środa, 29 czerwca 2011

Transformers 3

W 2009 powiedziałem sobie „nigdy więcej”. Ale pan Bay przeprosił za swój sequel, potem wycofał się z głupiutkich wypowiedzi na temat 3D i bycia „oldskulowym” reżyserem, wreszcie pojawiło się trochę pozytywnych opinii o filmie. Włącznie z opinią, że to najlepsze 3D jakie widzieliśmy od Avatara. Cóż no trzeba iść stwierdziłem, klepnąłem też bilecik na przedpremierę. I mogłoby być fatalnie, gdyby nie RottenTomatoes, gdzie film wystartował na słabym poziomie 67% i konsekwentnie leci w dół (38% na chwilę pisania tej notki). Wszystko wskazywało na to, że Transformers 3 to nieprawdopodobnie gówniany film, którego finał wgniata w fotel i wypala gałki oczne. Jego ocena miała zależeć od tego, czy ów finałowy rozpiździaj zrekompensuje całą resztę.

Miło mi powiedzieć, że istotnie doświadczyłem lekkiego nadtopienia patrzałek. Transformers 3 serwuje zupełnie niesamowite, kolosalne, przyprawiające o opad szczęki widowisko. Choć to film długi, na godzinę przed końcem zapomniałem o pęcherzu, niewygodnych okularach i całym Bożym świecie. A reszta filmu? Nie aż tak zła. Pamiętajcie jednak, że mam ogromną tolerancję, szczególnie jeśli ktoś mnie obłaskawi widowiskowością, która chyba nie pomieści się na niczym mniejszym niż ekran 24x18.

Owszem, jest durnie, ale jednocześnie ma to swój niezły klimacik. Dwójka serwowała debilizmy gorsze i pozbawione jakiegokolwiek klimatu, pełne natomiast kopulujących psów i pierdzących niby-żartów. Tu nawet prolog, przekonujący nas, że wyścig na Księżyc służył jedynie dostaniu się do wraku obcego statku, który rozbił się na Srebrnym Globie, ogląda się bardzo przyjemnie. Plan złych decepticonów wywołuje facepalm, przykro patrzeć na marnujących się w durnych rolach Johna Malkovicha, Johna Turturro i Alana Tudyka. Osobny temat stanowi Rosie Boobington-Tusheley. Nie jest tak przeraźliwie zła, ale niemal każde jej wejście na ekran psuje kinową iluzję. Można wręcz odnieść wrażenie, że to przerwa reklamowa i zaraz pojawi się marka Victoria’s Secret, Chevrolet albo Durex. Generalnie mówiąc fabuła, aktorstwo i humor nie popsuły mi seansu, nie odczułem, że odsiaduję pańszczyznę, żeby na koniec dostać baysplosion dessert.

Choć muzyka brzmi znanymi kompozycjami z pierwszych dwój odsłon Transformerów, doprawionymi trochę brzmieniami jakby z nowych Batmanów, to sprawuje się rewelacyjnie. Nie wiem, czy poza filmem OST sprawi się lepiej niż kompozycja z dwójki, ale z pewnością muzyka to wielki atut Dark of the Moon. Jak zwykle dopisał dubbing. Wśród nowych robotów można usłyszeć głos Leonarda Nimoy’a.

Pora konkretniej wypowiedzieć się o widowisku. Bay spełnia oczekiwania przechodząc samego siebie. Przez cały seans raczy nas scenami akcji, ale rzeczywiście finałowa demolka w Chicago wgniata w fotel. Sekwencje w przewracającym się wieżowcu przeczą prawom fizyki, ale są tak cudne, że łatwo im to wybaczyć, wręcz napawają wdzięcznością, że wytwory komputera nie muszą być im wierne. Miło mi potwierdzić, że istotnie 3D Bayowi wyszło doskonale. Gdzieś na początku filmu widać drobny ghosting, później jednak wszystko jest dopracowane do najdrobniejszych szczegółów. Osiąga się dokładne ten efekt, który sobie cenię – zapominam, że to 3D a nawet, że mam na głowie okulary. Głębia jest tam gdzie trzeba, nie jest wymuszona, po prostu wspiera akcję na ekranie. Trudno mi teraz ocenić, ale chyba największe wrażenie robi to w scenach, gdzie pojawia się ogromny transformer-czerw, orający ulice i budynki. Szczególnie gdy widzimy go za oknami, w miarę jak zgniata w uścisku cały biurowiec. Mniam. Na swój sposób mamy tu remake finału Transformers, Optimus pojawia się, kozaczy, potem obrywa, by w ostatniej chwili robić za debeściaka. Ludzie muszą trochę pomóc, jest bieganie, trzeba dostać się do konkretnego budynku… takie tam. Ale to nie przeszkadza, no i trafniej chyba powiedzieć, że to nie remake finału jedynki, ale raczej ów finał podniesiony do sześcianu. Doprawiony jest wieloma pomysłowymi scenkami i sekwencjami, więc nie spodziewajcie się, że przewracający się budynek to jedyna atrakcja, oj nie…

Podsumowując – nastawienie musiało mieć tu niemały wpływ na mój dobry odbiór. Jednak jak na ten film nie patrzeć, to ogromny postęp w porównaniu do kompletnej beznadziei sequela. To wciąż kino głupiutkie, gdzie prostytuuje się kilku dobrych aktorów, które miejscami ma niemałe ambicje można się bać, że zaraz ktoś zacznie wymachiwać flagą (szczęśliwie tak się nie dzieje). Na szczęście wady te, nie zepsuły mi nieprawdopodobnego widowiska jakie zafundował widzowi Bay. Ponadto serwuje dobrze zrealizowane, subtelne 3D, co może trochę uratować tą technologię po niedawnej fali fuszery i partactwa. Nie wiem czy mam odwagę namawiać do wydania niemal trzech dych za bilet do IMAXa, więc powiem tylko, że ja jestem zadowolony z tej inwestycji.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz