w czasach post-prawdy i masowej dezinformacji, pozostaje mieć nadzieję, że rozsądek wygra. I nie jest to nadzieja bezpodstawna. Nie chodzi mi o petycję podpisaną przez siedmiuset naukowców morskich i ekspertów. Producenci samochodów tacy jak BMW, Volvo, Renault czy Rivian poparli dziesięcioletnie moratorium na eksploatację podmorskich złóż (jednocześnie wszyscy, w własnym interesie ograniczają udział rzadkich metali w swoich bateriach). Google, Microsoft i Samsung wręcz obiecały nie nie kupować tak pozyskanych metali. Potępienie i wniosek o wstrzymanie się z górnictwem morskim wyraziła też Komisja Europejska i szereg krajów od Kanady (kraj w którym powstała The Metals Company) po Nową Zelandię. Obiecujące.


Źródła:
Biological effects 26 years after simulated deep-sea mining
Evidence of dark oxygen production at the abyssal seafloor
Nature's batteries at the bottom of the ocean! - Just have a think
Metallic Rocks That Companies Want to Mine Produce Tons of Oxygen in the Ocean - Anton Petrov
The Truth about Deep Sea Mining - Real Engineering
Deep Sea Conservation Coalition - Deep Sea Conservation Coalition
The race to mine the bottom of the ocean - Vox
Two-year countdown for deep seabed mining
Międzynarodowa Organizacja Dna Morskiego
https://seabedminingsciencestatement.org/ - petycja


środa, 7 sierpnia 2024

Drugie igrzyska


W Paryżu rozgrywają się Igrzyska Olimpijskie, które interesują mnie tak samo jak czwarta liga tenisa w Chorwacji. Ogólnie mam złe zdanie o sporcie w tej formie. Niestety równolegle rozpoczęła się alternatywna olimpiada w internecie. Tu prawdziwa elita zmaga się, by wykazać się w kilku niefajnych kategoriach. Internauci ścigają się w głupocie, ignorancji, podłości, tempie i bezrefleksyjności rozpowszechniania fejków…

Na urlopie z niedowierzaniem obserwowałem jak durnota w kwestii płci dwóch sportsmenek groteskowo rośnie i przybiera coraz to dziwniejsze zwroty. Wstępem do rozróby była meksykańską judoczką. Prisca Awiti Alcaraz podpadła internautom tym, że pokonała polską zawodniczkę. Jako że ma krótkie włosy dzielni wojownicy cyfrowych łączy dojrzeli w niej faceta. Poszła fama, że na olimpiadzie są transy a zgniły, lewacki zachód niszczy wszystko co dobre. Co tam, że Prisca nie wyskoczyła z kapelusza, że przeszła wszelkie kwalifikacje w szeregu zawodów czy mistrzostw z tymi paryskimi na czele. Internauci doszukiwali się jabłka adama, twierdzili, że przecież piersi sobie można doczepić itd…

Prawdziwe szambo jednak wybuchło, gdy po niecałej minucie walki Angela Carini z Imane Khelif ta pierwsza wycofała się, rozpłakała i dość niesportowo nie podała ręki przeciwniczce. Internet ruszył z kopyta. Poszła lawina błota. Hejt nie tyczył się tylko bokserki, polało się na igrzyska, na lewactwo, na zachód i kto wie na kogo jeszcze. Jak się okazało paliwa dostarczyła Rosja… Bo widzicie, w trakcie mistrzostw świata w boksie kobiet w 2023, które prowadzi organizacja IBA - międzynarodowa z nazwy, lecz zdominowana przez Rosjan - Imane Khelif zakwalifikowano do gry, a potem zdyskwalifikowano już w trakcie, trzy dni po tym jak pokonała Azalię Aminewą - do tej pory niepokonaną rosyjską pięściarkę. Tym samym Azalia magicznym sposobem znów była “niepokonaną” gwiazdą ruskiego boksu. Przenosimy się do 2024. IBA miota się w zeznaniach raz twierdzi, że chodziło o testosteron, potem, że jednak nie o testosteron, tylko jakiś niesprecyzowany, ale super-uznawany test, którego jednak nie ujawnili. Internetu na tym etapie już jest samonapędzającą się machiną produkującą bzdury, więc krąży też fejk, że niby Khelif ma chromosom Y…

Wszystko to przekonuje mnie, że fakty obchodzą coraz mniejszą część populacji. Wśród liderów lania podłego i odrażającego hejtu jest Łukasz Sakowski, identyfikujący się jako popularyzator nauki. Na swojej stronie To Tylko Transfobia nie odpuszcza okazji, prawdziwych czy zmyślonych, by missgenderować, czy siać dezinformację i hejt, więc możecie się domyślić, że w ostatnich dniach działa na wysokich obrotach. Ma też wyśmienite towarzystwo, bo fejki o Khelif bezmyślnie rozpowszechniały też takie tuzy jak J.K. Rowling i Elon Musk. Ale też wielu innych lokalnych i zagranicznych geniuszy…

Czy Imane Khelif ma genetyczną przewagę? Pewnie jakąś tak. Czy jest facetem? Nie. Czy powinna być dopuszczona do walki? Mam to gdzieś. Przeszła kwalifikacje, więc pewnie tak. Jak napisałem na początku, mam złe zdanie o sporcie w wydaniu mistrzostw/olimpiad. Łatwe szufladkowanie to zamierzchła przeszłość. Co smutno-zabawne, po latach ględzenia, że najważniejsze jest to, co się ma w majtkach, nagle, kiedy okazuje się, że dwie sportsmenki mogą mieć w majtkach to co ma stereotypowa kobieta, zaczęli mówić, że to bardziej skomplikowane. Brawo, najwyższa pora. Szkoda, że to działa tylko wtedy, kiedy im pasuje i do tego punktu kiedy im pasuje. Czyli na przykład do punktu, w którym wmawiają światu że algieryjka ma chromosom Y a to znaczy, że jest chłopem. Co tam, że ani nie ma na to dowodów, ani nie zamknęło by to dyskusji, bo… to naprawdę jest bardziej skomplikowane.

Inną smutno-zabawną kwestią jest, że na igrzyskach są ścisłe reguły, dotyczące hormonów i nie tylko. Imane Khelif przeszła je w Paryżu w 2024, w Tokio w 2020 w szeregu innych zmagań. Jednak to umyka internetowym znawcom, wolą niesprecyzowany, nieujawniony test kremlowskiego aparatczyka. Próbując znaleźć w tym jakiś pozytyw powiem, że pojawiło się sporo fajnych merytorycznie materiałów, które wyjaśniają tę kwestię. Dlatego jak ktoś ma dobre intencje i chce się dowiedzieć więcej o kwestiach płci, będzie mu jeszcze łatwiej niż kilka tygodni temu. Można się nauczyć, że chromosomy to tylko wierzchołek góry lodowej. Bo liczy się nie tyle chromosom co gen SRY, ale to też nie tak, bo on sobie może przeskoczyć na inny chromosom. A nawet jak jest, to istnieje też cały szereg różnych nietypowych czynników, które mogą sprawić, że pewne hormony są produkowane w większych lub mniejszych ilościach, że ktoś może na nie być niewrażliwy, albo nadwrażliwy, że można mieć nietypowe gonady wewnętrzne i zewnętrzne, że można mieć dwa zestawy, że januszowe zaglądanie w majtki może być zwodnicze…

Można by się też zastanowić czemu, kiedy kobieta ma wysoki poziom testosteronu (nie sugeruję, że którakolwiek z wymienionych pań takowy ma), to nieuczciwe i “jest facetem”. Ale kiedy Michael Phelps ma 190 cm wzrostu, ale ponad 200 cm rozpiętości rąk, krótkie nogi, wielkie łapy i (podobno!) produkuje mniej kwasu mlekowego co pozwala mu wolniej się męczyć to jest spoko.


Dwa sympatyczne źródła:
Fact check od Demagoga
Dawid Myśliwiec dłużej, bardzo merytorycznie


niedziela, 21 lipca 2024

James Webb “zobaczył” planetę-oko? Nie tak prędko…


“Kosmiczny Teleskop Jamesa Webba zobaczył planetę oko”. Takie nagłówki widziałem w ostatnich dniach. Tyczą się one wniosków płynących z nowych obserwacji gwiazdy LHS 1140. Spider’s Web już w ogóle poszedł na całość wysrywając artykuł pod tytułem “Mamy to! Znaleźliśmy drugą Ziemię”, gdzie stwierdzili, iż jest bardzo możliwe, że istnieje tam życie.

No, delikatnie mówiąc, nie. Żeby nie przedłużać, zanim wejdziemy w szczegóły, powiedzmy sobie, o czym naprawdę tu mówimy. JWST dokonał obserwacji czerwonego karła LHS 1140, kiedy przez jego tarczę przechodziła planeta LHS 1140 b. Analizując tę odrobinkę światła przechodzącego przez atmosferę egzoplanety stwierdził, że nie ma tam wodoru. Koniec. Można z tego wyciągnąć interesujące wnioski, ale naciągane jest stwierdzić, że “zobaczył planetę-oko”. A abominacja, którą popełnił Spider’s Web to już zupełne prostytuowanie treści nie mające nic wspólnego z nauką, dziennikarstwem czy ludzką przyzwoitością. Nie, ta egzoplaneta nie jest drugą Ziemią. Nie, obecność życia nie jest tam bardzo prawdopodobna.

Egzoplanetę LHS 1140 b wykryto metodą tranzytu w 2017 roku, czyli obserwując przygasanie światła gwiazdy, gdy częściowo przysłaniała je egzoplaneta. Krąży ona wokół czerwonego karła, odległego o 49 lat świetlnych od Ziemi, na orbicie dziesięciokrotnie ciaśniejszej niż nasza. W przypadku tej, znacznie chłodniejszej, gwiazdy jest to odległość, która daje szanse na temperatury odpowiednie dla wody w stanie ciekłym.

Parę lat temu działanie rozpoczął Kosmiczny Teleskop Jamesa Webba i jednym z jego celów obserwacji był właśnie ten układ. LHS 1140 b ma promień o 70% większy niż Ziemia, oraz pięć i pół raza większą masę. Oznaczało to, że może być niewielką planetą gazową, podobną do mini-Neptuna, lub super-Ziemią zdominowaną przez oceany. Opublikowane właśnie wyniki wykluczyły grubą warstwę bogatej w wodór atmosfery. Co więcej, sugerują one obecność azotu i dwutlenku węgla (ale te wnioski cechuje mała pewność). Oznacza to, że LHS 1140 b niemal na pewno nie jest puchatą gazową planetą, a raczej ogromnym światem typu ziemskiego, gdzie około 15% masy może stanowić woda. Dla porównania na Ziemi woda stanowi 0.025% masy.

Ta egzoplaneta jest na tyle blisko swojej gwiazdy, że możliwe jest iż jest zakleszczona grawitacyjnie, czyli jest zawsze zwrócona tą samą stroną do LHS 1140. Przy takiej ilości wody i mniejszej ilości energii docierającej do powierzchni, istnieje szansa, że planeta wygląda jak wielka gałka oczna. To znaczy większość powierzchni może skuwać biały lód a środek półkuli zwróconej do gwiazdy zajmuje ciemny ocean. Zwracam uwagę na słowa “możliwe” oraz “może”.

Czy już widzicie jakim fikołkiem jest powiedzieć, że JWST “zobaczył” planetę-oko? Dla Jamesa Webba, cały układ LHS 1140 to plamka światła. A co z tymi farmazonami od Spider’s Web? Słabiutko. Na ten moment nie mamy żadnych istotnych biosygnatur. Woda jest kluczowa dla życia, ale niewystarczająca. Zrobiłem trochę prostych obliczeń, z których wynika, że ocean LHS 1140 b może mieć grubość od trzech do sześciu tysięcy kilometrów. Warunki w głębinach takiego oceanu są niewyobrażalne. Nawet nie chodzi o to, że ciśnienie rozpuściłoby znane nam formy życia. Przy takim ciśnieniu, dolne setki, czy tysiące kilometrów może stanowić nie ciecz, ciało stałe - egzotyczne formy lodu wodnego, powstające pod wielkim ciśnieniem. A wówczas nie byłoby miejsca na “ciekawą” chemię. Nie byłoby kominów hydrotermalnych, które wzbogaciłyby wodę o energię i związki chemiczne dające szanse na powstanie życia.

Wszechświat lubi zaskakiwać, a LHS 1140 b jest dość blisko, więc liczę na kolejne badania. Może E-ELT, czyli Ekstremalnie Wielki Teleskop będzie mógł dokonać bezpośredniej obserwacji, która powie czy w ogóle mamy tu zakleszczenie grawitacyjne, jaka jest temperatura na powierzchni tej egzoplanety i temu podobne. To z pewnością ciekawa egzoplaneta. Nie jest to jednak “druga Ziemia”. I szkoda, że niektórzy tak chętnie krzyczą “wilk”. Przez takie fejki, można przegapić prawdziwego “wilka”, czyli prawdziwą drugą Ziemię.

Jeśli chcecie się uodpornić na kiepskie newsy o egzoplanetach, to rzecz jasna polecam “Niebo pełne planet” - moją książkę poświęconą tej właśnie tematyce. Dostępna na papierze, jako ebook i audiobook.


Źródło: Transmission Spectroscopy of the Habitable Zone Exoplanet LHS 1140 b with JWST/NIRISS
Moja książka: Niebo pełne planet


niedziela, 14 lipca 2024

Czarna dziura o masie pośredniej


Znakomita większość czarnych dziur jakie udało się zaobserwować to, albo te supermasywne o masie rzędu setek tysięcy czy nawet miliardów słońc, albo te “zwyczajne” czyli takie o masie “zaledwie” od kilku, do kilkudziesięciu słońc.

Jak się okazuje odkrycie czarnych dziur o masie pośredniej jest trudne. Generuje to pytania, o to jak powstają te supermasywne. Czy proces łączenia się zwykłych kolapsarów jest tak szybki, że trudno je uchwycić w tym okresie i dlatego zaobserwowano tak wiele supermasywnych czarnych dziur?

Na ten moment istnieje spora garść kandydatów na IMBH (intermediate-mass black hole), ale żaden nie jest pewniakiem. 10 lipca tego roku opublikowano badanie, które według mediów przedstawia najmocniejszego do tej pory kandydata na czarną dziurę masy pośredniej. Przyjrzyjmy się mu, bo to ciekawe z co najmniej kilku powodów.

Po pierwsze autorzy nie mieli “swoich” danych, ale posłużyli się danymi z teleskopu Hubble’a zgromadzonymi na przestrzeni 20 lat. Co więcej były to obserwacje głównie na potrzeby kalibracji, a nie zbierania danych naukowych. Skupili się oni na ruchu gwiazd w gromadzie kulistej Omega Centauri. Zawiera ona około 10 milionów gwiazd związanych grawitacyjnie. Autorzy publikacji znaleźli wśród nich siedem, które znajdują się blisko centrum gromady, które poruszają się z bardzo dużą prędkością. Konkretnie to ich prędkość jest wystarczająca by uciec z tej gromady. Prawdopodobnym wyjaśnieniem tych pomiarów, czyli obecności tak szybkich gwiazd, tak blisko centrum gromady jest właśnie obecność czarnej dziury o masie ponad 8000 słońc.

I jest to kolejna rzecz, która mnie ujęła w tym badaniu. Bo jeśli uda się potwierdzić obecność tej czarnej dziury, to historia jej wykrycia będzie łudząco podobna do tego jak odkryto supermasywną czarną dziurę w centrum Drogi Mlecznej - czyli obserwując ruchy gwiazd na przestrzeni lat. Choć w tamtym wypadku dane były bardziej widowiskowe, bo jedna z gwiazd osiąga prędkość ponad 1% prędkości światła (!).

Być może podobnie jak ja zadaliście sobie pytanie - a może te gwiazdy tylko przelatują tamtędy i po prostu nie są grawitacyjnie przywiązane do tej gromady? Trochę jak Omuamua, która tylko odwiedziła nasz układ słoneczny. Autorzy zaadresowali to w swojej pracy - według nich to statystycznie prawie niemożliwe, by zaobserwować pięć takich gwiazd, tak blisko centrum gromady. Tym bardziej aż siedem.

Wszystko to brzmi całkiem przekonująco, szczególnie, że Omega Centauri to prawdopodobnie jądro mniejszej galaktyki, którą kiedyś pożarła Droga Mleczna. Wówczas obecność sporej czarnej dziury w centrum ma tym więcej sensu.

Mimo wszystko nic nie jest jeszcze pewne. Rok temu pojawiła się bardzo podobna publikacja dotycząca gromady M4, gdzie analiza ruchu gwiazd sugerowała centralną czarną dziurę o masie między 500 a 1100 słońc, choć nie wykluczała, że ten sam efekt mogłoby dać bliskie zgromadzenie zwykłych czarnych dziur i białych karłów.


Źródła:
Fast-moving stars around an intermediate-mass black hole in ω Centauri
An elusive dark central mass in the globular cluster M4


poniedziałek, 3 czerwca 2024

Fatalna ścieżka



Choć unikam spiskowego myślenia, mam wrażenie, że w obliczu rosnącej świadomości kryzysu klimatycznego, głosy denialistyczne robią się coraz bardziej histeryczne i agresywne. Pod postami w temacie przechodzą fale, komentarzy, które nieraz wyglądają na generowane przez boty albo pre-generowane copy-pasty. Wygląda na to, że już tylko najbardziej zatwardziali wypierają to, co się dzieje i czekają na te krótkie uderzenia zimy, by móc zabawić się w balkonowego klimatologa. Pięćdziesięciostopniowe upały jakie właśnie nawiedzają Meksyk czy Indie ignorują z całych sił.

Są jednak mniejszością. Badania wykazują, że dziś już znaczna większość ludzi nie wątpi w antropogeniczne ocieplenie klimatu. Przeważa również przekonanie, że to jedno z największych lub największe wyzwanie jakie stoi przed ludzką cywilizacją. To bardzo dobrze. Zastanawiam się jednak, czy wiemy jak dramatyczna jest sytuacja?

Ziemia została podgrzana o między 1.1 a 1.3°C. Cel powstrzymania ocieplenia na poziomie 1.5°C wydaje się tragikomiczny, gdy zmiany klimatyczne są w obecnym punkcie i nabierają tempa. Nasze emisje (które mają efekt kumulatywny) może nie rosną jakoś gwałtownie, ale nie spadają. A powinny spadać. Bardzo raptownie. Do tego nie zapominajmy, że przy takim nagromadzeniu antropogenicznych emisji, do gry wchodzą i będą wchodzić kolejne sprzężenia zwrotne. Będziemy przebijać kolejne punkty krytyczne. Dla wielu 2°C to już prawie pewniak i to nie do 2100 roku ale może już w 2050. Zagrożenia, które już przy 1.5°C stają się bardzo realne m.in. w Europie - zalania terenów przybrzeżnych, groźne fale upałów w miastach, niedobory wody (przypominam, że Polska jest w ogonie kontynentu, jeśli idzie o zasoby wody), pogorszenie produkcji żywności (bo niedobory wody, bo upały, bo susze)... wszystkie one nabierają na sile w świecie cieplejszym o 2°C.

W swoim Szóstym Raporcie z 2022 roku IPCC nawołuje by zatrzymać ocieplenie na poziomie 1.5°C. Żeby mieć szansę by uniknąć zbliżającego się progu musielibyśmy w ciągu ośmiu lat zredukować emisje o połowę. Całe emisje. Żeby mieć szanse. Od 2022 emisji nie zredukowaliśmy ich w ogóle. Czyli teraz powinniśmy zejść z emisjami do jednej trzeciej w ciągu sześciu lat... Brzmi to jak dywagacje podczas mistrzostw piłki nożnej, kiedy komentatorzy mówią co musiałoby się stać, żeby nasza drużyna przeszła dalej… “Jeśli drużyna liderów przegra sromotnie z najgorszą drużyną i jeśli samochód potrąci sześciu piłkarzy drużyny z którą gramy jutro, to może…”

Pozwolę sobie zacytować Davida Spratta z 2014 roku w tłumaczeniu Kronika Upadku:

Musimy pogodzić się z dwoma kluczowymi faktami: praktycznie rzecz biorąc nie ma już „budżetu węglowego” na spalanie paliw kopalnych przy jednoczesnym osiągnięciu w przyszłości temperatury dwóch stopni Celsjusza (2°C); a obecnie wiadomo, że górny limit 2°C jest niebezpiecznie za wysoki

Skoro redukcja emisji nie działa, to może trzeba sięgnąć po inne rozwiązania? Coraz częściej słyszę o tym, co przeraża mnie od lat. Geoinżynieria. Idea jest spoko, zredukujemy ilość energii słonecznej, która dociera do Ziemi by zrównoważyć nadmiar ciepła zatrzymywany przez gazy cieplarniane. Tyle, że wszystko zawsze jest bardziej skomplikowane i ten “spoko pomysł” w praktyce przypomina rzeczy, które wyprawiali Pat i Mat z bajki “Sąsiedzi”, z ich krótkowzrocznymi, pseudo-zdroworozsądkowymi rozwiązaniami problemów.

I skoro nasilają się głosy, że geoinżynieria będzie niezbędna, pojawiają się badania potencjalnych skutków. Modelowania wskazują, że skutki geoinżynierii słonecznej są na ten moment dość nieprzewidywalne. W niektórych regionach szkodliwe skutki geoinżynierii atmosferycznej mogą być podobne do skutków samych zmian klimatycznych. Może dojść do silnego ocieplenia wysoko nad tropikami, oraz zwiększyć ocieplenie powierzchni w obszarach polarnych (które już teraz są mocniej dotykane przez katastrofę klimatyczną) i zaburzyć opady nad lądami. A to tylko potencjalne, przewidywalne skutki.

Wyobrażam sobie, że jedynym pozornie neutralnym rodzajem geoinżynierii byłby jakiś rodzaj kosmicznego parasola, odcinający światło jeszcze zanim dotrze do planety. Tak by nie mieszać bardziej w atmosferze. Jednak nawet to nie załatwi problemu CO2. Bańki CO2 w miastach szkodzą ludziom, pogarszają zdolności kognitywne. Wyższy poziom CO2 pozornie prowokuje wzrost roślin, ale nie idzie to w parze z właściwościami odżywczymi. Co więcej powyżej pewnego poziomu dwutlenek węgla będzie wręcz pogarszać plony (utrudnia oddychanie porami w liściach). Tyle jeśli idzie o mądrości waszego prawicowego kolegi, że CO2 to jedzonko dla roślin, więc im więcej tym lepiej.

To z grubsza tyle. Nie ma łatwego wyjścia. Nie ma drogi na skróty. To nie znaczy, że nie ma w ogóle drogi. Ale może zamiast przeznaczać 7% światowego PKB na dopłaty do paliw kopalnych w różnych formach trzeba by przeznaczyć 7% lub więcej na, no wiecie, ratowanie świata. Potrafimy rozszczepiać atom, przesuwać pojedyncze geny, oglądać planety odległe o tysiąc lat świetlnych i odczytywać spalone, zwinięte papirusy sprzed 2000 lat. Czy naprawdę ktoś uważa, że wielkoskalowe przechwytywanie CO2 jest po prostu niemożliwe? Nie będzie łatwe ani tanie, będzie pewnie wymagało zasilania z niskoemisyjnych źródeł, ale naszym problemem jest nadmiar CO2. Rozwiązaniem jest jego usunięcie. Poza uratowaniem świata można też zaoszczędzić na kosztach związanych z szkodami wywołanymi przez klęski i ekstremalne zjawiska pogodowe. A te rosną każdego roku.


Źródła:
O "budżecie węglowym"
O geoinżynierii
O roślinach w wysokim stężeniu CO2
O tym ile dopłacamy do kopalin


poniedziałek, 20 maja 2024

Czy odkryliśmy sfery Dysona?


Sfera Dysona to hipotetyczna megastruktura, której celem jest pozyskiwanie energii emitowanej przez gwiazdę na skalę zupełnie nieporównywalną z tym co znamy z Ziemi. Z reguły jej wyobrażenia przyjmują postać roju kolektorów orbitujących wokół gwiazdy i produkujących energię dla niezwykle zaawansowanej, obcej cywilizacji. Koncepcję zaproponował w 1959 Freeman Dyson (na podstawie książki “Star Maker” Olafa Stapledona) sugerując, że w ten sposób można by w przyszłości poszukiwać obcych. Gwiazda opleciona przez taki mniej lub bardziej kompletny rój miałaby nietypowe spektrum obserwowanego światła - zmniejszoną ilość fotonów widocznych (bo zasłaniały by je kolektory roju) i jednocześnie nadwyżkę światła podczerwonego (bo rój, jak każde urządzenie, wydzielałby ciepło).

Czy w 2024 właśnie wykryliśmy takiej roje wokół kilkudziesięciu gwiazd na niebie? Cóż, nie można tego wykluczyć, ale absolutnie nie można tego potwierdzić. Sprawa na pewno jest interesująca, szczególnie, że odkrycia niejako dokonały niezależnie dwa zespoły. Jedna publikacja wskazuje siedem kandydatek, druga aż pięćdziesiąt trzy. We wszystkich przypadkach istotnie wygląda na to, że spektrum gwiazd nie pasuje do oczekiwanej krzywej, która powinna przypominać ciało doskonale czarne, zamiast tego pokazując nadmiar promieniowania podczerwonego.

I tylko tyle. Nawet sami autorzy bardzo jasno mówią, że za wcześnie by ogłaszać odkrycie sfer Dysona czy obcych cywilizacji. Autorzy jednej z publikacji wspominają o innych, naturalnych wyjaśnieniach (jednakże nie wymieniają ich), choć twierdzą, że żadne nie tłumaczy w pełni tego, co zaobserwowano. Jakie są zatem wyjaśnienia w których nie trzeba powoływać się na kosmitów?

Podstawowe wyjaśnienie to dysk protoplanetarny - chmura gazu i pyłu otaczająca taką gwiazdę, która nie tylko zasłania część jej światła, ale również ulega podgrzaniu i emituje przez to światło podczerwone. W wielu przypadkach mamy tu do czynienia z gwiazdami na tyle wiekowymi, że nie powinny już mieć takich dysków. Jednak wśród miliardów gwiazd na niebie kolizje planetarne muszą zdarzać się od czasu do czasu nawet w takich dojrzałych układach. Autorzy jednego z badań wspominają, że odsiewali z danych ewidentne EDD (Extreme Debris Disks), jednak do tej pory zidentyfikowano dopiero 17 takich obiektów, więc nasza umiejętność filtrowania takich przypadków jest ograniczona.

Innym wyjaśnieniem może być obecność innego źródła światła bezpośrednio za poszczególnymi gwiazdami. Jeśli na jednej linii, za gwiazdą znajduje się na przykład odległa galaktyka, może ona różnie wpływać na pozorne spektrum tej gwiazdy. Natomiast chyba najciekawszą opcją, która nie zawiera obcych, jest po prostu istnienie jakiegoś nietypowego typu gwiazdy.

Chciałbym się mylić, bo odkrycie obcych byłoby czadowe. Jednak moje zdanie jest takie, że to nie są sfery Dysona. Powody w dużej mierze pokrywają się z tymi dla których nie lubię skali Kardaszowa. Napisałem o tym w mojej książce, w rozdziale pod wymownym tytułem “Dlaczego nie lubię skali Kardaszowa”. W dużym uproszczeniu sądzę, że tak prosta ekstrapolacja może nie mieć tu zastosowania i od lat widać już, że zużycie energii per capita nie rośnie tak jak spodziewał się tego Kardaszow. Fakt, że nie widzimy sfer Dysona niekoniecznie oznacza, że nie ma odpowiednio rozwiniętych cywilizacji. Być może nie widzimy ich z tego samego powodu, z którego nie widzimy silników spalinowych wielkości układów planetarnych. Obce cywilizacje, mogą korzystać z źródeł energii, które dla nas są tak nie do pomyślenia, jak energia nuklearna kilkaset lat temu, a koncepcja otoczenia gwiazdy kolektorami może być dla nich równie groteskowa jak wspomniany silnik spalinowy dla nas.

“Niebo pełne planet”, poza wprowadzeniem do tematyki poszukiwania i badań egzoplanet poświęca sporo miejsca perspektywom na odkrycie pozaziemskiego życia. W tym tego inteligentnego. Książkę można zamówić online, odnośnik poniżej, podobnie jak strzałki do obu publikacji przedstawiających kandydatów na sfery Dysona.


Książka: ideaman.tv/niebo-pelne-planet
Project Hephaistos - II. Dyson sphere candidates from Gaia DR3, 2MASS, and WISE
A Data-Driven Search For Mid-Infrared Excesses Among Five Million Main-Sequence FGK Stars


sobota, 11 maja 2024

"Czarna chmura" - Fred Hoyle

Fred Hoyle to znany fizyk. Zapisał się w dziejach nauki swoim wkładem w nasze rozumienie ewolucji gwiazd i tego, jak w ich sercach powstają cięższe pierwiastki. Zasłynął też nietrafionymi opiniami o Wielkim Wybuchu czy panspermii. Parał się też fantastyką, a jego pierwszą powieścią była “Czarna chmura” w 1957.

Czytając nie tylko czuć, że autorem jest naukowiec, ale nie ma też najmniejszej wątpliwości, że Fred Hoyle miał bardzo niskie mniemanie o politykach. W sumie da się też odczuć inne smaczki lat 50tych, jak choćby fatalne traktowanie kobiet, ale również fascynację wczesnymi komputerami, które “karmiono” perforowanymi taśmami.

Już sam początek trochę mnie zachwycił, gdyż kapitalnie ukazał proces naukowy, gdzie dwa zupełnie odrębne zespoły, dokonują tego samego odkrycia, całkowicie odmiennymi metodami. Mianowicie stwierdzają, że do układu słonecznego zbliża się tajemniczy obiekt, tytułowa czarna chmura.

W reakcji na ogromne zagrożenie powstaje coś na kształt Projektu Manhattan, gdzie w oddzielonej placówce, tęgie głowy mają zbadać dziwny fenomen i przygotować świat na potencjalne skutki. Po początkowym zachwycie, druga połowa książki wywołała u mnie szereg sprzecznych odczuć.

Z jednej strony zabawnie czytało się kpiny z polityków, choć momentami główny bohater raził swoją nieomylnością. Pewien wniosek co do obłoku, ciśnie się czytelnikowi dość szybko, jednak najwyraźniej dramatyzm książki nie pozwala na zbyt wczesne odkrycie pewnych kart. Jak wspomniałem, książka jest produktem swoich czasów, więc momentami robi się bardzo przaśno-naiwnie.

Nie wiem czy to sprytny trik, czy pójście na łatwiznę. Czy Hoyle celowo odseparował garść ludzi od świata, bo nie interesowało go eksplorowanie świata nawiedzonego przez kataklizm, który zabija miliardy ludzi, bo wolał dywagacje o wielkim kosmosie? Ciężko powiedzieć.

To krótka książka i dla mnie była arcyciekawa. Ale to w dużej mierze przez świadomość tego kto i kiedy ją napisał. Nie ma tu akcji czy wielkiego dramatyzmu, jest natomiast rewelacyjny opis procesu naukowego, który zachwycił mnie w pierwszej połowie. Później jest już… różnie. Także czujcie się poinformowani na co się piszecie, sięgając po “Czarną chmurę”.


sobota, 27 kwietnia 2024

Nowa publikacja o Planecie 9


Konstantin Batygin i Mike Brown znów przypominają o sobie oraz o potencjalnej Planecie 9. Ich najnowsza publikacja traktuje o obiektach transneptunowych o małej inklinacji. Uważają, że to statystycznie najsilniejszy argument za istnieniem dziewiątej planety do tej pory.

Przyjrzeli się obiektom o orbitach sięgających setek lub tysięcy AU w najdalszym punkcie, które jednocześnie zbliżają się poniżej orbity Neptuna (30 AU). Tym samym wystawione są na jego grawitacyjny wpływ. W związku z tym powinny być niestabilne i na długą metę powinny zostać wyrzucone poza układ słoneczny. Fakt, że w ogóle obserwujemy te obiekty mówi nam, że musi być jakiś grawitacyjny wpływ, który zapewnia obecność takich komet/asteroid. I tu właśnie do gry wchodzi Dziewiąta Planeta. Autorzy wykonali szereg symulacji, które pokazują, że to, co obserwujemy pokrywa się z modelem, gdzie w układzie słonecznym, na orbicie ok. 500 AU znajduje się jeszcze jedna duża planeta. Natomiast model bez takiej planety można odrzucić z pewnością sięgającą 5-sigma.

Warto podkreślić, że jest to pewien trik. Nie mówimy o 5-sigma pewności, że Planeta 9 istnieje. Publikacja twierdzi, że szansa na to, że obserwowany rozkładu obiektów transneptunowych jest przypadkowy jest niemal zerowa (mniej więcej jeden na trzy miliony). Czy zatem są inne wyjaśnienia niż Dziewiąta Planeta? Tak, ale nie działają równie dobrze. Jedna z opcji to galaktyczne siły pływowe, ale jak twierdzi Batygin rozkład ciał byłby wtedy inny. Podobnie z wpływem spotkania Słońca z inną gwiazdą czy pozostałościami po formacji Słońca w gromadzie gwiazd - żadna z tych alternatyw nie działa tak dobrze jak Planeta 9.

Zatem bardzo prawdopodobne wydaje się, że szesnaście razy dalej niż Neptun, 75 miliardów kilometrów od Słońca, krąży planeta, o masie pięciokrotnie większej od Ziemi (kilka lat temu skłaniali się do dziesięciokrotnej), na orbicie o ekscentryczności 0.25 (mocno kołowa, trochę rozciągnięta, trochę jak Merkury) i inklinacji 20 stopni.

Co poza tym? Natura badań jest taka, że o ile pozwala przybliżyć orbitę planety, to nie jest w stanie pokazać nam wprost gdzie się znajduje na tej orbicie w tym momencie. No i na koniec, to co istotne - czekamy na przełom tego i przyszłego roku, kiedy zacznie działać Vera Rubin Observatory, czyli wielki teleskop, który co cztery noce będzie skanować calusieńkie niebo południowe. Najprawdopodobniej to właśnie to urządzenie pozwoli wreszcie odkryć hipotetyczną planetę.

Jeśli interesuje Was ta tematyka, to przypominam, że dostępna jest moja książka, "Niebo pełne planet". Koncentruję się w niej na poszukiwaniach i badaniach egzoplanet, ale znalazło się w niej również miejsce dla nieodkrytej jeszcze planety w Układzie Słonecznym.


Źródło:
Generation of Low-Inclination, Neptune-Crossing TNOs by Planet Nine
I wywiad na Event Horizon

czwartek, 18 kwietnia 2024

"Góra pod morzem" - Ray Nayler

Mają po kilka centymetrów, dwa zwoje nerwowe, prymitywne przyoczka, oddychają całym ciałem, większość posiada tylko otwór gębowy, który również odpowiada za wydalanie. To płazińce i są one naszym ostatnim ogniwem wspólnym z ośmiornicami. Nasz szkielet, kończyny, narządy zmysłów, podobnie jak ich macki, oczy i zmiennokształtne ciało wykształciły się na przestrzeni milionów lat całkiem osobno.

To bardzo inteligentne, fascynujące zwierzęta, więc jak usłyszałem, że jest książka o pierwszym kontakcie, ale z ośmiornicami zamiast obcych, od razu byłem kupiony. Tak się złożyło, że głowonogi są niezwykle inteligentne, ale jednocześnie są samotnikami i żyją bardzo krótko. Ray Nayler skorzystał z mocy pisarza SF i wymyślił sobie ośmiornice, które są społeczne i mają kulturę. Akcja książki dzieje się w cyberpunkowej, przyszłości. Megakorporacja której domeną jest sztuczna inteligencja wykupuje cały archipelag, by zagwarantować sobie wyłączny dostęp do pozaludzkiego intelektu…

“Góra pod morzem” to bardzo udana lektura. Dla mnie mocna czwórka, bo choć pochłonąłem ją szybko, to po prostu nie była w stanie przebić pewnego poziomu. Jest krótka a długo się rozkręca. Do tego mam ogromny niedosyt jeśli idzie o same ośmiornice, których autor nam bardzo żałuje. Na szczęście w zamian dostajemy sporo dobroci. Są trzy całkiem ciekawe postacie, które z ramienia korpo badają “obcych”. Do tego jeden z wątków pobocznych, śledzący niewolników pracujących na autonomicznym kutrze bardzo fajne wpisuje się w temat książki.

Chętnie przeczytam kolejne książki Raya Naylera, mimo pewnych niedociągnięć bardzo przypasował mi jego styl. To świetna pozycja na półkę z książkami o pierwszym kontakcie. W tym towarzystwie wyróżni się settingiem, ale będzie pokrewna klasykom, które eksplorują wyzwania obcości.


niedziela, 17 marca 2024

"Wściek" - Magdalena Salik


Postępujące zmiany klimatyczne i rozwijająca się technologia. Bezczynność elit i powoli gotująca się cywilizacja. Magdalena Salik w swojej nowej książce “Wściek” przenosi nas w bliską przyszłość. Na tyle bliską, że pewnie większość z nas jej doświadczy.

W moje łapki trafiła przedpremierowo książka, którą pochłonąłem z przyjemnością by następnie z równie wielką przyjemnością zgodzić się na patronat. To chyba jasny sygnał, że mi się podobało. Świadomie używam określeń “z przyjemnością” i “podobało”, bo mimo tematyki nie jest to ponura, kopiąca czytelnika literatura. Bliska przyszłość nie maluje się wesoło, ale widzimy świat, który wciąż funkcjonuje i ma jeszcze szansę.

Mamy okazję zobaczyć jak z życiem w świecie kryzysu klimatycznego radzi sobie para dojrzałych naukowców, oraz kilka młodych osób, które nie znają świata, jakim był dawniej. Rok 2040 jest na tyle blisko, że bez trudu będzie można się identyfikować z wieloma tematami tu poruszanymi. Co musiałoby się stać, kto musiałby zacząć działać by spowodować realne zmiany?

Jest tu intryga, jest próba zrobienia czegoś by zawrócić świat brnący w przepaść. To SF, które skupia się nie na eksploracji kosmosu ale na naszej planecie. Jeśli mógłbym poszukać dokładniejszej przegródki dla “Wścieku” byłby to techno-thriller. Nie mogę się doczekać, by zobaczyć jak zestarzeje się nowa książka autorki “Płomienia”.


Premiera “Wścieku” będzie mieć miejsce 5 kwietnia, a dzień wcześniej serdecznie zapraszam Was na spotkanie z Autorką. Odbędzie się ono w “Najlepszej Księgarni” na Augusta Cieszkowskiego 1/3 w Warszawie o 19:00. Książkę znajdziedzie na stronie wydawnictwa Powergraph.

sobota, 2 marca 2024

Diuna: Część druga

“Diuna: Część druga” wzięła mnie trochę z zaskoczenia. Bo widzicie, pierwsza część podobała mi się bardzo… ale bez przesady. Powtórka kilka dni temu mnie w tym utwierdziła. Śliczny film, wiele świetnych aspektów, ale nie pozbawiony wad. Trochę ciągnący się, nie podobało mi się jak przedstawiono mentatów, filtrfraki czy Głos. No i czerwie, tu zawsze będę team Lynch.

Dlatego wczorajszy film przebił moje niemałe oczekiwania. Denis Villeneuve zdecydował się na kilka zmian, rozwinął skrzydła i dostarczył film, który w kilku dość istotnych aspektach jest lepszy niż materiał źródłowy.

Położono duży nacisk na to jak kluczowe są machinacje Bene Gesserit. To co mogło być domniemane, tu jest wyraźnie pokazane. Wyszło znakomicie. Jest tu sporo polityki a wiedźmy stoją jeszcze jeden poziom wyżej. Co więcej pogłębiono wątki religijne - na przykład zachwycony jestem jak rozbudowano Fremenów, gdzie są zarówno fanatycy jak i pragmatycy, nie są monolitem. Przedstawicielką pragmatycznych jest Chani, której rola jest dużo, dużo ciekawsza i ważniejsza niż w książce. Tu mała uwaga - aktorski talent Zendayi nie ulega wątpliwości, ale utwierdziłem się w przekonaniu z poprzedniej odsłony - to nietrafiony casting. Utwierdziłem się też w przekonaniu, że Javier Bardem, za którym nie przepadam, jest doskonałym Stilgarem. To wspaniałe, kiedy aktor, którego nie lubiłem oglądać, sprawia mi taką frajdę na ekranie. Troszkę tylko szkoda, że w związku z powyższym Stilgar jest też ofiarą trwającej pokolenia manipulacji.

A skoro o manipulatorkach mowa to warto wspomnieć że Rebecca Ferguson wciąż jest fantastyczna. Aktorsko w zasadzie wszyscy dają radę. Może jako fan Lynchowego barona ciężko mi się zachwycać Stellanem Skarsgårdem tak jak inni (wolę zachwycać się jego rolą w “Andorze”). Bardzo podoba mi się jak potraktowano Feyda Harkonnena. Austin Butler dostał niemało czasu, dzięki czemu finał filmu miał odpowiedniego kopa. Szkoda, że postać Imperatora jest cóż, dość nijaka. Dlatego nawet taki kolos jak Christopher Walken nie miał tu zbyt wiele do zrobienia. Szkoda.

Zabrakło trochę Gildii i nawigatorów, ale rozumiem, że film był już dość napakowany. Może kiedyś doczekamy się ekranizacji “Mesjasza Diuny”, wtedy Villeneuve już się nie wykręci. No chyba, że będą jak obcy w “Arrival”... Mam też wrażenie, że w pierwszym akcie filmu trochę pogubiono się w technologii, broni palnej, laserowej, miotanej… ale nie jest to kluczowe dla filmu. Natomiast wizualnie to perełka. Kostiumy, statki, scenografie... Choć zabrakło choć chwili na pokazanie, że na Arrakis jest jednak co jeść, to przedstawienie pustynnej planety jest fantastyczne, ale jakby tego było mało, dostajemy sporą dawkę obłędnej wizualnie Geidi Prime. Część scen nakręcono kamerami podczerwonymi i efekt jest niesamowity.

Nade wszystko podoba mi się jednak ile emocji wywołała u mnie druga Diuna. Dyskomfort oglądając religijnych fanatyków, opierającego się narzuconej sobie roli Paula, wściekłą na całą sytuację Chani, Feyda psychopatę, który ma jednak pewne poczucie honoru, Stilgara popadającego w religijny amok, wielebną matkę Gaius Mohiam, która stoi ponad własnymi ambicjami.

Fajnie, że filmy jeszcze mogą mnie tak ruszyć.


niedziela, 11 lutego 2024

Naleśniki w kosmosie


W 2006 roku wystrzelono sondę New Horizons, która miała przelecieć koło Plutona dziewięć lat później. Jeszcze na etapie planowania tej misji wiadomo było, że astronomowie będą poszukiwać interesujących obiektów, które warto by zbadać już po przelocie koło nie-planety. Ale w 2006 żadnych takich potencjalnych celów jeszcze nie wykryto. W osiem lat po starcie New Horizons zaobserwowano obiekt 2014MU, który znajdował się w na korzystnej orbicie, by gnająca z prędkością 14 kilometrów na sekundę sonda mogła się mu przyjrzeć w 2019.

Z czasem obiekt, który wpierw nazwano “Ultima Thule”, by ostatecznie nadać mu oficjalną nazwę Arrokoth, stawał się tylko coraz ciekawszy. Orbita okazała się silnie kołowa, co oznacza, że w zasadzie od powstania Układu Słonecznego nie zbliżał się do Słońca. Innymi słowy to obiekt z początków naszego układu, w nieskazitelnym stanie, minimalnie naruszony przez promieniowanie naszej gwiazdy czy interakcje z innymi ciałami.

Następnie zaczęło wyglądać na to, że ma interesujący kształt. Rejestrując w jaki sposób przysłania gwiazdy w tle astronomowie zaczęli podejrzewać, że to dwie zlepione skały. Biorąc pod uwagę jak wątłe były te dane sam wówczas trochę się nabijałem, że równie dobrze Ultima Thule mogłaby mieć kształt kotka, albo balaska (jak choćby planetoida 433 Eros). Jednak mieli rację i z czasem coraz wyraźniej można było zobaczyć dwie skalne bryły o średnicy 19 i 14 km. Ostateczną niespodzianką jeśli idzie o kształt, było odkrycie, że oba komponenty są dość płaskie.

Los chciał, że również około 2019 roku określono kształt ʻOumuamua, pierwszego obiektu zidentyfikowanego jako pozasłoneczny “gość” w Układzie Słonecznym. Również okazał się być płaskim dyskiem o wymiarach około 115 na 111 na 19 metrów. W styczniu 2024 ukazała się publikacja, wyjaśniająca dlaczego w pasie Kuipera kształt naleśnika może być standardem. Jak się nad tym zastanowić, to w sumie dziwne, że nie doszliśmy do tego jeszcze przed zbadaniem ʻOumuamua czy Arrokoth.

W trzecim rozdziale mojej książki pokrótce opisuję nasze wyobrażenie o narodzinach układu słonecznego, oraz to jak wyjaśniono zagadkę bardzo szybkiej formacji planet: “Przez lata było to zagadką dla naukowców. Wydawało się, że ten proces powinien trwać znacznie dłużej, gdyż grawitacja drobinek dysku protoplanetarnego była rozpaczliwie słaba. Jednak w 2008 roku astronauta Donald R. Pettit nie marnował wolnego czasu na pokładzie Międzynarodowej Stacji Kosmicznej. Potrząsał woreczkami wypełnionymi różnościami i obserwował ich zachowanie w warunkach nieważkości. Zauważył, że drobiny takie jak kawa, cukier czy sól szybko zbijały się w większe grudki. Jak się okazało, wyjaśnił w ten sposób, że tym, co przyczynia się do tak szybkich narodzin planet, są oddziaływania elektrostatyczne. Elektrostatyczne oddziaływania dają pierwszego kopa grawitacji. Kłębki luźnej materii z czasem pozwalają, by siła ciążenia przejęła stery.“

Odpowiedź mieliśmy pod ręką. Blisko młodego Słońca było dużo materiału, więc powstawało dużo obiektów, ich rozmiar szybko stawał się tak duży, że pod własnym ciężarem przyjmowały bardziej kulisty kształt, który wydaje się nam tak intuicyjny. Do tego dochodziły wzajemne oddziaływania, zderzenia, promieniowanie które odparowywało materiały lotne… Ale daleko za orbitą Neptuna nie ma tych czynników, więc tam elektrostatyka, oddziaływania van der Waalsa, moment obrotowy dłużej pozostawały tymi kluczowymi. Jakby tego było mało, w 2017 sonda Cassini wykonała fascynujące fotki Atlasa i Pana - księżyców Saturna, które wyglądają jak pierożki. To skalne bryły, otoczone drobnym materiałem pyłowym zebranym z pierścieni, który bardziej niż przez grawitację, trzymany jest przez siły elektrostatyczne.

Lata obserwacji kosmosu przyzwyczaiły nas do sferycznych lub z grubsza “ziemniakowatych” kształtów obiektów. Teraz kiedy sięgamy wzrokiem dalej, okazuje się, że przestrzeń może być też pełna naleśników.


Formation of flattened planetesimals by gravitational collapse of rotating pebble clouds
Distant Objects In The Solar System May All Be Pancake Shaped Like 'Oumuamua




poniedziałek, 5 lutego 2024

Kobieta, która widziała zombie

Pewnie nigdy nie zastanawialiście się jak smakuje wasze imię. Przecież to bez sensu, słowa nie mają smaku. Z reguły to prawda. Ale bardzo, bardzo rzadko, zdarzają się osoby, dla których takie pytanie jest całkiem sensowne. Słyszałem nieraz o synestezji. To rzadka przypadłość, gdy wrażeniom jednego zmysłu, na przykład wzroku, towarzyszą odczucia związane z innym zmysłem. Najczęściej objawia się “barwnym słyszeniem”, kiedy dźwiękom towarzyszy odczuwanie kolorów, czasem litery i cyfry też wywołują wrażenia kolorów. Jak się okazuje, są jednak bardziej egzotyczne połączenia…

“Człowiek, który smakował słowa” - tak brzmi oryginalny tytuł książki Guya Leschzinera, która właśnie ukazała się w Polsce, pod tytułem “Kobieta, która widziała zombie”. Nie pochwalam tej zmiany, książkę jednak gorąco polecam. To fascynująca wyprawa w świat ludzkich zmysłów. Poznamy ludzi, którzy nie czują bólu (co nie jest supermocą), których percepcja zimna i ciepła jest odwrócona, oraz takich którzy słysząc dźwięki tracili równowagę. No i takiego jednego, dla którego imię żony kolegi smakuje wymiocinami.

Autor skupia się na bardzo ludzkim aspekcie swoich pacjentów. Książka ma bardzo gawędziarski styl, przepełniona jest licznymi przypowieściami z życia neurologa. Na przestrzeni dziewięciu rozdziałów prezentuje, jak zaburzenia zmysłów mogą przenikać każdy aspekt życia. Mówi sporo o niedoskonałościach naszych zmysłów, jak nasza percepcja jest wypadkową sygnałów i tego, co robią z nimi nasze mózgi.

W trakcie lektury stwierdziłem, że chyba zaczynam się starzeć, bo to nie pierwsza książka o chorobach, którą przyszło mi czytać, jednak po raz pierwszy kilkukrotnie towarzyszył mi strach na myśl o podzieleniu losu niektórych bohaterów. Co ciekawe, kilkukrotnie poznając nowych bohaterów myślałem, że sam chyba uznałbym, że tracę zdrowy rozum, by chwilę później przeczytać, że i oni podejrzewali, że są szaleni. Jednak choć problemy niektórych mają początek w mózgu, żaden pacjent Guya Leschzinera nie cierpi na zaburzenia psychiczne.

Mam jeden zarzut wobec książki. Otóż pozostawia pewien niedosyt. Zabrakło mi większej dawki wiedzy medycznej, neurologicznej. Wyjaśnienia niektórych zagadek medycznych wydają mi się niewystarczające. Nadrabia to jednak lekkim, gawędziarskim stylem (jestem bardzo ciekaw, czy autor ma tak fajne pióro, czy pomagał mu autor widmo). Może ktoś rozsądny stwierdził, że książka nie jest z gumy?

“Kobieta, która widziała zombie” to kawał solidnej lektury popularnonaukowej. Intrygująca, ciekawa, momentami straszna, chwilami smutna, bo choć dolegliwości są fascynujące, Guy Leschziner jasno mówi jak wpływają one na funkcjonowanie tych ludzi.


Dziękuję wydawnictwu Znak Literanova, za przesłanie egzemplarza do recenzji.


Przy okazji zapraszam na mojego Instagrama, gdzie od jakiegoś czasu oprócz prywatnych fotek jedzenia, zacząłem wrzucać posty poświęcone przeczytanym książkom.


czwartek, 4 stycznia 2024

Co odkryto na K2-18b?

Bałem się trochę nagłówków na temat K2-18b, ale wygląda na to, że foliarze zajęli się mumiami kosmitów w Meksyku, a mainstreamowa prasa zachowała się zdumiewająco dobrze. Nie zignorowali newsa i pisali o “odkryciu substancji, którą na Ziemi wytwarza tylko życie”. Prawda i to bez nadmiernej sensacji? Wielkie brawa! Ale po kolei…

K2-18b to planeta krążąca w ekosferze czerwonego karła odległego o 124 lata świetlne od Ziemi. Nazwa mówi nam, że planetę odkrył teleskop Keplera w trakcie swojego “drugiego życia”. Po uszkodzeniu dwóch kół zamachowych, geniusze z NASA zastosowali pomysłowe wykorzystanie ciśnienia wiatru słonecznego do stabilizacji teleskopu. Dzięki temu mógł on wciąż działać, obserwując nowe regiony nieba. Osiemnastą gwiazdę w jego katalogu okrąża co najmniej jedna planeta, której istnienie zostało później potwierdzone obserwacjami teleskopu Spitzera.

Gwiazda K2 jest o połowę mniejsza i lżejsza od Słońca, co czyni ją dość przeciętną. Szacuje się, że aż 80% takich gwiazd ma planety w ekosferze. Niemniej jednak trwa dyskusja nad tym, czy planety te mogą utrzymać swoje atmosfery. Cóż… K2-18b na pewno utrzymała swoją i to jej badanie rozpaliło naszą wyobraźnię. W 2019 roku odkryto wodę w jej atmosferze. Wiadomo więc, że wokół czerwonych karłów istnieją mokre planety.

Jest jednak pewien haczyk. K2-18b jest osiem razy cięższa od Ziemi, co sprawia, że nie wiadomo czy to bardziej super-Ziemia czy mini-Neptun. Niektórzy proponują kategorię "planet hyceanicznych" (hycean - od hydrogen i ocean), co oznacza oceaniczne planety pokryte gęstą atmosferą wodoru.

Z jednej strony, wysokie ciśnienie i temperatura na takiej planecie mogą sprawić, że warunki życia byłyby niemożliwe, ale z drugiej strony niektórzy naukowcy sugerują, że takie planety mogą stworzyć środowisko podobne do kominów hydrotermalnych na dnie oceanów Ziemi, gdzie, jak sądzimy, narodziło się życie. To prowadzi nas do wyników najnowszych badań, które właśnie zostały opublikowane...

Naukowcy twierdzą że wykryli metan, który jest nieodłączną częścią życia na Ziemi, ale dobrze wiemy, że może powstawać abiologicznie. To niczego nie przesądza Wyryli też dwutlenek węgla - to pierwszy taki przypadek w przypadku egzoplanet w ekosferze, ale nie ukrywajmy - to również bardzo powszechny związek i absolutnie nie potrzebuje życia do powstania.

Najciekawsze jednak jest to, że naukowcy odkryli ślady siarczku dimetylu. Na Ziemi jedynym naturalnym źródłem tego związku są morskie mikroby. Życie. Dlatego ten news obiegł już świat. Teraz czeka nas proces weryfikacji odkrycia. Czy detekcja nie jest wynikiem błędu? Czy dane były odpowiednio dobrej jakości? Najbliższe miesiące powinny dać odpowiedź.

Jeśli detekcja zostanie potwierdzona, czy wówczas ogłosimy istnienie życia? Raczej nie. Warunki na K2-18b są tak odmienne, tak ekstremalne, że może zachodzić tam naturalny, abiologiczny proces wytwarzający ten związek chemiczny. Tylko dlatego, że na razie nie możemy go sobie wyobrazić, nie znaczy, że takiego nie ma. Na ten moment jednak nie można zabronić nikomu pewnej dozy ekscytacji, że być może w 2023 roku odkryliśmy pozaziemskie życie. Pozaziemskie mikroby w innym układzie planetarnym.
K2-18b jest jedną z planet, której poświęciłem mały podrozdział w “Niebie pełnym planet”, ponieważ już wtedy była interesującym miejscem. Żyjemy w ciekawych czasach, jeśli chcecie być lepiej przygotowani na takie newsy, dokładniej rozumieć relacjonowane odkrycia dziś i w przyszłości, sięgnijcie po moją książkę. Ja tymczasem zbieram się na toruński Copernicon, gdzie będę mówić między innymi o egzoplanetach właśnie.

[Tekst pierwotnie pojawił się na moim profilu na FB z 14 września 2023]


Źródła:
Carbon-bearing Molecules in a Possible Hycean Atmosphere
Webb Discovers Methane, Carbon Dioxide in Atmosphere of K2-18 b
Webb discovers methane and carbon dioxide in atmosphere of K2-18 b

Książka:
https://ideaman.tv/niebo-pelne-planet/



środa, 3 stycznia 2024

Aktualna, potencjalna bliźniaczka Ziemi

Pisząc “Niebo pełne planet” wiedziałem, że pewne części książki mogą się zestarzeć. W sumie jednym z powodów, dla których chciałem pisać o egzoplanetach jest to, że jest do młoda i dynamiczna gałąź astronomii i jeszcze za mojego życia może ona doprowadzić nas do największego odkrycia w historii ludzkości. Chciałem dać czytelnikom podstawy by mogli bardziej świadomie śledzić ten proces.

W rozdziale o odkrytych już planetach napisałem o “aktualnej bliźniaczce Ziemi”, planecie która w czasie pisania książki, wydawała się najpodobniejsza do tej na której przyszło nam żyć. Wybrałem TOI-700d. A to dlatego, że postanowiłem pisać jedynie o potwierdzonych odkryciach. Pomyślałem, że dzisiaj powiem o niepotwierdzonej planecie, która rozkłada TOI-700d na łopatki. Jeśli rzeczywiście tam jest.

KOI-4878.01 krąży wokół gwiazdy oddalonej od Ziemi o 1075 lat świetlnych. Gwiazda KOI-4878 jest dość podobna do Słońca - lżejsza o 1%, ale o 5% większa i o temperaturze 6031 K (Słońce ma temperaturę 5772 K). Planeta, którą wykryto na razie jedynie metodą tranzytową, krąży w odległości 12,5% większej niż Ziemia od Słońca. Jak to wrzystko poskładamy, okaża się, że KOI-4878.01 otrzymuje jakieś 5% więcej energii niż nasza planeta.

Gdyby Ziemia nie miała atmosfery miałaby jakieś −18 °C. Jeśli KOI-4878.01 nie ma atmosfery ma −16.5 °C. Jeśli jednak miałaby podobną atmosferę… To mogłoby tam być bardzo przytulnie. Szczególnie, że jej promień jest raptem 5% większy od Ziemskiego, różnica porównywalna z tą która nas dzieli z Wenus (choć w przeciwną stronę, tj to Ziemia jest 5% większa od Wenus).

Dla porównania TOI-700d jest 19% większa od Ziemi, krąży wokół czerwonego karła i otrzymuje 14% mniej energii. Większy rozmiar może być dobry, bo duże planety mogą lepiej utrzymywać atmosferę i przez to być cieplejsze na analogicznej orbicie, jednocześnie podnosi to szanse na niekontrolowany efekt cieplarniany.

KOI-4878.01 to tak naprawdę niewiadoma. To ogromny potencjał, ale trudno by zliczyć ile rzeczy mogło pójść źle i sprawić, że choć wydaje się podobna do Ziemi, choć wcale taka nie jest. Natrafiłem na pozbawione konkretnych źródeł przybliżenia masy celujące w 99% masy ziemskiej, co oznaczałoby nieznacznie niższą gęstość. Może brak tam tektoniki, może brak pola magnetycznego. Może pokryta jest jednolicie wodą i nie ma tam lądów stałych. Co więcej dziwna sprawa z tą jej gwiazdą. To typ F, który według Wikipedii powinien być trochę bardziej masywny od Słońca (do 40%), tymczasem KOI-4878 jest lżejsza niż nasza gwiazda typu G. Myślę, że to może sporo namieszać biorąc pod uwagę jak wiele jest kontrowersji wokół parametrów Betelgezy, którą badamy od dziesiątek lat.

Mimo to, KOI-4878.01 jest niezwykle kuszącym celem badań. Grafika to oczywiście twór AI. Poprosiłem o wygenerowanie obrazu pierniczkowej planety z lukrowanym księżycem. Niezupełnie o tym myślałem, ale i tak wyszło apetycznie. Dlaczego piernik? Bo przy okazji tego wpisu jeszcze raz zachęcam Was do przybywania na toruński Copernicon, gdzie będę opowiadał o egzoplanetach, ale nie tylko. A chętnym mogę w książce narysować rakietę. Jak zamówicie teraz to do piątku na spokojnie dotrze. [tekst pierwotnie pojawił się na moim profilu na FB z 10 września 2023]


wtorek, 2 stycznia 2024

Sztuczna Inteligencja robi to co my. Tylko lepiej.

Dziś może uda się krócej, bo w sumie nie będzie nic szczególnie nowego. Temat siedzi w głowie bo widzę, że kwestia kreatywności AI czy też modeli językowych wciąż jest mocno wałkowana. Ostatnio pewien youtuber, którego cenię, choć czasem mamy różne zdanie, stwierdził, że AI nie zastąpi twórców/artystów, bo sztukę tworzą umysły, bo dzieła sztuki wychodzą z duszy. Że nawet dobra książka AI będzie nieprawdziwa bo nie ma osoby autora z którą doznałby relacji. Brzmi to jak test Turinga z dodatkowymi krokami, a wiemy jak słabo tenże test się zestarzał.

Chodzi o to, że sztuka, książka, muzyka nie jest (według niektórych) jedynie przemieszaniem znanych nam elementów, ale wypływa z naszych doświadczeń i tego zabraknie algorytmowi/modelowi językowemu. Tyle, że przecież dokładnie tym jest doświadczenie autora - rzeczami, które poznał w pewnym określonym stanie i kontekście. To wyrafinowany generator liczb losowych, składający w sensowny sposób doświadczenia. Dlatego tak śliski jest zarzut, że AI dokonuje plagiatu, kiedy mieli i rekombinuje obrazy którymi karmiono model, skoro ludzki autor może robić to samo i naśladować nie tylko dany styl, czy to będzie impresjonizm czy manga, ale wręcz hołdować konkretnemu autorowi jak H. R. Giger. Myślę, że po prostu wystarczy badać dzieła AI pod względem praw autorskich tak samo jak wszystkie inne dzieła. Najlepiej tak, by ekspert nie wiedział, czy analizuje pracę człowieka czy maszyny.

Rozumiem natomiast obawy, że wytwory sztucznej inteligencji jaką widzimy dzisiaj będą grawitować w kierunku jednolitej papki. Jeśli nie będą się pojawiać nowe, ciekawe, oryginalne style, koncepcje itd, będzie to ciągłe losowanie tych samych klocków. Szczególnie, jeśli modele będą tuningowane pod komercyjne efekty, jeśli będą śrubowane pod maksymalizację zysków. Tylko wiecie co? To już się dzieje od lat. Bez udziału AI. Na przykład w przemyśle muzyki pop. To nie czcze dziadersowe marudzenie - analizy statystyczne pokazują, jak popularna muzyka robi się coraz bardziej jednolita. Zarówno w warstwie tekstu, tembru czy głośności wszystko zlewa się w całkiem jednolity krajobraz muzyczny.

Jeśli spojrzeć na filmowe uniwersum Marvela, można odnieść podobne wrażenie. Formuła niby teraz się wyczerpuje, ale przez około dekadę po tym jak się ukształtowała wycisnęła niemal trzydzieści miliardów dolarów z kieszeni entuzjastów kina. MCU to popularny cel szydery, ale przecież to samo (też bez udziału AI) robiły studia z horrorami, slasherami, komediami romantycznymi… Sztuczna Inteligencja robi i będzie robić to co my. Tylko lepiej.

Co pociesza? Że obok muzyki pop jest miejsce na mongolskie folk-metalowe zespoły, dark cabaret i inne eksperymenty muzyczne. Że obok MCU i Piły 10 jest miejsce na filmy pokroju Swiss Army Man czy The Grand Budapest Hotel. Myślę, że odpowiednio wprowadzane szumy pozwolą AI na to by czasem, wśród iluś niestrawnych bełtów wyrzuciła z siebie coś od czego może rozpocząć się nowy gatunek, coś co powieje świeżością i zainspiruje ludzi.

Cały czas sądzę, że widzę przejawy urażonej dumy. Dlatego wciąż powtarzam - w ludzkim mózgu nie ma nic magicznego. Jest fajowy, obłędnie skomplikowany, zdolny do niesamowitych rzeczy, ale to nie znaczy, że nie da się go podrobić, zreplikować, a nawet ulepszyć. Co więcej - te 89 miliardów neuronów nie zajmuje się tylko myśleniem. Myślenie to tylko wierzchołek góry lodowej. Mózg musi zajmować się też tymi mniej seksownymi rzeczami jak oddychanie, żonglowanie hormonami, utrzymywanie wyprostowanej pozycji, obrabianie urządzeń wejścia itd… nie obciążona tymi pierdołami sztuczna inteligencja przyszłości być może nie będzie nawet wymagać jakiegoś ekstremalnego hardware’u.