sobota, 31 maja 2014

Edge of Tomorrow / Na skraju jutra

Fieldwork – This Is Not The End

Próbuję trzymać mój zachwyt na wodzy, ale po prostu mi to nie wychodzi. Mam wrażenie, że Edge of Tomorrow to film skrojony na mnie. Wczoraj w kinie poczułem jakby dzień dziecka wypadł wcześniej.

Jeśli nie słyszeliście o filmie to wygląda to tak… W okolicznościach, których nie chcę zdradzać Cage, który o żołnierskim fachu nie ma pojęcia, trafia na linię frontu i zostaje pchnięty w środek piekła inwazji obcych. Nie mija dużo czasu po czym umiera w makabryczny sposób. Następnie budzi się 24 godziny wcześniej, ponownie trafia na front, ponownie umiera… Czyli jak niektórzy mówią Dzień Świstaka + Żołnierze Kosmosu.

Cage z dnia na dzień coraz lepiej sobie radzi ze swoim zmechanizowanym pancerzem, poznaje propagandową bohaterkę Ritę Vrataski, dowiaduje się, że może położyć kres wojnie (bo wiecie – obcy mają ten jeden słaby punkt jak to w grach i filmach bywa). Jeśli przyjmiemy motyw pętli czasowej i tę konwencję (gdzie wielka wojskowa akcja polega na masowym rzucenia piechoty na wroga), to zostanie nam czysta frajda.

Doskonale poradzono sobie z motywem pętli czasowej. Pomysł nie został zmarnowany, wręcz wykorzystano go w pełni. Udało się użyć go zarówno dla komizmu i dla powagi, jest kluczowym elementem fabuły. Jeszcze o pętli – nie ma nudzenia jednakowymi ujęciami, kiedy widz już oswojony jest z mechanizmem nie ma łopatologii, wszystko działa jak w dobrze nastrojonym zegarku. To zasługa zarówno scenariusza (który odszedł daleko od pierwowzoru i chwała mu za to) jak i reżyserii i montażu.

W ogóle przy tej okazji wypada pochwalić fantastyczne wyczucie z jakim zrealizowano Na skraju jutra. Czuć pewien dystans, nie brakuje humoru, choć nie ma błazenady. Jest czas na momenty poważniejsze, pokazujące horror bycia uwięzionym w wiecznym piekle. Oczywiście całość jest świetnie zrealizowana, wypełniona akcją i świetnymi tekstami. Masa efektów powstała już na planie filmu a nie dopiero w komputerach w czasie postprodukcji.

Aktorsko jest świetnie. Można nie lubić Zwariowanego Scientologa w ramach życia gwiazd, ale Cruise po raz kolejny pokazuje, że w każdej roli daje z siebie wszystko. Emily Blunt też spisała się świetnie. Mimo ograniczeń udało jej się pokazać więcej niż tylko twardą babkę w zbroi, to raczej bardzo zdetermiowana postać ukryta w bardziej metaforycznym pancerzu. Cage trafia do oddziału „J”, klasycznej zbieraniny wojskowych luzaków i zakapiorów, ale i ich udało się wykreować tak, że nie są jak zdarta płyta. Na koniec dodatkowy plusik dla Billa Paxtona, sami zobaczycie za co.

Muzyka nie tylko nie zwróciła mojej uwagi. W pierwszym akcie miałem wręcz wrażenie, że jej brakowało. I może już wariuję, bo przesłuchałem próbki soundtracka, w tym utwór „No Courage Without Fear” i pamiętam, że muzyki brakowało mi w scenie, gdzie oficer przechadza się pomiędzy żołnierzami i wypowiada dokładnie te słowa… Z drugiej strony utwór „Find Me When You Wake Up” na pewno słyszałem w czasie seansu.

Szukając wad mogę pomarudzić na nie tyle na 3D, co na ghosting – przenikanie klatek, które widać przy niektórych ruchach kamery, to zdarza się nawet w filmach 2D. Obcy nie są niczym nowym ani oryginalnym, ale prezentują się dobrze. No i finał… Teraz napiszę taki niby-spoiler, więc możecie przeskoczyć dalej. SPOILER Ostatnie minuty filmu robią wrażenie, jakby w ostatniej chwili dodano na siłę cukierkowe zakończenie. Przyznam, że jeszcze przed wyjściem sam sobie wyjaśniłem czemu nie jest ono durne, ale i tak może się trochę gryźć. KONIEC SPOILERA Z pewnością nie jest jednak w stanie zepsuć frajdy z niemal dwóch godzin filmu.

Nie wiem czy do Edge of Tomorrow będę wracał tak chętnie jak do Dredda. Z pewnością jednak w tym roku w kinie jeszcze nie bawiłem się tak dobrze.

Watch. Enjoy. Repeat.


środa, 28 maja 2014

Haumea – wielkie jajo w kosmosie

Dropkick Murphys - Rose Tattoo


Daleko w kosmosie wiruje wielkie jajo. Zanim skończycie czytać ten tekst przemierzy ono około1620 kilometrów. Jakieś 7 479 893 500 km od Słońca (50 razy dalej niż Ziemia, trochę dalej niż Pluton w najodleglejszym punkcie swojej orbity) krąży karłowata planeta o dziwacznym kształcie. Haumea, nazwana tak na cześć hawajskiej bogini płodności i urodzaju, na najdłuższej osi mierzy 1960 km a na najkrótszej zaledwie 996 km. Wiruje tak szybko, że w ciągu pięciu minut, jakie zajmie wam przeczytanie tej notki, punkt na jej powierzchni, najdalszy od jej centrum, pokona jakieś 130 kilometrów. Gdyby nie była kawałkiem litej skały rozpadłaby się pod wpływem siły odśrodkowej. To kamienne jajo jest jednakże pokryte cieniutką warstwą lodu.

Dziwne? Ciekawe? Bardzo. Ale nie mniej ciekawy od suchych faktów jest proces który pozwolił astronomom widzącym rozmytą plamkę powiedzieć o niej tak dużo. Grafika po lewej to wyobrażenie artysty na temat Haumei. Po prawej stronie możecie zobaczyć jak wygląda dla nas naprawdę. Jak więc można było wyciągnąć te wszystkie wnioski? Jak zawsze, trzeba było wspiąć się na ramiona gigantów, czyli skorzystać z szeregu zdobyczy nauki i techniki.

Pierwsze co można zauważyć, to częste i regularne zmiany jasności. W niemal dwugodzinnych cyklach jasność odkrytego pod koniec 2004 roku obiektu malała i rosła o dwadzieścia pięć procent. Można by sądzić, że Haumea ma jasną i ciemną stronę i jej obrót trwa dwie godziny. Jest to jednak mało prawdopodobne. Wśród kilkudziesięciu dużych obiektów w układzie słonecznym jedynie Japet, księżyc Saturna (o którym chętnie kiedyś napiszę notkę) ma bardzo wyraźnie zróżnicowane półkule pod względem jasności. Ponadto dwugodzinny okres obrotu rozszarpałby obiekt na kawałki jeśli tylko nie byłby zbudowany z bardzo, bardzo ciężkich metali. Jest jednak inne rozwiązanie, które pasuje do obserwacji i późniejszych ustaleń. Haumea ma podłużny kształt i wykonuje obrót w ciągu czterech godzin. Gdy ustawiona jest dłuższą osią w naszą stronę jej jasność jest mniejsza, niż gdy długa oś jest prostopadle do naszej linii wzroku.

(uproszczona grafika pokazująca jasność Haumei zależnie od jej ułożenia
względem obserwatora, znajdującego się gdzieś daleko po lewej stronie)

Znając prędkość obrotową i kształt (jak bardzo jest rozciągnięta) naukowcy mogli określić jej gęstość. Gdyby miała mniejszą gęstość rozpadłaby się na kawałki, gdyby miała większą gęstość rozciągnięcie byłoby inne. Poszczęściło się nam i wokół Haumei krążą dwa księżyce. Trzecie prawo Keplera pokazuje, że stosunek wielkości orbity i okresu obiegu są ze sobą ściśle powiązane i zależne od masy układu. Tak więc można było obliczyć kształt, gęstość i masę obiektu. Mając te dane dało się obliczyć, że długa oś ma długość 1960 kilometrów. To jakieś 17% mniej niż średnica Plutona.

To nie koniec ciekawostek. Gęstość wskazywała, że ta planeta karłowata jest niemal litą skałą. Tymczasem spektrum odbitego światła pasuje jednak idealnie do lodu. Jedyne wyjaśnienie to jajowaty kamień pokryty cienką skorupką lodu. Ale jak coś takiego mogło powstać? Obiekty takiego typu mogą powstać w wyniku zderzenia pod dużym kątem. Po takiej kolizji zostają wirujące kawałki, od których odpada niemal cały lód. Hipoteza dobrze pasuje do tego co zaobserwowano. Był jeden haczyk. W tym miejscu, na takiej orbicie, szanse na takie zdarzenie wynoszą jakieś 1 na 10 milionów.

Zatem Haumea musiała przywędrować z innej orbity. I rzeczywiście – w pasie Kuipera odnaleziono sporą grupę planetoid podobnych do niej, zgromadzonych na podobnych orbitach. Pozostało tylko pytanie – czemu ten jeden obiekt zawędrował tak daleko? Symulacje zderzenia na takiej orbicie przyniosły odpowiedź. Choć większość okruchów po kolizji w tamtym miejscu trafiało na stabilną orbitę, była jedna, szczególna odległość od Słońca, gdzie na przestrzeni milionów lat obiekty nie mogły zagrzać miejsca.

Jak wspominałem, trzecie prawo Keplera wiąże okres orbity z odległością od centralnego obiektu (np. Słońca). To znaczy, że czasami na jedno okrążenie jednego obiektu przypadają dwa drugiego. Nazywamy to rezonansem orbitalnym 1:2. Wspomina się o rezonansach 2:3, 3:5, 4:7 i kilku innych. Na tych orbitach większy obiekt wpływa w regularnych okresach na mniejszy, odpychając go na większą orbitę.

(Tu na przykład możemy zobaczyć jak Jowisz „oczyścił” niektóre orbity w pasie asteroid)

Jaki to ma związek z Haumeą? Symulacje pozwoliły astronomom zauważyć „mało popularny”, słaby rezonans 7:12 z tysiące razy cięższym Neptunem. Konsekwentnie, kroczek po kroczku, raz na jakieś 281 lat Haumea była „popychana” przez gazowego giganta, aż w końcu znalazła swoje miejsce daleko na rubieżach układu słonecznego, skąd z trudem dostrzegliśmy jej migoczące, lodowe odbicie.


wtorek, 20 maja 2014

Węglowy masakruje Korwina

Staram się trzymać z dala od polityki. Lecz kiedy polityka nie trzyma się z dala od nauki, mamy problem. Już kilku moich, na co dzień rozsądnych, znajomych wrzucało jeden z pierdyliona filmików na których to JKM „masakruje” jakiegoś “niedouczonego lewaka”. Tematem przepychanki było globalne ocieplenie. Jako, że obaj gadają głupoty, pierwszym razem opadły mi ręce, drugim razem szlag trafił, trzecim razem postanowiłem popełnić krótką notkę. Nagrania linkować nie będę, bo nie mam zamiaru dokładać się do popularności tej durnoty.

Publicysta Korwin-Mikke twierdzi, że topniejące lodowce nie podniosą poziomu oceanów. Jakiś koleś twierdzi, że podniosą i że to wynika z prawa Archimedesa. Zaczyna się przepychanka o tym co się stanie jak w szklance wody rozpuścimy kostkę lodu. Płaczę.

Janusz Korwin-Mikke – pała z geografii. Jakiś koleś – pała z fizyki.

Fakt 1
Jeśli w szklance wody pływa kostka lodu, to w miarę jej topnienia poziom wody się nie zmieni.*

Fakt 2
Grenlandia, Antarktyda i lodowce nie pływają po powierzchni oceanu.

Fakt 3
Jeśli kostka lodu znajduje się nad wodą i topniejąca woda spływa do szklanki, jej poziom będzie się podnosił.

Fakt 4
Kostka lodu w szklance jest fatalnym modelem oceanów i pokryw lodowych Ziemi.


Ziemia jest większa niż pan Janusz jest sobie w stanie wyobrazić. Poziom oceanu to skomplikowane zagadnienie i wpływa na niego szereg czynników: spłaszczenie i ruch obrotowy Ziemi, anomalie grawitacyjne, a także przyciąganie grawitacyjne mas lodu i lądów. W porównaniu z wyidealizowaną elipsoidą poziom oceanu w różnych punktach ziemi może się różnić nawet o 180 metrów. Problematykę doskonale przybliża filmik Minute Physics:



Natomiast wpływ topnienia lądolodu na poziom mórz świetnie przybliża notka Doskonale Szare. Grafiki pokazują tam jak zniknięcie lądolodu spowoduje drobne obniżenie poziomu wody tam gdzie była przyciągana przez zamarznięte masy i znacznie podniesie poziom w innych rejonach świata.


* - Tak naprawdę, jeśli woda jest słona a lód wolny od soli, stopiona woda będzie mieć trochę większą objętość. Dlatego wzrost poziomu oceanów jest nieznacznie szybszy, niż można by się spodziewać gdyby pominąć ten aspekt.


sobota, 17 maja 2014

Godzilla

Imagine Dragons – Radioactive

Nowa Godzilla miała być filmem katastroficznym, gdzie trzęsienie ziemi, huragan, tsunami bądź powódź miał zastąpić gigantyczny potwór. Pomysł w porządku, zwiastuny świetne, seans… udany, co nie oznacza, że to dobry film.

Pierwsza połowa jest świetna. Widzę dużo marudzących na powolne tempo i przeciągniętą ekspozycję, na to, że mało Godzilli w Godzilli. Mnie to bardzo odpowiadało. Tak się kiedyś budowało napięcie w filmach. Pasuje to również do kina katastroficznego, gdzie widownia była podekscytowana bardziej niż bohaterowie na ekranie, bo to oni wiedzieli co się zbliża. No i gdy wreszcie na ekranie pojawiają się kolosalne monstra, widz jest wygłodzony i z frajdą chłonie spektakularne widowisko.

Niestety… do pewnego momentu był to film o wielkich zwierzętach. Szczytowy drapieżnik i prehistoryczne stwory żywiące się radioaktywnością. Coś czego ludzkość, w większości, nie miała okazji widzieć. Niestety w pewnym momencie twórcy przypomnieli sobie, że może jednak warto być wiernym starym filmom japońskim i Godzilla zmienia się w potworne mordobicie. Takie z kąsaniem, drapaniem, poniewieraniem sobą nawzajem i demolowaniem miasta. I czymś jeszcze, ale nie będę zdradzał. I tu niestety mina mi zrzedła, bo o ile rozumiem dlaczego, tak po prostu bardzo mi się to gryzło z pierwszą częścią filmu.

Zdumiewające jest to jak dobry aktorsko jest ten film, przy jednoczesnej bylejakości scenariusza. Co więcej, mimo dobrego aktorstwa mamy tu nieciekawe postacie. Bierne, nie wzbudzające zbytnich emocji. Jedynie Ford rzeczywiście jest aktywnym bohaterem (nawet jeśli nie robi tego co powinien).

Na koniec słowo o największej zalecie filmu. Muto. Tytułowego jaszczura nie tylko jest niewiele, ale nie zachwyca mnie też jego wygląd (czasem trudno wypatrzeć oczy na nieczytelnej głowie). Pierwsze skrzypce grają tu jednak przeciwnicy Godzilli. Muto mają świetny (choć niezbyt oryginalny) design, kapitalnie się poruszają, są groźne i straszne.

Rekomendacja? Do kina iść warto dla świetnie zrealizowanego spektaklu. Niestety Godzilla nie oferuje zbyt wiele ponad to. To nie jest dobry film.


PS. Zamiast jednego oficjalnych plakatów, cudeńko namalowane przez Daniela Nasha.


wtorek, 13 maja 2014

J. K. Rowling, delfiny i kosmici

Hans Zimmer - Insertion


Entropia w teorii informacji jest miarą tego, jaka jest niepewność jakiegoś losowego zdarzenia. Interpretujemy ją jako ilość informacji przypadającą na wiadomość. Potoczny przykład może wyglądać następująco. Jeśli powiem komuś, że na biegunie południowym jest zimno, to entropia tej informacji będzie bardzo niska, bo słuchacz pewnie już to wiedział. Jeśli jednak powiem rozmówcy, że mam w kieszeni pudełko a w nim dokładnie 6 zapałek, to dostarczę mu całkiem sporo informacji, zatem mój przekaz ma wysoką entropię.

Na takiej zasadzie można analizować ciągi znaków, sygnały, języki i wiele innych rzeczy. Jeśli mamy generator liczb, to jego entropia będzie maksymalna jeśli wszystkie liczby pojawiają się z jednakową częstotliwością i minimalna jeśli generuje zawsze jedną i tę samą cyfrę.

Język angielski składa się z 26 liter i spacji. Ciąg losowy (gdzie wszystkie znaki pojawiają się z prawdopodobieństwem 1/27) może wyglądać tak:

XFOML RXKHRJFFJUJ ZLPWCFWKCYJ

Ot, losowa klepanina w klawiaturę. Jeśli jednak uwzględnimy, że w tym języku szansa na pojawienie się spacji to 18,6%, A 6,4%, B 1,2%, C 2,2% i tak dalej, możemy wygenerować coś takiego:

OIE BAINTHA HYROO POER OR

Wciąż nie wygląda to zbyt ciekawie. Jeśli jednak przeanalizujemy statystykę występowania par literek, bądź jakie są szanse, że po literze A występują poszczególne znaki, możemy wygenerować następujący ciąg:

ON IE ANTSOUTINYS ARE T INCTORE

Jest to bełkot, ale ktoś kto nie zna angielskiego mógłby dać się nabrać. Co się stanie jeśli przebadamy trójki znaków? Dostaniemy coś takiego:

IN NO IST LAT WHEY CRATICT OF DEMONSTURES OF THE

Toż to wygląda jak pijackie zapytanie w Google! Nawiasem mówiąc, przy powyższej linijce Word przełączył mi język na angielski. A przecież to tylko losowy ciąg podparty pewnymi regułami. Języki operują jednak słowami; można sobie wyobrazić, że analizując teksty lub rozmowy w jakimś obcym języku moglibyśmy przeprowadzić podobne działanie. Wpierw zliczyć częstotliwość słów, później ich par i dostać coś takiego:

THE HEAD AND IN FRONTAL ATTACK ON AN ENGLISH WRITER

Pracując na czwórkach. Dostaniemy coś takiego (przypominam – to tylko losowy ciąg podparty statystykami, możemy stworzyć coś takiego kompletnie bez znajomości angielskiego):

THE BEST FILM ON TELEVISION TONIGHT IS THERE
NO-ONE HERE WHO HAD A LITTLE BIT OF FLUFF

Fascynujące. Ale co z tego? Bardzo dużo. Entropia przydaje się w kodowaniu, kompresji danych i kryptografii. Znajduje też zastosowanie w lingwistyce sądowej (tak, istnieje coś takiego) – pomaga identyfikować autorów, wykazywać plagiaty, rekonstruować niepełne wymiany wiadomości i wiele innych. Pozwala również odróżnić losowy bełkot od zaszyfrowanej wiadomości.

„Wołanie kukułki”, książka wydana w 2013 roku, zostało bardzo dobrze przyjęte, choć wiele osób wątpiło, że mogła być to robota debiutanta. Identyfikacja autora zaczęła się od anonimowego tweeta sugerującego, że prawdziwą autorką jest J.K. Rowling. Robert Galbraith miał tego samego agenta co autorka cyklu o Harrym Potterze, ale to jeszcze niczego nie dowodziło. Aby uniknąć wtopy dziennikarze sięgnęli do ekspertów. Poprosili o porównanie książki z czterema innymi powieściami kryminalnymi w tym z „Trafnym wyborem”, który Rowling napisała rok wcześniej.

Analizując częstotliwość słów (z wyłączeniem imion czy innych słów specyficznych dla danej powieści), ich długość, to jak łączone są w pary, długości akapitów, interpunkcję można było stwierdzić z dużym przekonaniem, że „Wołanie…” napisała J.K. Rowling. Pokazuje to, że nie tylko sam język, ale wręcz styl pisania jednej osoby może być wyjątkowy jak odcisk palca.


Mając odpowiednio potężny mechanizm reguł i zbiór statystyk, można by wygenerować nową sztukę Szekspira nie rozumiejąc ani słowa po angielsku. W teorii. W praktyce jednak można nie tylko zidentyfikować autora, ale też odróżnić ciąg losowy od języka. Można też przyjrzeć się entropii kodu DNA, sekwencji aminokwasów w białkach, nut w muzyce, oraz zer i jedynek w językach programowania.

Choć nie znamy mowy delfinów, możemy stwierdzić, że mają one swój język. Mniej złożony od naszego, ale jest to więcej niż pojedyncze słowa oznaczające ostrzeżenie, polecenie czy zaloty. A przynajmniej wygląda na mniej złożony według naszej miary. Jak wiadomo stenogram rozmowy to tylko ułamek przekazu. Jak wielu niuansów rozmów podwodnych ssaków nie dostrzegamy?

A gdzie tu miejsce dla kosmitów? Przecież w tytule obiecałem kosmitów. Cóż, jeśli kiedyś przypadkiem odbierzemy coś co wygląda na sygnał od obcej cywilizacji, będziemy mogli go poddać analizie, która może pokazać, że mamy do czynienia z jakąś informacją. Może nigdy ich nie zrozumiemy, ale będziemy wiedzieć, że mówią. Być może.


Źródła:
http://www.math.harvard.edu/~ctm/sem/home/notes/entropy/entropy.pdf
http://phenomena.nationalgeographic.com/2013/07/19/how-forensic-linguistics-outed-j-k-rowling-not-to-mention-james-madison-barack-obama-and-the-rest-of-us/
http://www.digitaltrends.com/computing/computer-software-reveals-jk-rowling-as-author-of-novel-written-under-pen-name/
http://entertainment.time.com/2013/07/15/j-k-rowlings-secret-a-forensic-linguist-explains-how-he-figured-it-out/
https://homes.cs.washington.edu/~rao/BlockEntropy.html
http://universe-review.ca/F09-earth08.htm
http://www.technologyreview.com/view/518486/information-theory-reveals-size-of-whale-and-dolphin-communication-repertoires/


niedziela, 11 maja 2014

Transcendence

Perturbator – Raining Steel


Mam nadzieję, że czytanie tej recenzji nie będzie tak trudne jak jej napisanie. Scenariusz Transcendencji wpadł mi w ręce po ogłoszeniu Black List 2012 – listy najlepszych niezrealizowanych scenariuszy. SF o uploadzie umysłu był pokusą nie do odparcia. 132 strony zleciały szybciutko. Byłem zachwycony. Tekst miał kilka wad, ale gdyby je poprawić byłby to materiał na film ponadczasowy. Świetnie pokazywał wykładniczą „eksplozję” inteligencji, łączył historię miłosną, historię o lęku przed technologią, miał satysfakcjonujący twist, ciekawie igrał z widzem.

Skrypt trafił w ręce debiutanta, który do tej pory zajmował się jedynie zdjęciami, głównie w filmach Christophera Nolana. Dostał również sporą część aktorów, którzy grali u jego mentora, więc w obsadzie pojawiła się Rebecca Hall, Cillian Murphy i Morgan Freeman. Jakby komuś było mało znanych nazwisk dołączył też Johnny Depp, Paul Bettany i Kate Mara. Nie dla wszystkich było miejsce w filmie, ale i tak zagrali. Dość mylące zwiastuny i Depp w roli głównej wywołały ogromną falę hejtu w sieci. Zalew opinii, że to remake Kosiarza Umysłu, kolosalna niechęć do Deppa (coś co mocno mnie zaskoczyło), fatalne przewidywania finansowe sprawiły, że dzielnie broniłem filmu.

Kiedy jednak pojawiły się pierwsze opinie zacząłem się obawiać. Film, który miał przewrotnie pokazać osobliwość technologiczną mainstreamowej widowni, otrzymywał koszmarne recenzje. Co gorsze zaznajomieni ze scenariuszem twierdzili, że został on zarżnięty a do tego Wally Pfister kompletnie nie podołał przesiadce z fotela operatorskiego na reżyserski. Koniec końców poszedłem do kina jak na ścięcie głowy, żeby zobaczyć to samemu a później posypać głowę popiołem… Po całkiem udanym seansie wciąż mam mętlik w głowie.

Zjawisko złej reżyserii poznałem chyba dopiero przy nowych Gwiezdnych Wojnach. Pewne nazwiska są gwarantem dobrego filmu, filmy złe z reguły kuleją przez scenariusz i ogólną nijakość, ale dopiero George Lucas pokazał, że można mieć wszystkie atuty w ręce, włącznie ze świetnymi aktorami, i nie być w stanie ich poprowadzić, nie radzić sobie z emocjami i nastrojem. Transcendence nie wypada na tym tle tak źle. Nie jest jednak zbyt dobrze. Ładne zdjęcia są ale się dłużą, w wielu momentach emocje zwyczajnie leżą. Najgorsze jednak są drobne zmiany w scenariuszu i fajtłapowatość przedstawienia pewnych elementów.

A wszystko zaczęło się naprawdę świetnie. Pierwszy montaż przedstawiający nam trójkę głównych bohaterów, oraz serię zamachów na ludzi i projekty poświęcone sztucznej inteligencji (z których przypadkiem wyjdzie cało Morgan Freeman, by kompletnie bez celu plątać się po ekranie przez następne dwie godziny) wypada doskonale. Później bez pośpiechu widzimy jak trójka przyjaciół działa w obliczu zbliżającej się śmierci jednego z nich. Jest Evelyn, która nie dopuszcza do siebie myśli o utracie męża, Will który chce dać sobie szansę i jego przyjaciel Max, którym targają wątpliwości. Po emocjonującym przebudzeniu „cyfrowego” Willa zaczyna się gra z widownią. Czy to rzeczywiście jest Will? Czy może resztki sztucznej inteligencji, nad którą pracował, a która przejęła fragmenty umysłu swojego twórcy?

W pewnym stopniu dobrze przedstawiono szereg podpuch, wątpliwości, które mają trzymać widza w niepewności, i które zaczynają też trawić żonę zmarłego naukowca. Wydaje mi się, że nieźle też pokazano obłąkańczą, bezmyślną agresję z jaką ludzie reagują na coś nieznanego. Niestety kilka rzeczy kompletnie spartaczono, niwecząc szalenie ciekawy, transhumanistyczny aspekt scenariusza. Hybrydy – ludzie wspomagani nanomaszynami, opracowane przez błyskawicznie rozwijający się umysł Willa zostały przedstawione wprost fatalnie. Nie tylko scenariuszowo ale i w sekwencjach akcji. W scenariuszu były one nie tylko bardzo widowiskowe ale i przemyślane. W kinie zobaczyłem coś bardzo, bardzo złego.

Niezdarnie też poprowadzono wątek roli rządu amerykańskiego i tego jak zareagował na wyrastające na pustyni technologiczne imperium. Szereg rzeczy, które mogłem sobie dopowiedzieć znając tekst, musiały wywoływać zgrzyt zębów u większości widowni. A potem było gorzej… Kulminację filmu, ostateczny twist, pokazano bełkotliwie i zwieńczono beznadziejną dłużyzną. Ah tak… przy okazji warto wspomnieć o kompletnie zbędnej scenie otwierającej film – wprowadzono niepotrzebną klamrę pokazując wpierw finał by następnie przenieść akcję o pięć lat wstecz. Na pewno znacie taki zabieg, tu jednak jest on kompletnie chybiony, a wręcz szkodliwy.

I tak to wygląda. Jedna z nielicznych wad przetrwała poprawki w scenariuszu i proces montażu, udało się jednak wprowadzić inne. Są drobne zmiany na plus - w kinie bardziej przekonało mnie to dlaczego Will nie ujawniał się światu oraz to jak rozeszły się drogi Maxa i Evelyn. Ciekawie wypadł też wspomniany prolog (nie przebitka z przyszłości, tylko wykłady/zamachy). Ostatecznie Transcendencja to chyba (chyba, bo nie potrafię w pełni oddzielić tekstu scenariusza od ostatecznego) niezły film SF, który mógł być genialnym filmem SF. Co gorsze - klapa finansowa w tym wypadku uderzy bardzo mocno w szanse realizacji nawet docenianych scenariuszy.



czwartek, 1 maja 2014

MOOC – solidna wiedza dla każdego

Symphony of Science – A Wave of Reason


Dotarły do mnie niepokojące głosy. Podobno jeszcze nie wszyscy wiedzą o licznych, darmowych, profesjonalnych, ciekawych, wciągających i przystępnych kursach online. Szkoda bo jest ich dużo, są solidnie wykonane i za darmo. Nie każdy musi z nich korzystać, ale każdy powinien wiedzieć, że istnieją i jak wiele oferują.

Nie będę rozpisywał się o historii MOOC (Massive Open Online Course). Zamiast tego opiszę swoje doświadczenia z tą formą edukacji. Przy czym wygląda na to, że trafiłem na pierwszą „dużą falę”. New York Times ogłosił rok 2012 „rokiem MOOCów”. Wtedy chyba trafiłem na YouTube na wykłady Bena Polaka z Teorii Gier. Uniwersytet Yale postanowił umieścić kamerzystę na salach wykładowych a następnie udostępnić nagrania darmowo w Internecie. Ciekawe, ale to tylko namiastka MOOCów. Przygodę z nimi zacząłem we wrześniu 2012, Stanfordzkim „Introduction to Logic”.

Kursy online są jak dla mnie najnowszym symbolem „wieku informacji”. Dostęp do informacji dzięki niezastąpionej Wikipedii to jedno, rozmaite agregaty newsów, śmiesznych obrazków, torrentów, grafik itd., to drugie, ale tu mamy coś innego, wygodne narzędzie dające więcej niż encyklopedyczna wiedza lub zasoby. MOOC to nie szkoła, to nie wykłady, to interaktywna szkoła/uczelnia.

Jak wygląda typowy kurs? Zapisujemy się (darmowo, o płatnych opcjach wspomnę później) i uzyskujemy dostęp do „klasy”. Na miejscu raz w tygodniu pojawiają się filmiki, czasem przerywane pytaniem, lub doprecyzowaniem/korektą czegoś co wykładowca przegapił w czasie nagrania. Czasowo jest różnie. Zależy od kursu. Od 20 minut tygodniowo do dwóch godzin wykładów tygodniowo. Wyniki w nauce oceniane są bardzo różnie. Najczęstszą formą są zadania i/lub quizy. Otrzymujemy zestaw pytań jedno- lub wielokrotnego wyboru, zadania obliczeniowe i określoną ilość prób i typowo tydzień czasu (ew. mniej punktów dla spóźnialskich). Niektóre kursy pozwalają na tylko jedno podejście inne na więcej. Niektóre (te lepsze) po wysłaniu odpowiedzi nie podają tylko wyników, ale też konkretny feedback, lub chociaż wskazują w których pytaniach popełniliśmy błędy. Oczywiście, jeśli przy drugim podejściu pytania i odpowiedzi nie są losowane na nowo, możemy sobie metodą eliminacji nabić maksimum punktów (jeśli jest dość podejść). Mimo to, z doświadczenia, mogę powiedzieć, że nauka na błędach to co najmniej połowa pożytku z kursu.

Do tego dochodzi klasowe forum, na którym (szczególnie w ciekawych kursach) pojawiają się interesujące pytania o treść wykładów, pytania o zadania domowe i quizy, moderatorzy są jednocześnie „teacher’s assisstant”, w zrozumieniu niektórych problemów pomagają inni studenci. Świetna, pouczająca sprawa. Jeśli idzie o inne typy oceny to w niektórych kursach pojawiają się wypracowania na zadaną ilość słów. Jako, że uczestników są tysiące, mechanizm jest taki, że poza napisaniem tekstu oceniamy pięć innych wypracowanek i nasze jest ocenione przez pięciu innych studentów. Wszystko anonimowo. Z tą formą jednak nie mam wielkiego doświadczenia. Niektóre kursy kończą się również egzaminami. Od zadań domowych różnią się tym, że choć mamy tydzień na podejście do nich, to jak już ruszymy, mamy ograniczony czas, no i oczywiście egzaminowani jesteśmy z całego kursu a nie jednego tygodnia.

Pierwsza edycja Introduction to Astronomy, która była moim drugim kursem online, zgromadziła aż 48 000 uczestników. Od razu mówię – to najlepszy kurs w jakim brałem udział do tej pory, ale również i najtrudniejszy. Dlatego następujące liczby mogą być bardzo niemiarodajne. A zatem – 2100 uczniów uzyskało wynik 70% lub wyższy (ja w pocie czoła zdobyłem 98,9%), 3000 obejrzało wszystkie wykłady, ale nie robiło zadań domowych. Pisząc ten wpis przekopywałem się przez forum (wciąż dostępne choć kurs zakończył się w lutym 2013), ale nie znalazłem informacji o tym ile osób jedynie zapisało się ale w ogóle nie zapoznało się z żadnymi materiałami. Wydaje mi się, że około połowy w ogóle nie ruszyło lekcji, czyli zapisali się i zapomnieli/olali. Sporo również odpadło w drugim tygodniu (najtrudniejszym, pełnym niebanalnej matmy, później było już tylko łatwiej). Zgaduję jednak, że kto przetrwał drugi tydzień, przetrwał do końca.

Coursera oferuje również w niektórych przypadkach tak zwane „signature track”. To jedyna odpłatna funkcja. Nie próbowałem, ale generalnie idea jest następująca – fotka dowodu tożsamości i odpowiednie oprogramowanie dodatkowo weryfikuje naszą tożsamość (nie wiem jak, ale na stronie jest pełne info, samouczki itd.,). Przechodząc kurs w takim trybie otrzymujemy dyplom traktowany przez dany uniwersytet na równi z takim, który otrzymalibyśmy siedząc na tyłku w sali z prowadzącym.

Jaka wartość mają certyfikaty? Mam tu na myśli te standardowe, bo te dodatkowo uwierzytelnione dają pełne profity normalnych To się dopiero okaże. Teoretycznie, darmowe certyfikaty nie mają faktycznej mocy. Pracodawca może prychnąć z pogardą, zignorować, zakwestionować. Ale czy tak zrobi? Z pewnością taka aktywność pracownika świadczy o chęci i czasie przeznaczonym na podnoszenie kwalifikacji. Nieoficjalnie doszły mnie głosy, że nawet na polskich uczelniach można uzyskać zaliczenie niektórych przedmiotów robiąc kurs online (od razu mówię nie jest to zinstytucjonalizowane i info mam z drugiej ręki).

Do tej pory mówiłem o akademickich przedmiotach. Powszechną edukację (przynajmniej częściowo) oferuje inna bestia – KhanAcademy. Strona jest niemal jak flashowe gry z osiągnięciami. Ma tony krótkich i bardzo atrakcyjnych materiałów i za samo ich oglądanie dostajemy jakieś punkty, energię, odznaki i inne pierdoły. Gamifikacja pełną gębą. A to jeszcze zanim dojdziemy do testów i quizów, w których osiągamy wprawność i mistrzostwo w różnych umiejętnościach, mamy sugerowane tygodniowe wyzwania, wypełniają się nam tabele z kropkami… Obok materiałów z liczeniem kwiatków, piesków, dodawaniem jednocyfrowych liczb, znajdziemy również wykłady z sejsmologii, mikroekonomii i chemii organicznej. Wszystko upakowane w krótkie i przystępne filmiki.

Wybór jest kolosalny. Jeśli zawsze chcieliście się uczyć o astronomii albo genetyce, jeśli chcielibyście dokształcić się w zakresie ekonomii albo odkurzyć wiedzę z matmy i logiki… to możecie to łatwo zrobić z wsparciem profesjonalnych materiałów bez ruszania się z domu. Dotychczasowe doświadczenie (ponad 10 kursów z różnych dziedzin) pokazuje, że robią to świetni nauczyciele, pasjonaci zarażający słuchaczy entuzjazmem. Są to kursy firmowane nie tylko przez światową czołówkę uniwersytetów ale i prowadzone przez znanych wykładowców (autorzy książek popularnonaukowych, “człowiek, który zabił Plutona”, naukowcy, których można zobaczyć na Discovery i National Geographic).


Stron z kursami online jest wiele, sam korzystałem tylko z poniższych:
Coursera
KhanAcademy
Iversity

Wybrani prowadzący:
http://en.wikipedia.org/wiki/Michael_E._Brown
http://en.wikipedia.org/wiki/Charles_S._Cockell
http://en.wikipedia.org/wiki/Adam_Frank
http://en.wikipedia.org/wiki/Scott_E._Page
http://en.wikipedia.org/wiki/Dan_Ariely