piątek, 30 listopada 2012

Wielki heksagon na północy

Trevor Rabin - Asteroid Chase



Astronomia regularnie dostarcza nam imponujących obrazków. Jendak dość rzadko trafiają się rzeczy tak spektakularne jak zdjęcie, które Cassini przesłał na Ziemię 27go listopada. Orbiter ten od 2004 roku pasie nas wspaniałymi fotkami Saturna, jego pierścieni oraz księżyców. Tym razem zwrócił swoje oko na niezwykłą formację na północnym biegunie planety. Zauważona już przez Voyagera w 1980 roku, utrzymuje się tam aż do dzisiaj (kto wie od jak dawna trwa). Mowa o kolosalnym heksagonie uformowanym z chmur. Naukowcy przecierali oczy ze zdziwienia, podziwiając dwukrotnie większy od Ziemi twór. Całość obraca się z prędkością ponad 1300 km/h. A teraz dzięki Cassiniemu możemy przyjrzeć się dokładnie wirowi w jego centrum. Jeśli jeszcze tego nie zrobiliście, to zachęcam do odpalenia polecanej muzyki, zanim klikniecie w linka i zobaczycie zbliżenie tego monstrum o średnicy 2000 kilometrów:



Heksagon obraca się na północnej półkuli wraz z planetą, ale nie dokładnie z tą samą prędkością, w związku z czym nie obraca się wraz z otaczającymi go chmurami, ale przepycha się między nimi zachowując swój niesamowity kształt. Czy to wiadomość od obcych uformowana na Saturnie? Czy chmurowy sześciokąt mógł powstać naturalnie? Tak. Na to wygląda, gdyż udało się nam odtworzyć coś podobnego w laboratorium.

W obracającym się cylindrze z płynem, który miał symulować biegun Saturna, umieszczono strumień fluorescencyjnego płynu. Wprowadzając go pod odpowiednim kątem i z odpowiednią prędkością udało się uzyskać nie tylko heksagon ale i też inne kształty geometryczne. Większa różnica prędkości oznacza mniejszą ilość ścian wielokąta. Tu możecie obejrzeć filmik z eksperymentu. Wygląda na to, że wiry tworzące się wokół formacji ograniczają jej kształt.

Istnieją również inne potencjalne wyjaśnienia jak np. stałe źródło wibracji akustycznych głęboko pod powierzchnią, który tworzy na powierzchni takie właśnie zaburzenie.

Wielka Czerwona Plama robi wrażanie, ale czyż nie blednie przy sześciokątnym monstrum? Saturn nie czaruje jedynie swoimi pierścieniami, ma również taką ozdobę. Dodam, że formacja ta istnieje tylko na północnym biegunie. Nic podobnego nie zaobserwowaliśmy jak dotąd na południu. Tyle na dzisiaj. Na pożegnanie cytat:

“Somewhere, something incredible is waiting to be known.”
- Carl Sagan


Źródła:
Bad Astronomy
http://www.geekosystem.com/saturn-polar-vortex/
http://news.discovery.com/space/saturns-north-pole-hexagon-mystery-solved.html
http://www.cymascope.com/iphoneweb/cymaphone/cyma_research/astrophysics.html



niedziela, 25 listopada 2012

Cloud Atlas

M83 – Outro
Thomas Bergersen – Sonera


Nie mam przekonania na ile Atlas Chmur trafił do zbiorowej świadomości, z pewnością nie był tak wyczekiwany jak Hobbit, rozreklamowany jak Skyfall czy otoczony hype’m jak Avengers. A jednak to jedna z największych premier roku. Niezwykle ambitne dzieło Wachowskich w zwiastunach dosłownie zarzucało nas wielkimi słowami – życie, narodziny, śmierć, odwaga, nadzieja, przeszłość, przyszłość. Nie ukrywajmy – pachnie kolosalnym zadęciem. Można się spodziewać tandety lub artyzmu z którego nie wynika nic, poza krzykiem o wydumane interpretacje. Na szczęście te obawy są niesłuszne. Choć Cloud Altas nie jest pozbawiony wad, zdecydowanie utrzymuje ciężar własnych ambicji.

Wachowscy wraz z Tomem Tykwerem stworzyli ogromne, misternie wykonane widowisko. Chciałem by ich film był czymś więcej, ale po cichu spodziewałem się, że sześć linii czasowych będzie służyć opowiedzeniu jednej i tej samej historyjki o życiu i śmierci, po prostu ubranej w inne kostiumy, oraz zabawy niuansami charakteryzacją i przesłaniem „historia lubi się powtarzać”. Podczas trzygodzinnego seansu dostałem więcej, dostałem to, czego nie miałem odwagi oczekiwać.

Atlas Chmur toczy się w sześciu liniach czasach – w połowie XIX wieku, w okresie międzywojennym, w latach 70tych, współcześnie, futurystycznym Seulu XXII wieku, oraz postapokaliptycznej przyszłości. Jednak nie są to proste analogie. Zamiast tego mamy szereg historii, które przeplatają się, jedne znajdują zwieńczenie w przyszłości, inne w przeszłości, niektóre kończą się tragicznie inne mają happy end. Widzimy tych samych aktorów, jednak grają zupełnie różne postacie, czasem są źli, czasem dobrzy, bywają tchórzami, złoczyńcami i bohaterami. To bogate widowisko nie marnuje ani swojego potencjału, ani chwili z 172-minutowego metrażu. Jakby tego było mało każdy okres czasowy to inny gatunek filmowy – kino przygodowe, dramat, kryminał, komedia, SF… Widz otrzymuje wszystko. I to w przystępnej formie. Z opisu film może dawać się trudny, ale wszystko jest tu podane w bardzo czytelny i jasny sposób.

Rzeczywiście historie które przewijają się przez te wszystkie miejsca i czasy są o silnych emocjach, rzeczach ważnych i uniwersalnych, ale nie ma tu jakiejś taniej propagandy, nadęcia, tandety czy ekstremalnego artyzmu. Tu jest niewolnictwo, tam zbrodniczy system totalitarny, chciwość, przyjaźń, zdrada, tchórzostwo, odwaga… Dobrze spakowane klisze.

Jak wspomniałem – nie uniknięto wad. Są to jednakże tylko drobiazgi, które z łatwością mogą umknąć w niezwykle bogatym widowisku. W kilku miejscach można pokręcić nosem na uproszczenia, czy wręcz naiwne głupotki poszczególnych historyjek. Poważniejszym zarzutem jednak może być to, że po kipiącym ekstremalnymi emocjami zwiastunie, w czasie samego filmu nie dałem się im porwać. Atlas Chmur chłonąłem w zafascynowaniu, z podziwem dla misterności tego dzieła. Ostatecznie jednak chyba czekałem na coś bardziej wzruszającego lub angażującego. Być może to dlatego, ze w tym natłoku nie ma czasu by przywiązać się do któregoś bohatera.

Wykonanie filmu jest bez zarzutu – efekty, zdjęcia, piękna muzyka. Nie sposób jednak nie powiedzieć pod koniec zarazem o aktorach i charakteryzacji. Mamy tu sporo brawurowych kreacji aktorskich, część aktorów przyjdzie nam obejrzeć nawet w sześciu wersjach, choć często nie zdamy sobie z tego sprawy. Dlatego w tym momencie zachęcam do pozostania w kinie w czasie napisów końcowych by zobaczyć wszystkie wcielenia Toma Hanksa, Halle Berry, Jima Broadbenda, Hugh Granta, Jima Sturgessa, Doony Bae, Keitha Davida, Bena Whishawa, Jamesa D’Arcy, Susan Sarandon, oraz Hugo Weavinga. Oj tak Hugo zadał szyk, nie dajcie sobie zepsuć zabawy przed filmem. Ale tak naprawdę to zaskoczeń jest dużo, bo niektórych metamorfoz nie sposób przejrzeć.

Nie czytałem książki Davida Mitchella, więc nie wiem ile od siebie dodali twórcy filmowego Altasu Chmur. Nie wiem też ile z źródłowego przepadło. Z pewnością jednak nie czułem bym miał przed sobą coś niekompletnego czy przenoszonego na ekran w bólach. Przeciwnie – zobaczyłem kunsztownie wykonaną, niezwykle złożoną machinę, która przez trzy godziny pompowała na ekran filmowe doznania bez zgrzytów. Bardzo polecam.


środa, 21 listopada 2012

Niezwykły przypadek Lydii Fairchild

My Chemical Romance - Mama


Lydia Fairchild i Jamie Townsend szczęśliwie dorobili się dwójki dzieci. Rozstali się jednakże gdy Lydia spodziewała się trzeciego wspólnego potomka. Samotna matka zwróciła się o zasiłek socjalny. Prawo Wielkiej Brytanii wymagało testów DNA, które potwierdziłyby, że Townsend jest ojcem. Rezultaty bezsprzecznie wykazały ojcostwo mężczyzny oraz, że Fairchild nie jest matką dzieci.

Sprawa natychmiast trafiła do sądu, wywołując zarzuty o próby wyłudzenia zasiłku na cudze dzieci, lub ewentualnie uczestnictwa oszustwa związanego z nielegalnym surogactwem. Dowody w postaci szpitalnej dokumentacji poprzednich ciąż zostały zignorowane. Gdy zbliżał się poród trzeciego dziecka, wyznaczono świadka, który miał być obecny przy narodzinach. Na miejscu pobrano również natychmiast krew dziecka i matki. Dwa tygodnie później rezultaty testu DNA wykazały, że Lydia Fairchild nie była również matką trzeciego dziecka.

W dalszym toku śledztwa, kolejne testy DNA wskazały, zgodność miedzy matką Lydii a dziećmi odpowiadającą pokrewieństwu między babcią a wnuczętami. DNA z krwi, skóry i włosów Fairchild dawały wyraźny wynik – brak pokrewieństwa. Dopiero próbki dróg rodnych wyjaśniły sprawę. Lydia Fairchild okazała się chimerą. Jej organizm wykształcił się z połączenia dwóch zygot. Kobieta była swoją własną bliźniaczką.


Więcej o sprawie można się dowiedzieć z dokumentu „The Twin Inside Me”.


środa, 14 listopada 2012

"All Alone in the Night"

Tsuneo Imahori – Forever Broke


Od dawna spekulowano na temat możliwości istnienia licznych planetarów - planet samotnych, nie krążących dookoła żadnej gwiazdy. Obserwacje gwiazd z układów wielokrotnych, wyrzucanych w przestrzeń, sugerowały prosto, że coś takiego z łatwością mogłoby spotykać również planety. Istnieje nawet podejrzenie, że Układ Słoneczny mógł mieć pierwotnie pięć gazowych gigantów, zanim jeden z nich został ciśnięty w pustą przestrzeń.

Teraz jednak udało się odkryć pierwszy taki obiekt. CFBDSIR2149-0403 dryfuje około 100 lat świetlnych od Ziemi, z prędkością kilkunastu kilometrów na sekundę. Jest gigantem o masie od czterech do siedmiu razy większej od Jowisza. To jednak zdecydowanie za mało by stać się brązowym karłem, „nieudaną gwiazdą”, zdolną do syntezy deuteru. Choć ta sierotka nie ma gwiazdy, która by ją ogrzewała, temperatura powierzchni może sięgać nawet 400’C. Planetar ten uformował się najprawdopodobniej zaledwie 50-120 milionów lat temu i nie zdążył jeszcze ostygnąć (w próżni trudno oddawać temperaturę). Trudno stwierdzić czy obiekt ten powstał samotnie czy też został wyrzucony ze swojego układu przez grawitacyjne oddziaływania młodych gwiazd i planet.

Odkrycie zawdzięczamy międzynarodowej ekipie badającej niebo Hawajskim teleskopem na Mauna Kea oraz Chilijskim VLT (Very Large Telescope).


Źródło: http://www.bbc.co.uk/news/science-environment-20309762


Grafika przy notce: „Alone in Space” - courtesy NASA/JPL-Caltech.


piątek, 9 listopada 2012

Scary Shit #5 – serduszko za firewallem

Imagine Dragons – Radioactive

W czasie niedawnej konferencji BreakPoint poświęconej bezpieczeństwu informacji jedna prezentacja zrobiła szczególne wrażenie. Barnaby Jack w trakcie wystąpienia pod tytułem „Hacking humans” zaprezentował jak można za pomocą zwykłego laptopa zdalnie wyłączyć rozrusznik serca lub śmiertelnie porazić jego właściciela.

Barnaby Jack od ponad 10 lat zajmuje się wyszukiwaniem zagrożeń i wrażliwych punktów wśród najróżniejszych technologii. Brał na cel drivery sprzętowe i bankomaty. Tym razem pokazał coś działającego na wyobraźnię i pokazującego znak naszych czasów. Wykrył dość prostą lukę w oprogramowaniu rozruszników serca pewnej firmy (którą zachowano w tajemnicy), wyposażonych w możliwość komunikacji bezprzewodowej.

Istnieje uniwersalne zapytanie, dla którego urządzenia te zwracają swój model oraz numer seryjny. Jak się okazało to dość by krok po kroku przejąć kontrolę nad rozrusznikiem. Oznacza to nie tylko możliwość zdalnego wyłączenia go, lub użycia funkcji defibrylatora, rażącej noszącego go napięciem 830 woltów. Oznacza to również możliwość wprowadzenia wirusa, który będzie zarażał inne rozruszniki, które pojawią się w zasięgu. Stąd jest już prosta droga do masowego morderstwa – wirus, odliczający do wyłączenia lub śmiertelnego porażenia.

Chciałbym tu jednak zaznaczyć jedno – rozrusznik z możliwością łączności bezprzewodowej oraz wbudowanym defibrylatorem to żadna głupota. To wspaniałe wynalazki ratujące życie i umożliwiające zdalną diagnozę i pomoc. Perspektywa noszenia własnego defibrylatora przy sobie, zawsze, to wspaniała rzecz dla ludzi z chorobami serca.

Tak czy inaczej poza paliwem dla RPGowców i wszelakich twórców, ten przypadek powinien być zbawiennym zwróceniem uwagi na problem, który można łatwo zlikwidować. Bo gdzie tkwi ten problem? W ignorancji i lenistwie. Wbrew pozorom, źródłem takich słabości i wielu wyczynów hakerskich nie jest geniusz cyberprzestępców. Możemy tworzyć niemal doskonałe zabezpieczenia cyfrowe. Nie ma prawdziwie doskonałych, ale są takie, w których trudność ich złamania będzie znacznie przekraczać opłacalność wysiłku. I to wystarczy. Głosowanie internetowe mogłoby być bezpieczniejsze od obecnego systemu, ale jak to przetłumaczyć tłumom w kraju i tłumokom w sejmie?

Niestety nie sięgamy po bezpieczeństwo, tylko po poczucie bezpieczeństwa. Mógłbym rozwinąć tę myśl, ale znacznie lepiej opowiedzieć o tym może Bruce Schneier. Dlatego zanim zaczniecie szykować scenariusz o hakerach implantów i egozszkieletów, którzy w ośrodku rehabilitacyjnym tworzą armię żołnierzy-zakładników (hmm chyba muszę to sobie zapisać…), zapraszam do zapoznania się z tym wystąpieniem:

TED – Bruce Schneier: The security mirage



Artykuł o prezentacji Barnaby Jacka