Kavinsky - Nightfall
Drive towarzyszył mocny hype od czasu nagrody za reżyserię w Cannes. Niezależny film, mocno nie Hollywoodzki, styl lekkiego retro, masa zachwytów… Łatwo zrozumieć, że trafił szybko na mój celownik. Czy warto było? Zdecydowanie tak. Istotnie nie jest to kino mainstreamowe, jednocześnie nie czyniące z tego swojego głównego atutu. Nie nakręcajcie się przedwcześnie, bo choć Drive to film bardzo dobry, to sam jest swoim największym wrogiem, zostawiając rysę na każdej swojej zalecie.
Rzecz toczy się w Los Angeles. Główny bohater jest doskonałym kaskaderem samochodowym, który jednocześnie pracuje w warsztacie i czasami dorabia jako kierowca zgarniający bandziorów po zbrodni. Poznaje sąsiadkę z mieszkania obok, jej uroczego synka, których ojciec/mąż lada dzień opuści więzienie. Jak się okazuje to poczciwy facet, który próbuje się wyrwać ze złej drogi. Kierowca postanawia mu pomóc, ale wszystko trafia szlag, a potem robi się tylko coraz gorzej.
Istotna sprawa – Drive to nie film akcji. ZDECYDOWANIE tempo nie jest tu kluczowym elementem. To dość ponury film o tym, co czeka tych, którzy zadają się z mafią, jak drobne przestępstwo może zrujnować życie, co może wyjść z dobrych chęci i jak trudno o drugą szansę w życiu. Fabuła serwuje pewne zbiegi okoliczności, ale jest bardzo sprawna, z wyjątkiem spapranego finału. Jak wspominałem – w każdym plusie tego filmu tkwi skaza. Tu zastanawiam się, czy nie dokonano jakichś zmian w ostatniej chwili. Do tego całość cechuje zupełnie niepotrzebne ślimacze tempo. Nie buduje to klimatu, wygląda raczej jak granie na zwłokę.
Wizualnie Drive jest fantastyczną ucztą. Zdjęcia, scenografie, stylistyka, to coś fantastycznego. Świetna gra barwami, ujęciami w estetyce lekkiego retro. Po prostu cukiereczek. Niestety tutaj boli nieprawdopodobna rozwlekłość w prowadzeniu filmu. Zgaduję, że reżyser był tak zakochany w swoich obrazkach, że absolutnie każde ładne ujęcie trwa o 3-4 razy dłużej niż powinno, totalnie zarzynając tempo filmu i momentami wręcz psując przyjemność z oglądania tych genialnych zdjęć. Podobnie przesadę uzyskano w ukazywaniu przemocy. Z początku jest świetnie – nie patyczkowano się przy ukazywaniu przemocy. Naturalizm przemieszany z artyzmem wizualnym świetnie się wpasowywał w klimat filmu, momentami niestety w drugiej połowie filmu ociera się to o komizm z ćmakaniem, chlustaniem i babraniem krwią rodem z kina zombie, psując powagę i nastrój.
Aktorsko jest bardzo dobrze. Pełno tu przyjemnie przerysowanych postaci – bezwzględni gangsterzy, poczciwi ale krnąbrni przyjaciele, damy bez skazy i… główny bohater. Ten niestety chyba cierpi ciężki przypadek przesadyzmu w twardzielowaniu. Ryan Gosling wypada świetnie jako idealnie opanowany kierowca w otwierającej sekwencji ucieczki, przerzucając stres z siebie na widza i swoich pasażerów. Niestety później robi się coraz bardziej przerysowany, momentami robiąc wrażenie jakby miał się zmienić w Hulka. Ogólnie Clint Eastwood to dobry wzór, ale on był twardym sukinkotem, Gosling tylko na takiego pozuje. Z drugiej strony jego postać to ewidentny socjopata, więc na dobrą sprawę może moje zarzuty są niesłuszne.
Jak wspominałem akcji nie ma tu wiele, ale kiedy jest, trudno cokolwiek zarzucić. Świetnie nakręcone pościgi, ryk silników, klarowny montaż. Muzyka dominuje w pozostałych scenach i jest świetna, dobrana ze sporą pieczołowitością. Trochę nie nachalnych symboli, wpasowuje się w, jak to niektórzy ujmują, europejski styl Drive. Całość to naprawdę kawał dobrego, ciekawego i wysmakowanego filmu. Tym bardziej szkoda, że wszystko co w nim dobre w którymś miejscu zgrzyta lub samo podcina sobie nogi. W dziesięciostopniowej skali daję 7,5/10. Stonujcie oczekiwania, zdecydowanie nie nastawiajcie się na film akcji a raczej nie pożałujecie seansu. Ale gwarancji nie ma.
Drive towarzyszył mocny hype od czasu nagrody za reżyserię w Cannes. Niezależny film, mocno nie Hollywoodzki, styl lekkiego retro, masa zachwytów… Łatwo zrozumieć, że trafił szybko na mój celownik. Czy warto było? Zdecydowanie tak. Istotnie nie jest to kino mainstreamowe, jednocześnie nie czyniące z tego swojego głównego atutu. Nie nakręcajcie się przedwcześnie, bo choć Drive to film bardzo dobry, to sam jest swoim największym wrogiem, zostawiając rysę na każdej swojej zalecie.
Rzecz toczy się w Los Angeles. Główny bohater jest doskonałym kaskaderem samochodowym, który jednocześnie pracuje w warsztacie i czasami dorabia jako kierowca zgarniający bandziorów po zbrodni. Poznaje sąsiadkę z mieszkania obok, jej uroczego synka, których ojciec/mąż lada dzień opuści więzienie. Jak się okazuje to poczciwy facet, który próbuje się wyrwać ze złej drogi. Kierowca postanawia mu pomóc, ale wszystko trafia szlag, a potem robi się tylko coraz gorzej.
Istotna sprawa – Drive to nie film akcji. ZDECYDOWANIE tempo nie jest tu kluczowym elementem. To dość ponury film o tym, co czeka tych, którzy zadają się z mafią, jak drobne przestępstwo może zrujnować życie, co może wyjść z dobrych chęci i jak trudno o drugą szansę w życiu. Fabuła serwuje pewne zbiegi okoliczności, ale jest bardzo sprawna, z wyjątkiem spapranego finału. Jak wspominałem – w każdym plusie tego filmu tkwi skaza. Tu zastanawiam się, czy nie dokonano jakichś zmian w ostatniej chwili. Do tego całość cechuje zupełnie niepotrzebne ślimacze tempo. Nie buduje to klimatu, wygląda raczej jak granie na zwłokę.
Wizualnie Drive jest fantastyczną ucztą. Zdjęcia, scenografie, stylistyka, to coś fantastycznego. Świetna gra barwami, ujęciami w estetyce lekkiego retro. Po prostu cukiereczek. Niestety tutaj boli nieprawdopodobna rozwlekłość w prowadzeniu filmu. Zgaduję, że reżyser był tak zakochany w swoich obrazkach, że absolutnie każde ładne ujęcie trwa o 3-4 razy dłużej niż powinno, totalnie zarzynając tempo filmu i momentami wręcz psując przyjemność z oglądania tych genialnych zdjęć. Podobnie przesadę uzyskano w ukazywaniu przemocy. Z początku jest świetnie – nie patyczkowano się przy ukazywaniu przemocy. Naturalizm przemieszany z artyzmem wizualnym świetnie się wpasowywał w klimat filmu, momentami niestety w drugiej połowie filmu ociera się to o komizm z ćmakaniem, chlustaniem i babraniem krwią rodem z kina zombie, psując powagę i nastrój.
Aktorsko jest bardzo dobrze. Pełno tu przyjemnie przerysowanych postaci – bezwzględni gangsterzy, poczciwi ale krnąbrni przyjaciele, damy bez skazy i… główny bohater. Ten niestety chyba cierpi ciężki przypadek przesadyzmu w twardzielowaniu. Ryan Gosling wypada świetnie jako idealnie opanowany kierowca w otwierającej sekwencji ucieczki, przerzucając stres z siebie na widza i swoich pasażerów. Niestety później robi się coraz bardziej przerysowany, momentami robiąc wrażenie jakby miał się zmienić w Hulka. Ogólnie Clint Eastwood to dobry wzór, ale on był twardym sukinkotem, Gosling tylko na takiego pozuje. Z drugiej strony jego postać to ewidentny socjopata, więc na dobrą sprawę może moje zarzuty są niesłuszne.
Jak wspominałem akcji nie ma tu wiele, ale kiedy jest, trudno cokolwiek zarzucić. Świetnie nakręcone pościgi, ryk silników, klarowny montaż. Muzyka dominuje w pozostałych scenach i jest świetna, dobrana ze sporą pieczołowitością. Trochę nie nachalnych symboli, wpasowuje się w, jak to niektórzy ujmują, europejski styl Drive. Całość to naprawdę kawał dobrego, ciekawego i wysmakowanego filmu. Tym bardziej szkoda, że wszystko co w nim dobre w którymś miejscu zgrzyta lub samo podcina sobie nogi. W dziesięciostopniowej skali daję 7,5/10. Stonujcie oczekiwania, zdecydowanie nie nastawiajcie się na film akcji a raczej nie pożałujecie seansu. Ale gwarancji nie ma.