Fieldwork – This Is Not The End
Próbuję trzymać mój zachwyt na wodzy, ale po prostu mi to nie wychodzi. Mam wrażenie, że Edge of Tomorrow to film skrojony na mnie. Wczoraj w kinie poczułem jakby dzień dziecka wypadł wcześniej.
Jeśli nie słyszeliście o filmie to wygląda to tak… W okolicznościach, których nie chcę zdradzać Cage, który o żołnierskim fachu nie ma pojęcia, trafia na linię frontu i zostaje pchnięty w środek piekła inwazji obcych. Nie mija dużo czasu po czym umiera w makabryczny sposób. Następnie budzi się 24 godziny wcześniej, ponownie trafia na front, ponownie umiera… Czyli jak niektórzy mówią Dzień Świstaka + Żołnierze Kosmosu.
Cage z dnia na dzień coraz lepiej sobie radzi ze swoim zmechanizowanym pancerzem, poznaje propagandową bohaterkę Ritę Vrataski, dowiaduje się, że może położyć kres wojnie (bo wiecie – obcy mają ten jeden słaby punkt jak to w grach i filmach bywa). Jeśli przyjmiemy motyw pętli czasowej i tę konwencję (gdzie wielka wojskowa akcja polega na masowym rzucenia piechoty na wroga), to zostanie nam czysta frajda.
Doskonale poradzono sobie z motywem pętli czasowej. Pomysł nie został zmarnowany, wręcz wykorzystano go w pełni. Udało się użyć go zarówno dla komizmu i dla powagi, jest kluczowym elementem fabuły. Jeszcze o pętli – nie ma nudzenia jednakowymi ujęciami, kiedy widz już oswojony jest z mechanizmem nie ma łopatologii, wszystko działa jak w dobrze nastrojonym zegarku. To zasługa zarówno scenariusza (który odszedł daleko od pierwowzoru i chwała mu za to) jak i reżyserii i montażu.
W ogóle przy tej okazji wypada pochwalić fantastyczne wyczucie z jakim zrealizowano Na skraju jutra. Czuć pewien dystans, nie brakuje humoru, choć nie ma błazenady. Jest czas na momenty poważniejsze, pokazujące horror bycia uwięzionym w wiecznym piekle. Oczywiście całość jest świetnie zrealizowana, wypełniona akcją i świetnymi tekstami. Masa efektów powstała już na planie filmu a nie dopiero w komputerach w czasie postprodukcji.
Aktorsko jest świetnie. Można nie lubić Zwariowanego Scientologa w ramach życia gwiazd, ale Cruise po raz kolejny pokazuje, że w każdej roli daje z siebie wszystko. Emily Blunt też spisała się świetnie. Mimo ograniczeń udało jej się pokazać więcej niż tylko twardą babkę w zbroi, to raczej bardzo zdetermiowana postać ukryta w bardziej metaforycznym pancerzu. Cage trafia do oddziału „J”, klasycznej zbieraniny wojskowych luzaków i zakapiorów, ale i ich udało się wykreować tak, że nie są jak zdarta płyta. Na koniec dodatkowy plusik dla Billa Paxtona, sami zobaczycie za co.
Muzyka nie tylko nie zwróciła mojej uwagi. W pierwszym akcie miałem wręcz wrażenie, że jej brakowało. I może już wariuję, bo przesłuchałem próbki soundtracka, w tym utwór „No Courage Without Fear” i pamiętam, że muzyki brakowało mi w scenie, gdzie oficer przechadza się pomiędzy żołnierzami i wypowiada dokładnie te słowa… Z drugiej strony utwór „Find Me When You Wake Up” na pewno słyszałem w czasie seansu.
Szukając wad mogę pomarudzić na nie tyle na 3D, co na ghosting – przenikanie klatek, które widać przy niektórych ruchach kamery, to zdarza się nawet w filmach 2D. Obcy nie są niczym nowym ani oryginalnym, ale prezentują się dobrze. No i finał… Teraz napiszę taki niby-spoiler, więc możecie przeskoczyć dalej. SPOILER Ostatnie minuty filmu robią wrażenie, jakby w ostatniej chwili dodano na siłę cukierkowe zakończenie. Przyznam, że jeszcze przed wyjściem sam sobie wyjaśniłem czemu nie jest ono durne, ale i tak może się trochę gryźć. KONIEC SPOILERA Z pewnością nie jest jednak w stanie zepsuć frajdy z niemal dwóch godzin filmu.
Nie wiem czy do Edge of Tomorrow będę wracał tak chętnie jak do Dredda. Z pewnością jednak w tym roku w kinie jeszcze nie bawiłem się tak dobrze.
Watch. Enjoy. Repeat.
Próbuję trzymać mój zachwyt na wodzy, ale po prostu mi to nie wychodzi. Mam wrażenie, że Edge of Tomorrow to film skrojony na mnie. Wczoraj w kinie poczułem jakby dzień dziecka wypadł wcześniej.
Jeśli nie słyszeliście o filmie to wygląda to tak… W okolicznościach, których nie chcę zdradzać Cage, który o żołnierskim fachu nie ma pojęcia, trafia na linię frontu i zostaje pchnięty w środek piekła inwazji obcych. Nie mija dużo czasu po czym umiera w makabryczny sposób. Następnie budzi się 24 godziny wcześniej, ponownie trafia na front, ponownie umiera… Czyli jak niektórzy mówią Dzień Świstaka + Żołnierze Kosmosu.
Cage z dnia na dzień coraz lepiej sobie radzi ze swoim zmechanizowanym pancerzem, poznaje propagandową bohaterkę Ritę Vrataski, dowiaduje się, że może położyć kres wojnie (bo wiecie – obcy mają ten jeden słaby punkt jak to w grach i filmach bywa). Jeśli przyjmiemy motyw pętli czasowej i tę konwencję (gdzie wielka wojskowa akcja polega na masowym rzucenia piechoty na wroga), to zostanie nam czysta frajda.
Doskonale poradzono sobie z motywem pętli czasowej. Pomysł nie został zmarnowany, wręcz wykorzystano go w pełni. Udało się użyć go zarówno dla komizmu i dla powagi, jest kluczowym elementem fabuły. Jeszcze o pętli – nie ma nudzenia jednakowymi ujęciami, kiedy widz już oswojony jest z mechanizmem nie ma łopatologii, wszystko działa jak w dobrze nastrojonym zegarku. To zasługa zarówno scenariusza (który odszedł daleko od pierwowzoru i chwała mu za to) jak i reżyserii i montażu.
W ogóle przy tej okazji wypada pochwalić fantastyczne wyczucie z jakim zrealizowano Na skraju jutra. Czuć pewien dystans, nie brakuje humoru, choć nie ma błazenady. Jest czas na momenty poważniejsze, pokazujące horror bycia uwięzionym w wiecznym piekle. Oczywiście całość jest świetnie zrealizowana, wypełniona akcją i świetnymi tekstami. Masa efektów powstała już na planie filmu a nie dopiero w komputerach w czasie postprodukcji.
Aktorsko jest świetnie. Można nie lubić Zwariowanego Scientologa w ramach życia gwiazd, ale Cruise po raz kolejny pokazuje, że w każdej roli daje z siebie wszystko. Emily Blunt też spisała się świetnie. Mimo ograniczeń udało jej się pokazać więcej niż tylko twardą babkę w zbroi, to raczej bardzo zdetermiowana postać ukryta w bardziej metaforycznym pancerzu. Cage trafia do oddziału „J”, klasycznej zbieraniny wojskowych luzaków i zakapiorów, ale i ich udało się wykreować tak, że nie są jak zdarta płyta. Na koniec dodatkowy plusik dla Billa Paxtona, sami zobaczycie za co.
Muzyka nie tylko nie zwróciła mojej uwagi. W pierwszym akcie miałem wręcz wrażenie, że jej brakowało. I może już wariuję, bo przesłuchałem próbki soundtracka, w tym utwór „No Courage Without Fear” i pamiętam, że muzyki brakowało mi w scenie, gdzie oficer przechadza się pomiędzy żołnierzami i wypowiada dokładnie te słowa… Z drugiej strony utwór „Find Me When You Wake Up” na pewno słyszałem w czasie seansu.
Szukając wad mogę pomarudzić na nie tyle na 3D, co na ghosting – przenikanie klatek, które widać przy niektórych ruchach kamery, to zdarza się nawet w filmach 2D. Obcy nie są niczym nowym ani oryginalnym, ale prezentują się dobrze. No i finał… Teraz napiszę taki niby-spoiler, więc możecie przeskoczyć dalej. SPOILER Ostatnie minuty filmu robią wrażenie, jakby w ostatniej chwili dodano na siłę cukierkowe zakończenie. Przyznam, że jeszcze przed wyjściem sam sobie wyjaśniłem czemu nie jest ono durne, ale i tak może się trochę gryźć. KONIEC SPOILERA Z pewnością nie jest jednak w stanie zepsuć frajdy z niemal dwóch godzin filmu.
Nie wiem czy do Edge of Tomorrow będę wracał tak chętnie jak do Dredda. Z pewnością jednak w tym roku w kinie jeszcze nie bawiłem się tak dobrze.
Watch. Enjoy. Repeat.
Filmu jeszcze nie oglądałem, ale czy uważasz, że gdyby nie odchodzili scenariuszem od tego co jest w "All you need is kill" film byłby słabszy?
OdpowiedzUsuńMogę się kierować tylko scenariuszem z 2010 (Cage i Rita młodziutcy, topory gigantyczne potwory itd), ale tak wydaje mi się, że liczne i duże zmiany wyszły bardzo na plus.
OdpowiedzUsuńŚwietny film, dzięki za cynk. Zastanawiam się, czy scena jak oddział J robi oklep oficerkowi-dezerterowi nie znalazła się w filmie, jako zbyt zgrana klisza, czy też może wyleciała podczas postprodukcji i pojawi się w wersji reżyserskiej.
OdpowiedzUsuńTen komentarz został usunięty przez administratora bloga.
OdpowiedzUsuńMasz rację. Motyw time-loop został wykorzystany maksymalnie i idealnie. Tak naprawdę wszystko jest podporządkowane właśnie jemu. I bardzo dobrze, bo tak jak w "Dniu Świstaka" czerpiemy wielką radochę, gdy próbujemy razem z głównym bohaterem coś wykombinować. Niestety Tom Cruise musi sobie radzić sam, a my na kinowym fotelu możemy tylko kibicować. Dałem mocne 8/10. Pozdrawiam
OdpowiedzUsuń