niedziela, 12 stycznia 2014

47 Ronin


Ilan Eshkeri - Seppuku



Wielka szkoda, że ten film zlinczowano na długo zanim trafił do kin. Pęczniejący budżet, odkładana data premiery, wszechobecna krytyka i fatalne recenzje, momentami robiące wrażenie jakby były pisane z wyprzedzeniem, zrobiły swoje. Film nie tylko jest klapą finansową, ale nawet ja sam szedłem na niego z podejściem „zobaczmy jak bardzo źle to wyszło”. A tymczasem to kawał świetnego kina.

47 Roninów zapowiadało się na profanację bardzo ważnej opowieści z kart japońskiej historii. Dla niektórych może nią jest, ja jednak zobaczyłem wersję fantasy, czegoś co na ekranach kin opowiadano już co najmniej pięciokrotnie. W tym co najmniej jedna wersja, z Toshiro Mifune z 1962, była bardzo udaną, realistyczną ekranizacją słynnej wendetty samurajów pana Asano. Dlatego nie mam zamiaru krytykować filmowców za nowe podejście do tej klasyki. Poniżej troszkę drobnych spoilerów.

Miłym zaskoczeniem jest fakt, że postać grana przez Keanu Reevesa nie jest przylepą. W związku z dodaniem całej nadprzyrodzonej warstwy do prawdziwej historii 47 roninów, pogardzany przez wszystkich mieszaniec ma swoje miejsce, nie wypierając jednocześnie kluczowej roli pierwszego miecza lorda Asano, granego przez Hiroyuki Sanadę. Na ekranie otrzymujemy widowisko, które najłatwiej mi określić jako Władcę Pierścieni z katanami. Lord Kira mieszka w Mordorze, broni go Balrog, są czary, demony i orki w odludnym lesie. Jest grubas z brodą, który bywa źródłem comic reliefu. Są przecudowne stroje, obłędna scenografia i świetne zdjęcia. Jest dużo patosu i podniosłej muzyki a finał jest rozciągnięty.

Może brzmieć to jak żarty, ale bawiłem się wyśmienicie. Furę pieniędzy, które poszły na ten film, widać bardziej w kostiumach i scenografii niż w efektach specjalnych (których też nie brakuje). Historię zmieniono kreatywnie i nawet jeśli nie zabrakło głupotek, to całość zachowuje sens – nie można żyć pod jednym niebem z zabójcą swojego daimyo. Bardzo atrakcyjnie przedstawiono też atak na zamek pana Kiry. Bardziej niż pewne nielogiczności razić może łopatologia i wkładanie aktorom w usta wyjaśnień dla widza: co to jest ronin, seppuku i temu podobne.

Żeby film trafił to jak największej widowni, twórcy musieli ugiąć się przed ograniczeniami wiekowymi w amerykańskim kinie. Z tego powodu w filmie nie zobaczymy krwi. O ile w scenach akcji można to łyknąć (albo po prostu kino PG-13 mnie do tego przyzwyczaiło), tak nie mogę zaakceptować sceny seppuku bez krwi. Liczę, że sprawa zostanie poprawiona gdy film trafi na DVD. Na pewno spotkacie się z krytyką wątku romantycznego w 47 Roninach. I tu będę bronił filmu – po pierwsze mezalians to klasyka w opowieściach feudalnych, po drugie całość przedstawiono całkiem zgrabnie.

Na koniec, by nie przedłużać, uwaga dla śledzących zwiastuny i materiały promocyjne. Niejaki „Zombie Boy” zerkający z plakatów, występuje na ekranie może przez pięć sekund. W filmie nie ma żadnego śladu wątku przepowiedni czy wybrańca. Z pewnością produkcyjne piekło przez jakie przeszło 47 roninów, zaowocowało licznymi zmianami. Wiele z nich mogło wyjść filmowi na dobre.

W dziesięciostopniowej skali, film dostaje mocne osiem na dziesięć. Nie uniknął wad, ale dał mi dużo frajdy, serwując świetnie wyglądające widowisko w japońskich klimatach. Cieszę się, że mimo nagonki film trafił na nasze ekrany, choć nie wiem jak przeciętny widz przyjmie fatalistyczne fantasy z katanami, lisami-wiedźmami i Keanu Reevesem.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz