“Mam całkowicie przesrane” - tymi słowami wita czytelnika Mark Watney. To też moment, w którym polubiłem tę książkę. Zachwyt nie minął na późniejszych stronach. Potem okazało się, że ma powstać film z Mattem Damonem w reżyserii Ridleya Scotta, co wywołało niemałe obawy. Ridley nie miał ostatnio dobrej passy, no a Damon zupełnie nie pasował mi do głównej roli. Tymczasem o ile film ustępuje książce, to jest absolutnie świetny.
Marsjanin to Robinson Crusoe i MacGyver w jednym. Z domieszką humoru godnego Johna McClaine. Marsjanin to pojedynczy człowiek na bezludnej planecie. Protagonista jakich dość mało współcześnie. Mark nie płacze za żoną i dzieckiem (bo ich nie ma), nie ma żalu do całego świata, nie ma głębokich myśli filozoficznych (choć w książce dowiemy się, że jego przemyślenia docierają w dziwne miejsca). Jest gościem, który bierze się z problemami za łeb i (niespodzianka) zachowuje się jak kompetentny astronauta.
Andy Weir, autor, nie jest ani naukowcem ani pracownikiem NASA. Jednakże napisał bardzo realistyczną książkę, która wręcz niekoniecznie musi być traktowana jako SF, bo można powiedzieć, że to raczej techno-thriller. Jest tam znikoma ilość elementów fikcyjnych. W ogóle powstanie i sukces Marsjanina, to ciekawa historia, ale nie będe nią obciążał recenzji.
Prosty pomysł wyjściowy - astronauta, który utknął na Marsie - owocuje niezwykle ciekawą lekturą. Weirowi należy się wielka pochwała nie tylko za to, że poświęcił tyle czasu na research, ale też za to jak rzuca kłody pod nogi swojemu bohaterowi. Niewiele jest tu dzieł przypadku. Z reguły rozwiązanie jednego problemu stanowi przyczynę kolejnego. Pamiętacie scenę w Apollo 13, gdzie facet rozsypuje na stole masę sprzętu i mówi “musicie wymyślić jak połączyć to z tym, za pomocą tych rzeczy, bo inaczej astronauci zginą”? Marsjanin w całości na tym polega. Watney na Marsie musi opracowywać nowe i nieprzewidziane rozwiązania nieprzewidzianych trudności. Ma to różne skutki uboczne.
Muszę przyznać, że z tego powodu, jak i dlatego, że w książce jest masa technikaliów i obliczania racji żywnościowych, myślałem, że Marsjanin jest wprost skrojony pode mnie. Tymczasem, ku mojemu pozytywnemu zaskoczeniu, okazało się, że marsjański Robinson podoba się wszystkim. Podobnie wygląda sprawa w przypadku filmu. Najwyraźniej okraszone humorem rozwiązywanie problemów i stawianie im czoła jest uniwersalnie atrakcyjne.
Oczywiście film i książka różnią się od siebie. Choć to wierna ekranizacja, to jednak trochę inaczej rozłożone są naciski, dodano kilka drobiazgów, jak choćby odciski od skafandra. Troszkę żałuję, że w filmie nie rozwinięto zasygnalizowanego mocniej w tym zwiastunie wątku opinii publicznej, która śledzi dzieje rozbitka. Z drugiej strony, Marsjanin i tak trwa zdecydowanie ponad dwie godziny. I to niestety czuć. Nie jestem w stanie wytknąć jakichś istotnych wad filmu, ale ten metraż po prostu jest odczuwalny.
Aktorsko dopisała cała ekipa; nawet jeśli załoga Hermesa nie ma zbyt wiele do roboty to dobrze ogląda się ich na ekranie. Jeszcze lepiej spisuje się ekipa NASA, gdzie aż roi się od tarć w kwestii tego jak i czy w ogóle ratować jednego człowieka. Wreszcie Matt Damon okazał się idealnym Markiem Watney’em. Scott, montażyści, scenarzysta - wszyscy sprawnie też poradzili sobie z kategorią wiekową. Film jest PG-13, i sprytnie obchodzi problem klnącego jak szewc astronauty. Zastanawia mnie tylko czemu w filmie zachody słońca na Marsie nie są niebieskie. Biorąc pod uwagę zgodność Marsjanina z nauką podejrzewam, że może ja czegoś nie wiem.
Ostateczny werdykt - film jest bardzo dobry i warto go zobaczyć, książka jest rewelacyjna i warto ją przeczytać. Ani w jednym ani w drugim przypadku nie zmarnujemy czasu. Marsjanin pokazuje jak zgrabnie połączyć lekkość i humor z napięciem i dramatyzmem. Serwuje też bardzo pozytywne przesłanie na temat ludzkich zalet - woli przeżycia i pomysłowości.
Marsjanin to Robinson Crusoe i MacGyver w jednym. Z domieszką humoru godnego Johna McClaine. Marsjanin to pojedynczy człowiek na bezludnej planecie. Protagonista jakich dość mało współcześnie. Mark nie płacze za żoną i dzieckiem (bo ich nie ma), nie ma żalu do całego świata, nie ma głębokich myśli filozoficznych (choć w książce dowiemy się, że jego przemyślenia docierają w dziwne miejsca). Jest gościem, który bierze się z problemami za łeb i (niespodzianka) zachowuje się jak kompetentny astronauta.
Andy Weir, autor, nie jest ani naukowcem ani pracownikiem NASA. Jednakże napisał bardzo realistyczną książkę, która wręcz niekoniecznie musi być traktowana jako SF, bo można powiedzieć, że to raczej techno-thriller. Jest tam znikoma ilość elementów fikcyjnych. W ogóle powstanie i sukces Marsjanina, to ciekawa historia, ale nie będe nią obciążał recenzji.
Prosty pomysł wyjściowy - astronauta, który utknął na Marsie - owocuje niezwykle ciekawą lekturą. Weirowi należy się wielka pochwała nie tylko za to, że poświęcił tyle czasu na research, ale też za to jak rzuca kłody pod nogi swojemu bohaterowi. Niewiele jest tu dzieł przypadku. Z reguły rozwiązanie jednego problemu stanowi przyczynę kolejnego. Pamiętacie scenę w Apollo 13, gdzie facet rozsypuje na stole masę sprzętu i mówi “musicie wymyślić jak połączyć to z tym, za pomocą tych rzeczy, bo inaczej astronauci zginą”? Marsjanin w całości na tym polega. Watney na Marsie musi opracowywać nowe i nieprzewidziane rozwiązania nieprzewidzianych trudności. Ma to różne skutki uboczne.
Muszę przyznać, że z tego powodu, jak i dlatego, że w książce jest masa technikaliów i obliczania racji żywnościowych, myślałem, że Marsjanin jest wprost skrojony pode mnie. Tymczasem, ku mojemu pozytywnemu zaskoczeniu, okazało się, że marsjański Robinson podoba się wszystkim. Podobnie wygląda sprawa w przypadku filmu. Najwyraźniej okraszone humorem rozwiązywanie problemów i stawianie im czoła jest uniwersalnie atrakcyjne.
Oczywiście film i książka różnią się od siebie. Choć to wierna ekranizacja, to jednak trochę inaczej rozłożone są naciski, dodano kilka drobiazgów, jak choćby odciski od skafandra. Troszkę żałuję, że w filmie nie rozwinięto zasygnalizowanego mocniej w tym zwiastunie wątku opinii publicznej, która śledzi dzieje rozbitka. Z drugiej strony, Marsjanin i tak trwa zdecydowanie ponad dwie godziny. I to niestety czuć. Nie jestem w stanie wytknąć jakichś istotnych wad filmu, ale ten metraż po prostu jest odczuwalny.
Aktorsko dopisała cała ekipa; nawet jeśli załoga Hermesa nie ma zbyt wiele do roboty to dobrze ogląda się ich na ekranie. Jeszcze lepiej spisuje się ekipa NASA, gdzie aż roi się od tarć w kwestii tego jak i czy w ogóle ratować jednego człowieka. Wreszcie Matt Damon okazał się idealnym Markiem Watney’em. Scott, montażyści, scenarzysta - wszyscy sprawnie też poradzili sobie z kategorią wiekową. Film jest PG-13, i sprytnie obchodzi problem klnącego jak szewc astronauty. Zastanawia mnie tylko czemu w filmie zachody słońca na Marsie nie są niebieskie. Biorąc pod uwagę zgodność Marsjanina z nauką podejrzewam, że może ja czegoś nie wiem.
Ostateczny werdykt - film jest bardzo dobry i warto go zobaczyć, książka jest rewelacyjna i warto ją przeczytać. Ani w jednym ani w drugim przypadku nie zmarnujemy czasu. Marsjanin pokazuje jak zgrabnie połączyć lekkość i humor z napięciem i dramatyzmem. Serwuje też bardzo pozytywne przesłanie na temat ludzkich zalet - woli przeżycia i pomysłowości.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz