Jeśli jesteś tu przypadkiem, to wiedz, że to druga część cyklu, który w możliwie najprostszej formie przybliża podstawowe kwestie związane z umieszczaniem ładunków na orbicie. Część pierwszą możesz przeczytać tutaj: Jak dostać się na orbitę.
Wiemy już, że kluczową kwestią w osiąganiu orbity jest prędkość. Teraz zajmijmy się czysto fizycznymi ograniczeniami, którym trzeba stawić czoła, by wysłać coś w kosmos co doprowadzi nas do jednego z rozwiązań jakim są rakiety wielostopniowe.
Z określeniem “The Tyranny of the Rocket Equation” po raz pierwszy spotkałem się w tekście Dona Pettita, amerykańskiego astronauty, który przed lotem w kosmos zdobył doktorat z inżynierii chemicznej. Zatem jak mało kto rozumiał to co działo się, gdy siedział zapięty pasami na pokładzie promu kosmicznego. W swoim artykule wyjaśnia, że wzór Ciołkowskiego (po angielsku określany mianem rocket equation) przekłada działanie zasad dynamiki Newtona na rakiety.
Silniki rakietowe korzystają z energii wyzwalanej przy spalaniu paliwa. Energia wiązań chemicznych w paliwie zostaje gwałtownie uwolniona, ciśnienie gazów w komorze spalania rośnie, kierowane są one w kierunku przeciwnym do pożądanego ruchu rakiety. Spalone paliwo stanowi tak zwaną masę reakcyjną. Gazy i rakieta odpychają się wzajemnie, a przy okazji masa rakiety maleje.
Wzór Ciołkowskiego wiąże ze sobą trzy kluczowe wartości. Pierwsza to pożądana idealna prędkość jaką osiągnie rakieta po zużyciu całego paliwa. Często określa się ją mianem delta V (ΔV) bo informuje o ile może zmienić prędkość rakiety (ułatwia to obliczanie gdzie można polecieć - na orbitę, Księżyc, Marsa itd, ale to temat na inną notkę). Mówimy “idealna” bo pomijamy tu takie drobnostki jak siła ciążenia czy opory powietrza. Druga zmienna w równaniu to prędkość gazów wylotowych, można ją też traktować jako miarę energii zgromadzonej w paliwie, często nazywanej impulsem właściwym). Trzecia to stosunek masy całej rakiety do masy paliwa. Wyrażona jako logarytm naturalny.
ΔV = ve ln (mcałości/mbez_paliwa)
Może wyglądać groźnie, ale nie jest. Przynajmniej z matematycznego punktu widzenia. Z inżynierskiego jest cholernie groźnie. Matematycznie mamy tu dość proste mnożenie. Im większą prędkość osiąga spalane paliwo które wyrzucamy z dyszy, tym lepiej (szybciej) polecimy, prawda? Podobnie im więcej paliwa w ten sposób spalimy tym bardziej będziemy się mogli rozpędzić, prawda?
Haczyk tkwi w logarytmie. Macie prawo nie pamiętać jaki wykres tworzy logarytm, dlatego zamieściłem go obok. Jak widać nie wartości nie rosną liniowo ale… no cóż, logarytmicznie. Czyli bardzo powolutku. Innymi słowy jeśli dorzucimy do naszej rakiety drugie tyle paliwa wcale nie oznacza, że polecimy dwa razy szybciej. W końcu rakieta musi podnieść całe to dodatkowe paliwo, więc jest znacznie cięższa. A to jeszcze zanim uświadomimy sobie, że więcej paliwa to większy i cięższy zbiornik… Podwojenie paliwa zwiększy naszą deltę-V zaledwie o jakiś ułamek.
Żeby wejść na orbitę okołoziemską na wysokości powiedzmy 400 km musimy rozpędzić naszą rakietę do około 28 000 km/h to jest ponad dwudziestokrotność prędkości dźwięku. Fizyka ogranicza energię, którą można wycisnąć z paliw chemicznych. Najbardziej energetycznym jest mieszanka tlenu i wodoru. W idealnych warunkach 83% masy rakiety napędzanej w ten sposób musiałaby stanowić jedynie masa reakcyjna. W pozostałych 17% trzeba by zawrzeć silniki, zbiorniki, całą elektronikę, no i ładunek... Ale przecież warunki nigdy nie są idealne. Paliwo nie spala się idealnie, z dysz silników wylatuje stożek gazu, więc część ciągu się marnuje (więcej o tym w tekście Silnik wywrócony na lewą stronę), rakietę hamuje opór powietrza… Co za tym idzie stosunek paliwa do masy może zbliżyć się do 100%. A wtedy na orbitę możemy wysłać najwyżej paczuszkę orzeszków albo solidnie zestresowanego dziobaka. A to bez sensu.
Na szczęście na Ziemi mamy sprytnych inżynierów, którzy wymyślili rakiety wielostopniowe. Zamiast tylko dodawać paliwa w walce o ułamki prędkości końcowej, czemu nie zatknąć na czubku rakiety drugiej rakiety? W ten sposób, po spaleniu części paliwa możemy odrzucić zbędną masę w postaci zbiorników oraz silników, przystosowanych do pracy na niskich wysokościach i uruchomić silniki dopasowane do pracy w minimalnym ciśnieniu atmosferycznym lub w próżni.
Wspominałem w poprzedniej części, że nasza intuicja w kwestii lotów w kosmos bywa zawodna. Nic dziwnego, gdy niemal wszystkie słynne pojazdy kosmiczne w fantastyce są typu single-stage-to-orbit (SSTO). Startują z powierzchni i lecą sobie w kosmos. W rzeczywistości jednak wszystkie czynne rakiety, zarówno te prywatne jak i te budowane przez narodowe agencje kosmiczne są rakietami wielostopniowymi. Wszystkie podejścia do SSTO albo porzucono albo są w fazie rozwojowej.
Nawet z tymi wszystkimi sztuczkami rakiety kosmiczne z trudem toczą walkę z grawitacją Ziemi. Ładunek dostarczany na niską orbitę okołoziemską z reguły stanowi mniej niż 5% masy zatankowanej rakiety. Gdyby nasza planeta była trochę większa, jak dziesiątki już odkrytych planet pozasłonecznych, nie dałoby się skonstruować rakiety zdolnej do lotów w kosmos. A przynajmniej rakiety napędzanej paliwem chemicznym.
To wszystko na dziś. Po Newtonie i Ciołkowskim w trzeciej części cyklu przyjrzymy się temu co w ramach kombinowania ze stopniami wymyślił Virgin Orbit, część konglomeratu Richarda Bransona, oraz jak kombinowali i kombinują inni gracze.
Źródła:
The Tyranny of the Rocket Equation
Od Newtona do Bransona - Jak dostać się na orbitę
Silnik wywrócony na lewą stronę
Silnik z krążącą detonacją
Why Single Stage to Orbit rockets SUCK.
niedziela, 31 stycznia 2021
Od Newtona do Bransona - Tyrania wzoru Ciołkowskiego
poniedziałek, 25 stycznia 2021
Koniec świata - recenzja
Na stronach “Końca świata” Bryan Walsh rozważa różne scenariusze apokalipsy od uderzenia asteroidy i erupcję superwulkanu, po sztuczną inteligencję i inwazję obcych. Swój przewodnik po różnych rodzajach zagłady wydał w drugiej połowie 2019 roku. Kilka miesięcy później świat ogarnęła pandemia koronawirusa SARS-CoV-2. Jak się domyślacie czytając najbardziej wyczekiwałem rozdziału “choroby”. Nie byłem rozczarowany.
Książka przeznaczona jest dla szerokiej publiczności i mam nadzieję, że do niej dotrze. To naprawdę solidny przegląd największych zagrożeń jakie stoją przed naszą cywilizacją. Po okładce spodziewałem się, że całość może być napisana z przymrużeniem oka, ale tak nie jest. Mimo to lektura jest całkiem lekka, przynajmniej na tyle na ile pozwala tematyka.
Walsh z jednej strony jest dobitny, często sypie faktami i liczbami, które są przytłaczające i dają bardzo klarownej pojęcie o skali oraz powadze potencjalnych zagrożeń. Z drugiej jednak (a może dzięki sile beznamiętnych liczb) nie szasta emocjonalnym językiem i nie wali czytelnika po głowie ostrzeżeniami.
Każdemu z przedstawionych tematów poświęca ograniczoną ilość czasu, więc choć o każdej apokalipsie można by napisać (i napisano) całe książki, tu dostajemy skondensowaną formę, więc nawet jeśli kogoś mogłoby znużyć czytanie o spadających asteroidach (są tacy ludzie?!) to zanim to się stanie będzie już czytał o wojnie nuklearnej.
Nawiasem mówiąc to chyba rozdział o atomie był dla mnie najbardziej zaskakujący, bo bardzo wyraźnie wyjaśnił dlaczego, nie jest to zagrożenie, które pozostało w przeszłości wraz z zimną wojną. Nie ukrywam, że obawiałem się rozdziału poświęconego zmianom klimatycznym. Byłem ciekaw jak zostanie ukazana kwestia energetyki jądrowej i… jest OK choć powiedziałbym, że Bryan Walsh prześlizgnął się po tej kwestii, skupiając się na samej skali wyzwania jakim jest przeciwdziałanie zmianom klimatycznym.
Ale pewnie zastanawiacie się jak autor poradził sobie z chorobami? Z jednej strony jest bodaj najmniej apokaliptycznym, z drugiej jednak zawiera trafne ostrzeżenia, szczególnie dla USA, wytykając bardzo celnie jaka przepaść dzieli Obamę i Trumpa, oraz jak straszliwie ten drugi osłabił gotowość Stanów na potencjalną pandemię.
W zasadzie w każdym rozdziale autor potrafi czymś błysnąć. Bywa dobitny, czasem też bardzo wyraźnie otwiera czytelnikowi oczy, szczególnie gdy klarownie tłumaczy, jak ograniczona jest perspektywa jednego człowieka. Tyczy się to zarówno naszej wrodzonej nieumiejętności myślenia o przyszłości czy kompletnego braku zrozumienia czasu w skali geologicznej. Dlatego warto próbować ją poszerzać.
Tytuł: Koniec świata. Krótki przewodnik po tym, co nas czeka
Autor: Bryan Walsh
Wydawnictwo: Czarna Owca
Liczba stron: 384
Dziękuję wydawnictwu Czarna Owca za możliwość objęcia tej książki patronatem medialnym. “Koniec świata” trafi do sprzedaży już 27 stycznia, ale już teraz możecie składać zamówienia.
środa, 20 stycznia 2021
Fobos i Deimos na morzu
Przerywamy cykl o wysyłaniu rakiet w kosmos, żeby dostarczyć Wam newsa o przyszłości wysyłania rakiet w kosmos. Myszkujący i czujni internauci dostarczyli wczoraj czystego złota…
Jak część z Was wie, SuperHeavy, czyli pierwszy stopień (booster) Starshipa jest tak potężną rakietą, że SpaceX planuje umieścić platformy startowe na oceanie. Biorąc pod uwagę ile hałasu generuje nawet jeden raptor, można tylko sobie wyobrazić ryk trzydziestu. Od razu przyszło mi do głowy, że może dałoby się w tym celu wykorzystać którąś z istniejących już platform wiertniczych. To fascynujące, monstrualne konstrukcje, wyposażone w dźwigi, mobilne potwory, na których niecałe pięć milionów kilogramów zatankowanego Starshipa nie zrobi wielkiego wrażenia.
No i się potwierdziło. W zeszłym roku wiadomo było, że SpaceX rekrutuje między innymi na stanowisko “offshore crane operator”, czyli operatora dźwigu morskiego. Wczoraj natomiast odkryto zakup dwóch bliźniaczych platform ENSCO 8500 i ENSCO 8501, przez Lone Star Mineral Development LLC. Jest to firma zarejestrowana tuż przed tym zakupem, można domniemywać, że to spółka córka SpaceX (bezzałogowe barki na których lądują boostery Falconów również nie należą do bezpośrednio do SpaceX).
Kolejną poszlaką była fakt, że dźwigi na obu platformach to modele Seatrax S90. Ogłoszenie o pracę wymieniało w wymaganiach umiejętność obsługi Seatrax Series 90. Niemal wszystkie wątpliwości rozwiało wygrzebane przez internautów informacje o zmianie nazw ważących po 120 000 ton potworków - we wrześniu minionego roku przechrzczono je na “Phobos” i “Deimos”. Mamy już nawet fotki literek, które pojawiły się na “Deimosie”.
Niby nic, a jednak nerdowi cieszy się japa :)
PS. Dla ciekawskich - zakup kosztował po $3,5 mln od sztuki.
Więcej o ENCO series 8500:
ENSCO 8500 Series Brochure
ENSCO 8501 Datachart
Jack Beyer (@thejackbeyer) - Jack Beyer w porcie Brownsville znalazł platformę "Deimos"
Jack Beyer (@thejackbeyer) - Zdjęcia wykonane w odstępie kilku miesięcy
Michael Baylor (@nextspaceflight) - potwierdzenie zmian nazw
Elon Musk (@elonmusk) - zapowiedź pływających portów kosmicznych
https://boards.greenhouse.io/spacex/jobs/4999444002 - rekrutacja SpaceX
wtorek, 19 stycznia 2021
Od Newtona do Bransona - Jak dostać się na orbitę
Dlaczego Księżyc nie spada nam na głowę? Czemu wisi sobie nieruchomo nad naszymi głowami? Czy jest tak daleko, że nie dosięga do niego siła grawitacji, która trzyma nas na Ziemi? Nic z tych rzeczy. Geniusz Newtona, polegał między innymi na tym, że zrozumiał, że te same prawa rządzą zarówno jabłkiem spadającym z drzewa jak i planetami krążącymi w kosmosie.
Księżyc spada nam na głowę cały czas. To co ratuje nas przed kolizją, to jego prędkość orbitalna. Wspominałem o zawodnej intuicji. Rakiety startują pionowo, wahadłowce startowały pionowo. Filmy raczą nas tymi pierwszymi chwilami lotu a następnie ukazują nam jak w pewnym momencie astronauci na pokładzie zaczynają odczuwać nieważkość. To buduje pewne skojarzenia, szczególnie u młodszej widowni, że jak polecimy odpowiednio wysoko to w pewnym momencie jesteśmy na orbicie, nagle zaczyna panować nieważkość i możemy sobie krążyć wokół Ziemi.
Żeby zrozumieć wejście na orbitę najlepiej prześledzić eksperyment myślowy, który Newton przeprowadził w 1687 na stronach Matematycznych pryncypiów filozofii naturalnej. Z doświadczenia wiem, że trafia on do każdego. Wyobraźmy sobie armatę skierowaną poziomo w bok. Jeśli wystrzelimy z niej, kula przeleci jakiś dystans i spadnie na ziemię. Jeśli chcemy by poleciała dalej mamy co najmniej dwie opcje - załadować więcej prochu i wystrzelić ją z większą prędkością, albo umieścić armatę wyżej. Pociągnijmy ten tok myślenia dalej i wyobrazimy sobie nierealistycznie wysoką górę z naszą armatą na szczycie.
Jeśli prędkość wylotowa kuli nie będzie odpowiednio duża, kula po prostu spadnie na ziemię. Jest jednak odpowiednia graniczna prędkość (zakładamy brak oporu powietrza lub innych zakłóceń), która sprawi, że kula znajdzie się na stabilnej orbicie okołoziemskiej. Wtedy po odpaleniu za jakiś czas okrąży naszą planetę i będzie trzeba odsunąć siebie i armatę by nie oberwać z tyłu.
Odpowiednio wysoka prędkość pozioma w połączeniu z siłą grawitacji Ziemi w teorii sprawi, że Newtonowska kula będzie bez końca krążyć na swojej orbicie. W rzeczywistości oczywiście nie tylko nie ma takiej góry i takiej armaty, ale przede wszystkim nawet setki kilometrów od Ziemi jest jeszcze szczątkowa atmosfera, pole grawitacyjne nie jest idealnie proste, sama Ziemia miejscami przyciąga silniej, do tego dochodzą wpływy Księżyca i innych ciał niebieskich. Dlatego satelity najczęściej dokonują licznych korekt by utrzymywać się na swoich orbitach.
Prędkość orbitalna ma ten urok, że jest związana jedynie z odległością od Ziemi - im wyżej tym mniejsza prędkość wystarczy by utrzymać się na orbicie (aczkolwiek trzeba się tam wpierw znaleźć). Nie ważne co na niej umieścimy, ważne jaką prędkość nadamy temu czemuś. Wartym wspomnienia przypadkiem jest orbita geostacjonarna. Na wysokości 35 786 km nad równikiem prędkość orbitalna wynosi ciut ponad trzy kilometry na sekundę. Jej wyjątkowość polega na tym, że na tej orbicie okrążenie naszej planety trwa 23 godziny, 56 minut i 4 sekundy. Czyli dokładnie tyle, ile trwa jeden obrót Ziemi. Dlatego satelity na tej orbicie wydają się tkwić nieruchomo w miejscu.
Nie będziemy wchodzić w dalsze szczegóły. Pierwszą część cyklu zakończymy na następującym podsumowaniu - wejście na orbitę nie polega na wzbiciu się odpowiednio wysoko. Kluczowe jest nadanie naszemu pojazdowi odpowiedniej prędkości horyzontalnej. Uczucie nieważkości porównywane jest ze spadaniem, bo to właśnie jest spadanie! W następnej części przyjrzymy się tyranii wzoru Ciołkowskiego.
poniedziałek, 11 stycznia 2021
Szczepionka mRNA rozkodowana
Trafiłem na tekst tak fajny, że po prostu musiałem przygotować dla Was jego syntezę. Jeśli jednak nie boicie się dłuższej lektury i języka angielskiego to możecie od razu sięgnąć do pierwotnego źródła:
Reverse Engineering the source code of the BioNTech/Pfizer SARS-CoV-2 Vaccine
W przeciwnym razie zapraszam do lektury. Będzie świetnym uzupełnieniem (albo ciągiem dalszym) dla notki Zderzenie dwóch kodów. Bert Hubert, którego tekst tak mnie zachwycił, nie jest genetykiem ani lekarzem, jest developerem i postanowił przeanalizować kod źródłowy szczepionek mRNA.
Szczepionka innego rodzaju
Wspomniany kod dostępny jest w całości na stronach WHO pod tym adresem, wraz z wdzięcznym rysunkiem który odtworzyłem na początku notki. Cały kod RNA liczy sobie 4284 liter, w tym 3824 litery stanowią instrukcję budowy kolca koronawirusa. To wypustki którymi przyczepia się on do naszych komórek, dzięki czemu następnie może zrobić nam krzywdę. To właśnie tym kolcom koronawirusy zawdzięczają swoją nazwę. Odporność przeciwko wirusowi polega na tym, że nasz organizm potrafi rozpoznać te kolce i atakuje pokryte nimi wirusy.
Przejdźmy do pierwszej ciekawej paraleli między genetyką i elektroniką. RNA można traktować jako odpowiednik pamięci RAM. Podobnie jak ulotna pamięć w komputerze, RNA jest bardzo delikatne i łatwo ulega rozpadowi (m.in. dlatego szczepionka Pfeizera/BioNTechu musi być przechowywana w tak niskiej temperaturze). DNA stanowi pamięć stałą, jest dużo bardziej trwałe, ale dostęp do kodu nie jest tak łatwy. Dlatego nasza komórkowa machina przepisuje pożądane fragmenty ukrytego w jądrze DNA na RNA, które poza jądrem komórkowym pozwala produkować odpowiednie białka.
Do tej pory szczepienia polegały na wstrzykiwaniu osłabionego lub nieaktywnego wirusa, by w bezpiecznych warunkach dać organizmowi okazję by nauczył się walczyć z wrogiem. W tym wypadku mRNA zawiera instrukcję budowy części samego wirusa (bez kapsydu i wirusowego RNA). Genialne w swojej prostocie, bo kolce są nieszkodliwe a pozwalają zbudować odporność. Co więcej produkcja szczepionki mRNA jest prostsza niż np używająca kurzych jajek i bakterii produkcja szczepionek na grypę.
Kod źródłowy
Na początku kodu znajduje się “cap” czyli “czapeczka” (jak zerkniecie w dokument WHO zobaczycie, że wręcz tak narysowano ten fragment). To raptem dwa nukleotydy (dwie literki kodu) G oraz A. Jest to symbol początkowy, konieczny by kod w ogóle mógł być wykonywany. W przypadku mRNA ten początek sygnalizuje komórce, że pochodzi on z jądra komórkowego (w tym wypadku jest to ściema).
Następnie 5’-UTR zwany końcem 5’, czyli początek (czy gdyby biolodzy nazwali to “końcówką 5 prim” byłoby mniej mylące?). To symbol początku właściwej treści kodu. Dla maszynerii komórkowej 5’-UTR znaczy “tu zacznij czytać” a znajdujący się pod koniec właściwej treści 3’-UTR (koniec 3’) oznacza “tu skończ czytać”. To “czytanie” nazywamy translacją, bo towarzyszy mu syntezowanie białka (znów po więcej mogę odesłać do notki Zderzenie dwóch kodów. Koniec 5’ to również miejsce na którym zaczepiają się rybosomy, czyli znajdujące się wewnątrz komórek “drukarki” białek.
Kolejna ciekawostka, którą można zobaczyć dopiero zerkając w sam kod jest obecność symbolu Ψ, który nie pasuje do znanych nam z RNA literek ACGU (w przypadku DNA ACGT). Ψ to pseudourydyna. Lata temu odkryto, że jeśli zastąpimy nią Uracyl w RNA, łatwiej takiemu RNA uniknąć naszego systemu immunologicznego.
Tu Bert Hubert dokonuje porównania z takim uszkodzeniem złośliwego kodu w oprogramowaniu, że zostaje on zignorowany przez firewall, ale jest wciąż dość sprawny, by wykonać swoje zadanie. Czy wirusy mogłyby również się wycwanić na tyle by używać Ψ? Nie. Raczej nie. Organizmy żywe, z tego co wiemy, nie potrafią wytwarzać pseudourydyny. Jako że wirusy używają naszych komórek by się reprodukować, nie bardzo jest możliwość by mogły jakoś umieścić pseudourydyny w swoim kodzie.
Przepis na wypustkę
Dotarliśmy do fragmentu kodu, który zawiera projekt kolców koronawirusa. Pod koniec stycznia 2020 dysponowaliśmy już całym kodem genetycznym 2019-nCoV. Znajduje się tam oczywiście projekt tego samego białka, jeśli by się mu przyjrzeć, zobaczymy że kod w szczepionce jest inny. I nie chodzi tylko o podmianę U na Ψ. W trójkach kodujących aminokwasy, gdzie tylko było to możliwe, twórcy szczepionki zamieniali Ψ/U na litery G lub C.
Istnieją 64 trzyliterowe kombinacje nukleotydów, ale jest tylko dwadzieścia aminokwasów. Wiele z nich można zakodować na kilka sposobów. Badania wykazały, że RNA w którym jest więcej literek G i C sprawniej produkują białka. Dlatego gdzie tylko się dało twórcy dokonywali takiej zmiany, aby ich szczepionka była bardziej wydajna.
To wciąż nie koniec zmian. W koronawirusie kolce są przyczepione do kapsydu. Jeśli nie są do niczego przyczepione białko zaczyna się źle składać, więc tak produkowane “swobodne” kolce powyginane nie dawałyby nam odporności na prawdziwego koronawirusa tylko na jakąś pokraczną wersję. W 2017 roku... Przy tej okazji warto przypomnieć - szczepionki mRNA nie wyskoczyły z kapelusza w 2020 roku, pracowano nad nimi od lat, ale dopiero w 2020 dostały potężny zastrzyk na badania. Wracając... W 2017 roku, badając między innymi wirusa MERS odkryto, że dodając prolinę (jeden z aminokwasów) w odpowiednim miejscu zapobiega się zapadnięciu kolca. Prolina to sztywny aminokwas więc zapewnia, że nasze komórki stworzą wierne kopie kolców 2019-nCoV.
Syntezuj. Tnij. Powtórz.
Na koniec, po końcu 3’ widzimy jeszcze fragment opisany jako poly(A). To tak zwana poliadenylacja, końcówka zawierajaca naprawdę dużo literek A. Dwadzieścia sześć potem coś i wreszcie jeszcze siedemdziesiąt. To bardzo ciekawy mechanizm. Ten ogonek koduje niejako “ilość powtórzeń” kodu. Coś jakby biologiczna pętla. mRNA może podlegać translacji wielokrotnie. Za każdym razem (po wyprodukowaniu każdego kolca) ten krzyczący ogonek zostaje przycięty i robi się coraz krótszy. Kiedy zostanie niemal całkowicie ścięty, mRNA ulega degradacji i podlega komórkowemu recyklingowi. Badania sugerują, że optymalna długość ogonka to 120 literek A, pewnie dlatego tu widzimy trzydzieści i po przerwie kolejnych siedemdziesiąt. Ta przerwa ponoć ułatwia sklejenie tak długich ogonków DNA.
Ufff… Fascynujące jak wiele wysiłku i owoców dekad nauki wydestylowano w postaci sekwencji literek, które spokojnie mieszczą się na dwóch stronach. Lepsze narzędzia, lepsze efekty. Oczywiście w powyższym tekście tylko drasnęliśmy wierzchołek góry lodowej. Nawet nie zająknąłem się o powłoczce lipidowej, która pozwala by delikatne mRNA mogło dotrzeć do naszych komórek ani o tysiącu innych rzeczy o których nie mam pojęcia.
PS. Wiem, wiem, translacja a nie synteza, ale chyba nie istnieje tryb rozkazujący czasownika od rzeczownika “translacja”.
PS2. Podcast trafił platformę Anchor.fm, pewnie będę wciąż wrzucał nagrania na Facebooka, YouTube - jeszcze do przemyślenia, bo na fanpage jednak i tak regularnie wrzucam materiały, YouTube stoi tylko i wyłącznie tymi nieregularnie powstającymi nagraniami.
sobota, 2 stycznia 2021
Podsumowanie Węglowego 2020
Żeby zwiększyć szansę na to, że dopnę swego postanowienia na 2020 sformułowałem je dwojako - albo co najmniej 1000 znaków dziennie, albo 365 000 znaków w ciągu 2020. Gdybym pozostał przy pierwszym wariancie poniósłbym sromotną klęskę. Pisać udało mi się tylko w 93 dniach minionego roku. Mimo to napisałem 374 tysiące znaków. Gdybym wymagał od siebie spełnienia obu, kryteriów, gdyby dodać po tysiącu znaków za każdy pominięty dzień byłoby bliżej 650 tysięcy znaków...
Efekt? Od pięciu lat na blogu nie było tak wielu wpisów. I tu szybka wzmianka - nie zabrakło kreatywnej księgowości. Zliczałem nie tylko testy na bloga ale też inne dłuższe pisaniny. Choć blog był wyjątkowo aktywny a liczba śledzących Węglowego wciąż konsekwentnie rośnie, poczytność notek wypada różnie. Pocieszyła mnie jednak dokładniejsza analiza. Śmieszne obrazki zbierają setki lajków, posty o nowych notkach czasem mniej niż pięćdziesiąt. A mimo to zgarniają po kilka tysięcy wejść, nawet te które zdobyły dziesiątki tysięcy wejść nie zawsze zebrały choćby sto polubień.
Wszystko wskazuje na to, że FB wciąż mocno tnie zasięgi linków do bloga, więc pewnie będę kombinował jakby tu informować o notkach atrakcyjnymi postami i linkować do nich w komentarzach. Jednymi z najlepiej radzących sobie materiałów były te publikowane bezpośrednio na fanpage. Ponad dwudziestotysięczny zasięg zdobyła przeróbka okropnego plakatu filmu “Skłodowska”. Pięćdziesięciopięciotysięczny zasięg zyskała grafika i wpis walczące z pierdołami o 5G i nowotworach.
Jednak to przeróbka grafiki z raportu “Missing Link to a Livable Climate” rozbroiła konkurencję, z zasięgiem niemal stu czterdziestu tysięcy. Jak widzicie jest tu motyw wspólny - walka z radiofobią. Nie sądzę raczej, żebym porzucił publikowanie na blogu na rzecz fejsika.
Spory fejsogenny ruch wywołał post wspierający strajk kobiet oraz dwie notki krytykujące instytucje edukacyjne. Konkretnie - Skandaliczny skrypt “biologii medycznej” łódzkiego UM oraz piętnujący głupoty MEN tyczące się zmian klimatycznych.
Na blogu królowały następujące notki:
> Neuralink - podsumowanie prezentacji 2020 - Moc newsa. Tekst pisany praktycznie na żywo, zgaduję, że mógł być pierwszym polskojęzycznym podsumowaniem tej konferencji, więc nie dziwi, że ten wpis był bezkonkurencyjny. Myślę jednak, że jeśli jesteście ciekawi neuralinka to myślę, że tekst Neuralink zmieni wszystko jest znacznie bardziej wartościowy.
> Koronawirus a mydło - Warto czasem popełnić błąd i sobie go uświadomić. Dlatego nie skasowałem a jedynie przekreśliłem fragment poświęcony maseczkom. Poza tym fajnie, że tekst, który prosto tłumaczy dlaczego coś tak prostego jak mycie rąk może być tak skuteczne.
> Kataklizm jakiego Ziemia nie widziała - egzoplanety to mój konik więc bardzo mnie cieszy, że ta notka zdobyła taką popularność.
> Silnik z krążącą detonacją - Z tego też jestem dość dumny, bo chyba udało mi się przystępnie wyjaśnić coś nietrywialnego. Tak się złożyło, że dość późno się wkręciłem w temat rakiet, zawsze interesowało mnie bardziej to co wynosiły w kosmos i gdzie latały. Możliwe, że w przyszłości temat silników pojawi się częściej.
> Dwa księżyce, jedna orbita - Są takie dwa księżyce Saturna, które dzielą jedną orbitę w niezwykle ciekawym, złożonym “tańcu”.
Podsunę Wam też kilka mniej popularnych tekstów, które zasługują na uwagę.
> Kwantowy kocyk - czemu gaz jest cieplarniany - dlaczego jedne gazy są określane mianem cieplarnianych a inne nie? Trochę szkolnej wiedzy, trochę fizyki kwantowej a zrozumiemy podwaliny najważniejszego procesu jaki rozgrywa się obecnie na Ziemi.
> Hydroponika, rolnictwo bezglebowe, rolnictwo wertykalne - czas pokaże czy ta forma produkcji żywności zatriumfuje. Tekst polecam bo to chyba najbardziej pracowicie szykowany tekst w 2020 roku. A jednocześnie poświęcony jest mało znanemu u nas tematowi.
> Planeta X i drobne wątpliwości - to był również bardzo skrupulatnie przygotowywany tekst. Co miłe doprowadził mnie nawet do krótkiej wymiany zdań Konstantinem Batyginem, więc ten okropny Tweeter ma jakieś zalety. Punktem wyjścia były wątpliwości co do hipotezy istnienia nieznanej jeszcze, dużej planety w układzie słonecznym. W praktyce jednak artykuł raczej podkreśla dlaczego jej istnienie jest mocno prawdopodobne. No i że jeśli istnieje to do jej odkrycia nie zostało już wiele czasu.
> Temperatura mokrego termometru - termin, który warto poznać by zrozumieć zagrożenia jakie niosą zmiany klimatyczne. Dlaczego pewne regiony planety mogą wkrótce stać się zabójcze dla ludzi.
> Zderzenie dwóch kodów - artykuł z połowy grudnia, gdzie wyjaśniam fascynujący proces zwijania białek, oraz to dlaczego przewidywanie ich kształtu na podstawie kodu DNA jest tak trudne i tak ważne dla nauki zarazem.
> Węglowy o atomie - wreszcie spisałem zbiorczo kluczowe zagadnienia dotyczące energetyki jądrowej, wyjaśniając dlaczego nie warto się jej bać i dlaczego jest realnym i gotowym do zastosowania rozwiązaniem (częściowym, acz kluczowym) katastrofy klimatycznej.
Ponadto zacząłem eksperymentować z podcastem - trzy pierwsze rozmowy znajdziecie tutaj lub tutaj. Już mam pewne pomysły jak zmienić formułę na bardziej strawną. Każdorazowo próbuję pamiętać o dykcji, ale szybko wciągam się w rozmowy. Szczególnie w tym obszarze wszelkie uwagi i sugestie są mile widziane.
Waham czy podsumowywać ten 2020 rok jako taki. Z jego tragediami, postępującym negowaniem nauki i kilkoma wspaniałymi przełomami… Zobaczymy jak dopisze wena. Tymczasem dziękuję że jesteście i czytacie Węglowego. Dołożę starań, żeby dalej dostarczać ciekawych i solidnych treści.