piątek, 29 listopada 2013

Kepler-90 – miniaturowy Układ Słoneczny


Groove Addicts – Interstellar

Gwiazdę Kepler-90 (wcześniej oznaczoną KOI-351) okrąża co najmniej siedem planet. Małe, skalne światy znajdują się bliżej gwiazdy niż wielkie gazowe giganty. Przypomina coś, prawda? Oczywiście jest pewien haczyk. Wszystkie odkryte do tej pory planety w układzie Kepler-90 mieszczą się w obrębie orbity Ziemskiej. Dla porównania, nasz drugi gazowy gigant – Saturn, krąży w odległości 10AU (dziesięć razy większej niż Ziemia) od Słońca.

Gwiazda Kepler-90 jest minimalnie większa i cieplejsza od Słońca, więc nie należy zbytnio liczyć, że na wewnętrznych planetach mogło się pojawić życie (choć nie można go wykluczyć na księżycach gazowych gigantów). Mimo to jest to ciekawe odkrycie i pozwoli nam nauczyć się więcej o formacji planet i układów podobnych do naszego. Poniższa grafika porównuje kilka układów w których odkryto wiele planet:


Niektóre podobieństwa są uderzające. K-90h ma promień 11,32 większy od Ziemi. Promień Jowisza to około 11,2 promieni Ziemi. Dwie wewnętrzne planety, K-90b i K-90c mają promienie o 31% i 19% większe od naszej planety, więc w pewnym stopniu przypominają duet Ziemia - Wenus. Jakby tego było mało, okresy orbitalne planet wykazują pewne wahania. To sugeruje, że poza tymi siedmioma, może kryć się tam więcej planet.

Naukowcy zacierają rączki z myślą o dalszych badaniach Keplera-90.


Linki:
Publikacja w Astrophysical Journal
News w German Aerospace Center
News w Universe Today
Wikipedia o Keplerze-90


poniedziałek, 25 listopada 2013

Imladris 2013 - prezentacje



Dziękuję wszystkim za udział w Imladrisowych prelekcjach! Zgodnie z obietnicą zamieszczam prezentacje i kilka słów uzupełnienia.


Dla uzupełnienia kilka linków:

Lista planet - z oznaczonymi metrykami podobieństwa do Ziemi / przyjazności wegetacji.
Interaktywne równanie Drake - czyli możemy samodzielnie podstawiać dane (link jest z 2012, dzisiaj "optymistyczne" i "pesymistyczne" ilości planet byłyby wyższe).
BeBionic3 - więcej o tej niezwykłej protezie (linki do dwóch filmików w PDFie).
Handie - a tutaj tania, drukowana proteza ręki.
DBS i chory na Parkinsona - niezwykła prezentacja efektów Deep Brain Stimulation.

piątek, 22 listopada 2013

Uprawiać gdzie nie uprawiał jeszcze żaden człowiek

X-Ray Dog – The Exalted One


Od lat widzieliśmy to w filmach, od dekad czytaliśmy o tym w książkach. Teraz nareszcie planują zrobić to naprawdę. Ponadto chcą się do tego przygotować tanio, z głową i z pożytkiem dla edukacji. Brawo NASA.

W 2015 NASA spróbuje hodowli roślin na Księżycu. W ramach tych pierwszych testów planowana jest bazylia, słonecznik, rzepa i rzodkiewnik. Nie wiem czemu padło na te rośliny, bardziej zafascynowało mnie wszystko to co ma mieć miejsce przed wysłaniem w kosmos puszki z roślinkami.

Ekipa pracująca nad projektem pozaziemskich upraw roślin, roześle do szkół wykonane techniką druku 3D repliki habitatu, który ma trafić na Księżyc. Niewielki kontener będzie naszpikowany elektroniką, która pozwoli śledzić rozwój roślin i regulować dostarczanie wody, ciepła itd.

Dzięki temu nie będą sami wykonywać wielokrotnych testów sprzętu. Rozproszone testy dają szansę na liczne świeże spostrzeżenia, uwagi i sugestie. Wreszcie – taka forma sprawia, że uczniowie w całym kraju mogą przyłożyć ręce do autentycznej, żywej nauki i wziąć udział w programie kosmicznym. Ilu z nich zainspiruje to do kariery naukowej?

Nawet jeśli roślinki ostatecznie nie przetrwają docelowego testu na Księżycu, cały projekt i tak będzie ogromnie pozytywnym przedsięwzięciem. Co ciekawe szansą dla tego projektu okazała się Google Lunar X Prize – konkurs fundowany przez Google. Oferuje on nagrodę dwudziestu milionów dolarów dla prywatnie finansowanej drużyny, która umieści na Księżycu łazik i zaprezentuje wykonane przez niego zdjęcia przed grudniem 2015 roku. Obecnie w wyścigu bierze udział 25 zespołów (początkowo zgłosiło się 34). Ktokolwiek wygra, prawdopodobnie wraz z łazikiem dostarczy na miejsce również małą kapsułę z roślinami.


Źródło: Forbes
Obrazek po lewej: Paragon Space Developement Corporation
(Części habitatu NASA po prawej, jak widać będzie wyglądać zgoła inaczej)


poniedziałek, 18 listopada 2013

Gołębie Skinnera - czemu jesteśmy przesądni

National - Exile Vilify


Czasem obserwując tok myślenia czy zachowania, swoje lub innych mówię sobie pod nosem, że wszyscy jesteśmy jak gołębie Skinnera. Na blogu unikałem tego zwrotu, bo nie mogłem zlinkować go do tej notki. Dziś to się zmieni.

Co zrobił behawiorysta Skinner? Umieścił gołębie pojedynczo, w klatkach z podajnikiem karmy. Podajnikami kierował automat, wrzucający porcję jedzenia w zupełnie losowych odstępach czasu. Następnie Burrhus Frederic Skinner zostawił je samym sobie. Gdy wrócił po jakimś czasie, zobaczył obrazek przypominający szpital psychiatryczny z filmu. W jednej klatce gołąb obracał się raz w lewą stronę raz w prawą, w innej gołąb dreptał w przód i w tył, w trzeciej potrząsał po dwa razy głową machał dwukrotnie skrzydłem, i tak dalej...

Ptaki zamknięte w celach naturalnie zakładają, że cokolwiek zrobiły sprawiło, że pojawiło się jedzenie. Dlatego powtarzały działania w nadziei na kolejną porcję. Losowy podajnik czasem rzeczywiście podawał jedzenie gdy gołąb np. ponownie obrócił się w swojej klatce, utwierdzając przekonanie o tym, że ten rytuał sprowadza jedzenie. Inny ptak podreptał w miejscu, gdy nie pojawiła się karma, kombinował. Wciąż dreptał ale oprócz tego badał zakamarki klatki. Gdy wsunął dzióbek w narożnik po lewej, wyskoczyło jedzenie. Od tej pory dreptał i wsadzał dzióbek w lewy narożnik, tworząc bardziej złożony rytuał.

Eksperyment ten działa również w przypadku innych zwierząt. W tym ludzi. Ludzkimi królikami doświadczalnymi byli uczestnicy programu Derrena Browna „Trick or Treat”, w którym grupka osób w pomieszczeniu miała uzyskać 100 punktów. W trakcie zadania opracowywali niezwykle wymyślne metody zdobywania punktów, choć w rzeczywistości licznik nabijała złota rybka w zupełnie innej lokacji, przepływająca przez czujnik ruchu.

Pokazuje to naszą głęboko zakorzenioną potrzebę odnajdywania związków przyczynowo-skutkowych i niechęć do zrzucania czegokolwiek na przypadek. Na ogół nie jest to wadą. Małpolud przy afrykańskim wodopoju słysząc plusk miał dwa wyjścia – dalej zaspokajać pragnienie, lub uciekać. Hałas mógł oznaczać, że zbliża się krokodyl lub inne zagrożenie, mógł być też dziełem przypadku. Czasem była to jedynie niegroźna rybka, lub coś wpadło do wody, czasem jednak rzeczywiście był to drapieżnik. Zatem płochliwi częściej unikali pożarcia. To tylko jeden z masy pozytywnych przykładów.

Co jednak dzieje się z tym mechanizmem w przypadku czarnych kotów? Zostaje wypaczony. Mamy tendencję do utwierdzania się w wierze w różne przesądy. Jeśli kocur przebiegnie nam drogę, jest szansa, że dowolne pechowe zajście danego dnia powiążemy z czarnym kotem i zapamiętamy. Jeśli jednak nie stanie się nic, nie odnotujemy tego faktu. Tak w największym uproszczeniu wygląda mechanizm wbijania sobie do głowy różnych głupot, które niestety są zaraźliwe i owocują rozsypywaniem soli, pukaniem w drewno, pluciem i wieloma innymi zachowaniami, na które nie wpadłby nawet zdesperowany gołąb.

Skinner mieszał w głowach gołębiom w latach 60. W 1965 Herbert wydał „Diunę”. Nie wiem czy interesował się behawiorystką, ale na kartach kultowej książki znalazł się bardzo trafny cytat. „Głęboko w ludzkiej podświadomości tkwi przemożna potrzeba logicznego, mającego sens wszechświata”. To bardzo prawdziwe słowa i zapewne dzięki temu mimo przesądów ludzkość odnosi wielkie sukcesy w odkrywaniu mechanizmów świata. Kluczowe jest to, by nie iść na skróty. Co Herbert robi w następnym zdaniu mówiąc „Ale rzeczywisty wszechświat jest zawsze o krok poza logiką”. Myli tu logikę ze zdrowym rozsądkiem. Wszechświat jest logiczny w sposób nieubłagany. Nasz zdrowy rozsądek jednakże nadaje się do uciekania przed lwami i szukania owoców. Nie nadaje się do rozumienia fizyki kwantowej. Cytując Lawrence Kraussa: „Wszechświat nie jest zobligowany do bycia w zgodzie z naszym zdrowym rozsądkiem”.

Wracając jednak do przesądów jest jeszcze jedna ciekawostka, którą chciałbym się podzielić. Badania pokazały, że skłonność do przesądów jest tym silniejsza, im mniejszą mamy kontrolę nad sytuacją. Dobrym przykładem są baseballowi pałkarze i miotacze. Ci pierwsi są ogromnie przesądni, w przeciwieństwie do tych drugich. Nawet najlepsi pałkarze w większości przypadków pudłują, więc tworzą sobie najróżniejsze rytuały. Miotacze wybierający jak rzucić piłkę, którzy mogą posłać ją niżej, wyżej, podkręcić itd. nie są tak podatni na to szaleństwo.

Padło już kilka cytatów, więc pójdę za ciosem. Richard Feynman, genialny fizyk, przekazał potomnym (między innymi) bardzo istotną naukę: „Pierwszą zasadą jest - nie możemy oszukiwać samych siebie, a najłatwiej oszukać samego siebie”. Nie jest niczym złym szukanie reguł rządzących światem. Z reguły to co dzieje się dookoła ma sens, który można odkryć, skorzystać z niego i lepiej sobie radzić w logicznym wszechświecie. Istotne jest tylko to, żeby nie przekroczyć pewnej granicy i nie zachowywać się jak gołębie Skinnera.


czwartek, 14 listopada 2013

Nie panikuj - prawda o populacji

Tym razem krótka polecanka. Świetne wystąpienie na temat populacji świata. Dlaczego warto poświęcić na to godzinę czasu? Bo Hans Rosling jest fantastycznym, zabawnym mówcą. Bo te statystyki rozprawią się z pewnymi błędnymi przekonaniami o ludności świata, które ma niemal każdy z nas. Bo to information porn w czystej postaci. Bo choć nie pozbawiony gorzkich akcentów, to dość pozytywny i optymistyczny materiał.








poniedziałek, 11 listopada 2013

Thor: Dark World

Cannon Fodder – Jon Hare & Richard Joseph


Dzisiejszy niepatriotyczny wypad do kina był wart każdej złotówki. Nie ukrywam, że moje oczekiwania były bardzo niskie. Pierwszy Thor był dość fatalnym filmem, który bronił się jedynie świetnym głównym bohaterem. Tym razem zagrało znacznie więcej rzeczy.

Thor: Dark World to przede wszystkim świetna, lekka zabawa. Humoru jest dużo i jest niewymuszony. Owszem trafia się troszkę scen celujących we wzruszenie, ale jeśli nawet nie działają zbyt mocno, to dobrze się je ogląda. Zdjęcia oraz ładne scenografie pokazują, że Asgard i uniwersum Thora ogólnie, nie musi razić plastikiem. Żonglujące fantastyką i niby-sf technologie mrocznych elfów i Asgardczyków mają po prostu atrakcyjne designy.

Film poprowadzono bardzo sprawnie. Nie ma tu scen wywołujących zawrót głowy – choć niektóre pewnie powinny, to współczesne kino po prostu rozpieściło widownię. Jest za to wartka akcja i każdy dostaje swoich pięć minut. Kompani Thora – Robin Hood, Xena, Gimli, Jackie Chan, rodzina Thora – Frigga, Odyn i oczywiście Loki, dużo Lokiego. Nawet pozbawiony atrybutu Heimdall i Ziemianie – Erik Selvig, Darcy i jej stażysta mogli się wykazać. Znalazło się nawet miejsce na zaskakujące i prześmieszne cameo (i nie mam tu na myśli zwyczajowego pojawienia się Stana Lee).

Być może zauważyliście, że nie wspomniałem o głównym łotrze. A to dlatego, że jest dość nieciekawy. Ale tu z pomocą przychodzi nam Loki. Dzięki niemu nudziarz, który chce zniszczyć wszechświat nie pozostawia niedosytu. Niektórych może też trochę irytować Natalie Portman. Mnie irytowała. Nie irytował mnie soundtrack Briana Tylera. Po prostu zupełnie umknął mojej uwadze.

Jak zwykle znalazło się troszkę miejsca na drobne strzałki w kierunku poprzednich i kolejnych filmów z uniwersum Marvela. Po filmie warto poczekać na dwie scenki. To chyba wszystko – jak widzicie nie mam zbyt wiele do powiedzenia. Po prostu bardzo dobrze się bawiłem i życzę Wam tego samego jeśli postanowicie się wybrać do kina.


sobota, 9 listopada 2013

Carl Sagan Day 2013

Mogwai - Stop Coming To My House


Dzień Carla Sagana ma propagować pasję i fascynację światem, którą udało mu się zarazić miliony ludzi. Nie odkrył on praw grawitacji, nie wynalazł silnika parowego, ale nie sposób odmówić mu zasługi wychowania co najmniej jednego pokolenia ludzi zafascynowanych kosmosem. Nie sposób też określić ilu wybitnych ludzi nauki i techniki nie byłoby tu gdzie są gdyby nie zainspirowanie przez Sagana.

Człowiek


Krótka anegdota Neila deGrasse Tysona dobrze pokazuje jakim człowiekiem był Carl Sagan i jaki wpływ potrafił wywrzeć na innych. Warto też wspomnieć, że Tyson będzie narratorem nowej wersji „Kosmosu” - obsypanego nagrodami, przełomowego cyklu dokumentalnego, który w latach 80 zobaczyło ponad pół miliarda ludzi.


Kosmos


Kiedy po raz pierwszy zobaczyłem tę serię, spodziewałem się po prostu ciekawej opowieści o astronomii. Jak się okazało „Kosmos” był o wszystkim. Fascynujących trzynaście odcinków mówi o narodzinach świata, powstaniu życia, fundamentalnych prawach natury, o historii nauki, o tym co czym jest pamięć, informacja, spekuluje na temat odległych planet, snuje opowieść o tym jak zmieniała się nasza perspektywa w spojrzeniu na rzeczywistość, przenosi nas spośród gwiazd pomiędzy atomy. Zadaje też trudne pytania i porusza istotne zagadnienia.

Powyższy fragment świetnie pokazuje jak Sagan potrafił poruszać się pomiędzy tematami. Zaczyna od ponurej perspektywy nuklearnej wojny (1980 rok) uświadamiając skalę problemu, mówi, że cywilizacja stoi na krawędzi katastrofy. Następnie odwołuje się do niezwykłych postępów, które poczyniliśmy na przestrzeni wieków, mówi o przemijaniu rasizmu, nacjonalizmu, uprzedzeń, kończąc pozytywnie – jesteśmy jedną planetą a ludzkość stać na wielkość. To też próbka poetyckiego stylu, który tak bardzo ujmował słuchaczy. Opowiada o dżinach śmierci i o energii wszystkich bomb II Wojny Światowej zgromadzonej w jednym ładunku nuklearnym. Snuje też opowieść o gatunku podobnym do nas, który dotrze do gwiazd i innych planet. Gatunek, którego przedstawiciele na swoim niebie będą szukali błękitnej kropki, zadumani nad delikatnością swojej kolebki.


Planeta


Na koniec standard, ale udostępnianie tego filmiku po prostu nigdy mi się nie znudzi. Każdy powinien go zobaczyć choć raz do roku. Uświadamia jak wiele może zmieścić pyłek kurzu zawieszony w pustce, na którym nie widać granic i gdzie imperia trwały ułamki sekund, jeszcze raz podkreślając że to jedna planeta i nic nie wskazuje na to, żeby ktoś miał nas uratować przed nami samymi. Powinno to być inspirujące. Jeśli jednak dla kogoś ukazanie prawdziwej perspektywy Ziemi jest dołujące, to „prawdopodobnie zaczął dzień ze zbyt wielkim ego”.


niedziela, 3 listopada 2013

Entuzjasta nauki i profesor, który chciał słuchać

The Seatbelts - Yo Pumpkin Head


Pewien inżynier elektryk z zawodu, naukowiec z zamiłowania, wpadł na pomysł. Nie było wtedy jeszcze Internetu, więc wparował przez drzwi Narodowej Akademii Nauk w Waszyngtonie i powiedział, że ma pomysł jak można by eksperymentalnie zweryfikować jedną z teorii naukowych. Jego pomysł brzmiał dość dziwacznie, rozważania mieszały optykę z astronomią, a potencjalne konsekwencje sięgały nawet zagadnień biologii.

Czeski entuzjasta nie dał się łatwo zbyć. Nie dawał za wygraną a nikt dookoła nie potrafił wykazać błędu w jego rozumowaniu. Jako że Princeton nie był daleko, postanowiono wysłać go tam by spotkał się z największym ekspertem w dziedzinie, który z pewnością rozstrzygnie sprawę.

Wiosną 1936 Rudi Mandl dotarł do Instytutu Badań Zaawansowanych, gdzie został ciepło przyjęty przez Alberta Einsteina. Rozemocjonowany inżynier zaprezentował swoje wnioski z teorii względności. Skoro grawitacja zakrzywia przestrzeń, to powinna uginać również tory poruszających się fotonów. Ośrodki silnego ciążenia, takie jak gwiazdy, mogłyby zatem zachowywać się jak soczewki. Gdyby dwie gwiazdy ułożyły się w jednej linii z Ziemią, można by zaobserwować jak gwiazda z przodu zagina światło tej z tyłu. Mandl nie tylko wyciągnął ciekawy wniosek z teorii Einsteina, nie tylko wymyślił eksperyment, ale miał też cały szereg potencjalnych efektów przewidzianego przez niego zjawiska. Sądził, że soczewkowanie mogłoby wyjaśnić wygląd odkrytych nieznacznie wcześniej okrągłych mgławic, mogłoby stać za kosmicznym promieniowaniem a nawet za tajemniczym wyginięciem dinozaurów (spalonych przez promienie światła odległej gwiazdy, skupione przez kosmiczną lupę).

Warto pamiętać, że mówimy tu o latach trzydziestych. Wszystko to działo się raptem kilka lat po odkryciu, że Droga Mleczna to nie cały Wszechświat. Około stu lat temu sądziliśmy, że tych kilkaset miliardów gwiazd to wszystko co istnieje, wkrótce potem okazało się, że istnieją setki miliardów galaktyk, każda zawierająca kilkaset miliardów gwiazd. Do tego Mandl był „jedynie” pasjonatem nauk ścisłych, więc te idee powinny imponować, nie wywoływać śmiech.

Pomijając te daleko idące wnioski, sama idea uginania światła gwiazd brzmiała solidnie. Einsteinowi udzielił się entuzjazm gościa i w dyskusji padła kwestia potencjalnej publikacji na ten temat. Kilka dni później napisał do Mandla stwierdzając, że fenomen ten będzie niemożliwy do zaobserwowania, wycofując się jednocześnie z pomysłu publikacji. Mandl nie poddał się i przez pewien czas naciskał na słynnego noblistę. Ostatecznie, czwartego grudnia 1936 w prestiżowym Science pojawił się króciutki tekst, zaczynający się tak:


Jak widać najsłynniejszy naukowiec na świecie w tamtych latach mógł sobie pozwolić na sporo. Pod koniec zastrzegł również, że obserwacja zjawiska jest mało prawdopodobna. W liście do redaktora naczelnego Science jeszcze bardziej podkreślił swoje wątpliwości, mówiąc, że efekt działania soczewki byłby niezauważalny, nawet gdyby pominąć oślepiające światło bliższej gwiazdy. Przytoczę pewien fragment tego listu: "Let me also thank you for your cooperation with the little publication, which Mr. Mandl squeezed out of me. It is of little value, but it makes the poor guy happy".

Einstein nie dożył potwierdzenia tej idei. Musiały minąć czterdzieści trzy lata od króciutkiej publikacji, by po raz pierwszy udało się zaobserwować obiekt soczewkowany grawitacyjnie – parę odległych kwazarów. Dziś zakrzywianie promieni świetlnych jest dobrze udokumentowanym zjawiskiem. Jego dwa najciekawsze zastosowania to trójwymiarowa mapa ciemnej materii, wykonana przez teleskop Hubble’a, oraz jedna z metod poszukiwania planet pozasłonecznych. Tak zwane mikrosoczewkowanie polega na szukaniu „zakłóceń” w zwyczajnym zniekształceniu światła, które towarzyszy ułożeniu się dwóch gwiazd w jednej linii względem Ziemi. Zamiast chwilowego „rozbłysku” jak gdyby przesuwać soczewkę nad białym punktem na czarnym tle, wygląda tak, jakby w szkiełku była niewielka skaza, powodująca dodatkowe chwilowe rozjaśnienie. Oto przykład:
Takie poszukiwania są trudne i do tej pory przy pomocy tej metody odkryto jedynie jedenaście, bardzo masywnych, planet pozasłonecznych. Jak widać niełatwo szukać ich w ten sposób. Na szczęście nikła siła grawitacyjnych soczewek sprawia, że małe są szanse, by któraś spopieliła nas tak jak dinozaury.


Węglowy Szowinista zdobył ponad 600 polubień na Facebookowym profilu - wielkie dzięki!


Źródła:
  • Eclipses of the Stars: Mandl, Einstein, and the Early History of Gravitational Lensing – Jurgen Renn and Tilman Sauer
  • Lens-Like Action of a Star by the Deviation of Light in the Gravitational Field – Albert Einstein, Science, New Series, Vol. 84, No. 2188. (Dec. 4, 1936), pp. 506-507.
  • Exploring Exoplanets with Microlensing


piątek, 1 listopada 2013

Gra Endera

Bear McCreary – Prelude To War


Zacznę od kluczowej kwestii – Gra Endera to moja ulubiona książka. To sprawiło, że jeszcze przed premierą wykształciłem sobie specyficzną relację do jej ekranizacji. Nie, nie mam tu na myśli absolutnej nienawiści. Po prostu pogodziłem się z faktem, że tak trudny materiał, który darzę taką sympatią, z założenia mnie nie powali, nie zachwyci i nie zaskoczy, więc wyzbyłem niemal zupełnie jakichkolwiek oczekiwań. Fala pozytywnych reakcji, w tym mówiących o „idealnej ekranizacji”, trochę dźwignęły tę niską poprzeczkę. Nie sądzę by wpłynęło to na moje wrażenia w czasie seansu. Problemy, wady i zalety tego filmu są bardzo głęboko zakorzenione i wykraczają poza takie czy inne oczekiwania.

Gra Endera w wersji ruchomej trwa ciut ponad półtorej godziny i jej największym grzechem nie jest to, że nie dźwignęła rzeczy trudnych, czy wręcz niemal niemożliwych do zekranizowania. Największym grzechem jest tu niepotrzebne kombinowanie z rzeczami, których nie trzeba było zmieniać. Książka Carda mówiła o ludzkości, która z trudem przetrwała dwie inwazje obcych i teraz desperacko przygotowuje się do trzeciej. Film Gavina Hooda mówi o ludzkości, która z trudem przetrwała inwazję obcych i teraz desperacko szykuje się do kontrataku. Obie sytuacje prowadzą do tego samego – powstaje program wyszukiwania i szkolenia wybitnych dzieci, by to one pokierowały flotą gdy dojdzie do kolejnego konfliktu z obcymi. To prowadzi do kontrowersyjnych, czy wręcz okrutnych działań by wydobyć maksymalny potencjał z małych geniuszy.

Niestety zmiana sytuacji taktycznej pomiędzy ludźmi a robalami ogromnie i niepotrzebnie pogarsza ostateczny efekt, spłyca też kilka motywów o których po prostu nie mogę napisać bez zdradzania elementów książki i filmu. Inną kluczową zmianą jest wiek bohaterów na ekranie. O ile w pełni rozumiem ich postarzenie, to myślę, że twórcy przesadzili. Bohaterowie Gry Endera z dzieci stali się nastolatkami. Super 8 to dowód, że można znaleźć dobrych aktorów, którzy wyglądają jak dzieci. Na szczęście, choć ciut zbyt dorośli, aktorzy zdecydowanie dopisali. Szczególnie pozytywnie zaskoczył mnie Bonzo. Zupełnie nie taki jak sobie go wyobrażałem, ale dotrzymujący kroku książkowemu pierwowzorowi.

Skrytykowałem niepotrzebne zmiany, a jak wypada ogólne upakowanie kilkuset stron do niecałych dwóch godzin? Różnie. Jestem bardzo ciekawy wrażeń osób, które nie czytały oryginału. Jak dla mnie film wyglądał trochę jak szybkie wertowanie książki. Było wszystko, ale miałem wrażenie ogromnego pośpiechu. Być może dla innych przełoży się to na odczucie, że w Grze Endera brak jakichkolwiek dłużyzn czy nudy. Jak dla mnie zdecydowanie zbyt po łebkach potraktowano Szkołę Bojową, gdzie zabrakło choćby krótkiego montażu pokazującego postępy i zmiany, które zachodzą w czasie szkolenia. Miałem wrażenie jakby wyleciało tu jakieś 30 minut filmu. Szczególnie, że taki montaż otrzymujemy później w Szkole Dowodzenia.

Nie wiem czy planowana jest wersja reżyserska, ale współcześnie wiele dużych produkcji mocno przekracza dwugodzinny czas trwania, stąd dziwi mnie takie tempo. Jednocześnie można powiedzieć, że jest tu wszystko co musiało być. W tym również gra wyobraźni (gra fantasy), którą przed filmem oceniałem jako jeden z najtrudniejszych elementów adaptacji.

Jak wszystko to wypada w oderwaniu od książki? Trudno mi powiedzieć. Nie ulega jednak wątpliwości, że nie jest to akcyjniak SF. To film z ambicjami, który powinien zaangażować każdego widza. Może nie robi tego idealnie, ale porusza bardzo istotne kwestie. Czy cel uświęca środki? Jak daleko można się posunąć by uzyskać największy potencjał danej osoby? Choć Gra Endera spłyca świat dziecięcych żołnierzy do absolutnego minimum nie zaniedbuje tego jednego, najważniejszego. Obserwowanie Endera jest angażujące i wielkie brawa dla aktora za udźwignięcie ciężaru tej roli. Uwielbiam Harrisona Forda, ale zupełnie nie pasuje on do papierowej wersji pułkownika Graffa, a w pierwszej części filmu wręcz nie pasował mi aktorsko. Dużo lepiej jest w drugiej połowie. Wtedy też pojawia się Ben Kingsley, który spisał się bardzo dobrze.

Realizacja stoi na bardzo wysokim poziomie. Scenografie, efekty specjalne, świetna sala bojowa, subtelny acz ciekawy soundtrack. Reżysersko można jednak się trochę czepiać. Jest trochę kiepskiego patosu, niezamierzenie zabawne momenty, chyba z pięć razy ktoś odlicza na głos „3, 2, 1, TERAZ”. Kilkukrotnie mamy dość niezręczne sceny, gdzie aktorzy tłumaczą widzowi co się teraz dzieje na ekranie.

Gavin Hood chyba nie był pewien czy kręci film dla fanów, czy dla ludzi nie znających Gry Endera. Są mrugnięcia do czytelników, są też rzeczy, które co najmniej zdziwią resztę widowni. W tym tekście nie będzie rekomendacji – sam ocenicie czy chcecie iść do kina. Mogę jedynie zwrócić się do tych, którzy nie czytali książki - jeśli spodoba się Wam film, to zachwycicie się książką.