sobota, 20 kwietnia 2013

Oblivion – Niepamięć

M83 / Susanne Sundfor – Oblivion
M83 – StarWaves


Tegoroczną serię filmów SF otwiera Oblivion. Czeka nas jeszcze kolejny Star Trek, Elysium, wątpliwe After Earth, obiecujący Pacific Rim, wyczekiwana Gra Endera, Europa Report, Gravity i co tam jeszcze. Myślę, że prawie każdy znajdzie coś dla siebie. Ja pewnie sięgnę po większość z tych tytułów. To nagromadzenie fantastyki i fakt, że Niepamięć spodobała mi się tak bardzo, uznaję za potwierdzenie, że dobra passa SF od kilku lat tylko przybiera na sile.

Joseph Kosinski, facet od reklamówek, w 2010 dał światu sequel klasycznego TRONa. Sequel przyjęty co najwyżej nieźle, nie był też wielkim przebojem kasowym. Mimo to, po kosztującym niemal dwieście baniek debiucie dostał szansę nakręcenia własnej historyjki za sto dwadzieścia milionów. Formalnie można powiedzieć, że to ekranizacja komiksu, pardon, powieści graficznej Kosinskiego. Jako że ta nigdy nie została opublikowana, uczciwie można powiedzieć, że Oblivion nie jest żadną ekranizacją, sequelem ani remake. Po okresie w którym zdawało się to niemożliwe, znowu powstał wysokobudżetowy film oparty o oryginalny pomysł. Avatar i Incepcja przełamały pewną blokadę, mam nadzieję, że Niepamięć odniesie sukces i stanie się to normą.

Oczywiście z tym oryginalnym pomysłem nie należy się rozpędzać. Dwugodzinny film Kosinskiego to mozaika znanych elementów. Nie ma w nim niczego, czego nie widzielibyśmy w jakiejś formie. Od pierwszych zwiastunów kreowało mi się wyobrażenie o ładnym widowisku z potencjalnie durną i wtórną fabułą. Może dlatego zostałem pozytywnie zaskoczony. Owszem, wiele rzeczy poprawnie przewidziałem na podstawie materiałów promocyjnych, inne były jasne z pewnym wyprzedzeniem w trakcie filmu. Ale raz na jakiś czas pojawiała się jakaś mała niespodzianka, miły twist wprowadzający ciekawy akcent do całości. Ostatecznie fabuła ma pewne luki, ale na te drobne można machnąć ręką, te większe natomiast rekompensuje atrakcyjność tego, co widzimy w kinie.

Tu pozwolę sobie na małą dygresję – Oblivion to film, który zasługuje na największy możliwy ekran. Fakt, że polskie IMAXy go nie wyświetlają to po prostu skandal. Nawet jeśli miałby dzielić salę z G.I. Joe i Oz: Wielkim i Potężnym, to należało znaleźć dla niego choć jeden seans dziennie.

Skoro zacząłem już marudzić, mogę przejść od razu do wyrzutów wobec samego filmu. Pomijając pewne niedoskonałości fabularne, Niepamięć obnaża wady reżysera, które można było dojrzeć już w Tronie. Świetny od strony technicznej Kosinski kompletnie nie potrafi budować napięcia i nie panuje nad tempem swojego filmu. Choć wizualna strona sprawia, że całość chłonąłem z ogromną przyjemnością, praktycznie ani przez chwilę nie poczułem dreszczyku związanego z wydarzeniami.

Kolosalnym błędem jest prolog, w którym narracja Toma Cruise streszcza wydarzenia pięćdziesięciu lat poprzedzających akcję. Jest to karygodne, bo opustoszała, zrujnowana Ziemia wzbudzałaby ciekawość widza, automatycznie angażując go w film. Szczególnie, że w połowie filmu raz jeszcze słyszymy opowieść o tych wydarzeniach, więc i tak widownia doczekałaby się odpowiedzi (w które i tak od początku mamy wątpić). Jednocześnie, dość niezdarnie wypadł motyw czyszczenia pamięci technikom, którzy pracują na Ziemi. W sumie widownia sama musi sobie dopowiedzieć, że to dla zabezpieczenia reszty ludzi na wypadek pojmania przez obcych.

Oblivion leży też emocjonalnie i winę za to ponosi jednoosobowo Kosinski. Możemy nie lubić naczelnego wariata Hollywood, ale Tom Cruise potrafi grać. Mimo potencjału w tej historii, reżyser nawet nie próbował wykrzesać jakichś emocjonalnych momentów. Ciekawie wypada jedynie niesympatyczna od pierwszych scen Andrea Riseborough. Morgan Freeman zupełnie nie ma żadnych okazji by się wykazać, więc po prostu dobrze się bawi w swojej drobnej acz fajnej roli.

Innymi słowy jeśli liczycie na emocje i fascynujące charaktery, to nie otrzymacie ich. Sami ocenicie, czy może to nadrobić bardzo sprawna mieszanka mniej i bardziej znanych motywów z klasyków science fiction. To, oraz fenomenalna warstwa wizualna. Trudno mi dobrać słowa by odpowiednio ją opisać i nie pompować oczekiwań w niewłaściwym kierunku. Nie jesteśmy zalewani epickimi czy szpanerskimi wodotryskami, które domagają się naszego zachwytu. Zamiast tego Oblivion to dwugodzinny spektakl monumentalnych obrazów zrujnowanej planety. Jest coś nonszalanckiego w tym jak ukazywana jest fotorealistyczna ruina na niewyobrażalną (czasem lekko bzdurną) skalę. Realizacja filmu w zaskakującym stopniu polegała na praktycznych efektach i to widać w mieszkaniu w chmurach, które w całości jest praktyczną scenografią otoczoną wielkim ekranem, na którym wyświetlano niebo, chmury i gwiazdy nagrane wcześniej na szczycie hawajskiego wulkanu. Dzięki temu aktorzy grali w „naturalnym” oświetleniu i przy „autentycznych” tłach a nie w zielonym pudle. Świetnym zdjęciom spektakularnego świata, który wyczarował Kosinski wraz ze specami od efektów i scenografii, sekunduje rewelacyjny soundtrack w wykonaniu kapeli M83.

Może dla niektórych wspomniane braki przekreślają ten film. Na mnie jednak to co zobaczyłem zadziałało w pełni i Oblivion uznaję za bardzo dobre kino SF. Żałuję jedynie, że nie miałem okazji zachwycić się nim w IMAXie. Trzymam kciuki za jego sukces kasowy, by kolejne studia też sięgały po oryginalny materiał SF.


3 komentarze:

  1. Film jest żenująco nudny.
    Nie wiem co więcej mógłbym napisać...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Hmm nikt nie obiecywał filmu akcji... Chociaż nie, racja zwiastun mógł tak sugerować... Cóż no, mi powolne tempo nie przeszkadzało.

      Usuń
  2. Jeden z najlepszych filmów sci-fi jakie widziałem. 9/10.

    OdpowiedzUsuń