Django – Luis Bacalov
Freedom – Anthony Hamilton & Elayna Boynton
Who Did That To You? – John Legend
Quentin Tarantino większość swojego życia spędził oglądając filmy. Być może nikt w tym biznesie nie obejrzał ich tyle co on. Choć znamy go z różnych odcieni akcji i sensacji, nie było tajemnicą, że to człowiek pałający szczególną pasją do westernów. Nie tylko z jego wypowiedzi, ale wpływy tego gatunku były wyraźnie widoczne w jego twórczości. Bękarty niektórzy nawet (nie bez powodu) uznają za western. Ale dopiero po dwudziestu latach od rozpoczęcia właściwej kariery reżyserskiej odważył się nakręcić western z prawdziwego zdarzenia. O ile tak można nazwać lekko zwariowaną, brutalną, czarną komedię, która podbiła ostatnio kina.
Django Unchained nie przebił moich oczekiwań. Nie jest objawieniem. Nie jest filmem genialnym. Nie jest tak świeżym i wycyzelowanym tytułem jak Bękarci z 2009. Jeśli tylko odrzucicie jakieś przesadnie wybujałe oczekiwania, zobaczycie bardzo, ale to bardzo dobry film. Tarantino serwuje swój charakterystyczny styl w dojrzałej wersji. Wciąż mamy fantastyczne dialogi, choć nie próbują one przeskoczyć tych z Pulp Fiction. Raz jeszcze dostajemy ferajnę barwnych postaci, kipiący od westernowych (i nie tylko) hitów soundtrack i świetną realizację. Należy się znaczek jakości „Q”.
Film obsypano masą nominacji aktorskich i żadna nie jest na wyrost. Obsada spisała się na medal. Dlatego, jak już to szkoda, że Samuel L. Jackson został trochę niesłusznie przyćmiony przez równie świetnych Christopha Waltza i Leonardo DiCaprio. Ten pierwszy ponownie gra czarującego i wygadanego Niemca, nieuczciwym jednak jest zarzucanie Tarantino lub Waltzowi, że to powtórka z Hansa Landy. Będzie wiele zachwytów nad tą rolą, więc nie będę się dalej rozpisywał. DiCaprio istotnie fantastycznie gra prowincjonalnego, wanna-be światowca o potwornej naturze. Ostrzegam jednak, że nie uświadczymy go na ekranie zbyt długo. Polecam jednak w przerwie od podziwiania tych panów przyjrzeć się duetowi Jaime Foxx / Samuel L. Jackson. Szczególnie, gdy postać tego pierwszego udaje kogoś, kim JEST postać tego drugiego (wybaczcie zawiłość, ale nie chcę psuć zabawy).
Wiele już powiedziano na temat kontrowersyjności Django. Najrozsądniej byłoby chyba tylko wzruszyć ramionami i cieszyć się, że ten bardzo dobry film ma dzięki temu dodatkową reklamę. Kontrowersyjność mogłaby mieć miejsce gdyby film pokazywał niewolnictwo jako coś pozytywnego, gdyby główny bohater, zwolennik wolności w finale doznawał olśnienia, jakoby niewolnictwo było słuszne. Ale nic takiego nie ma miejsca. Handlarze i właściciele niewolników są ukazani jako prostaczki, brutale i bezlitośni, podli ludzie. Dr. Schultz, który z uśmiechem na twarzy zabija poszukiwanych zbirów z trudem znosi widok katorgi niewolników. Django (nie zawsze poważnie) traktuje o bardzo poważnym temacie i niechlubnym fragmencie amerykańskiej historii. Nie ma w tym jednak nic kontrowersyjnego.
Mocne wrażenia w czasie seansu potęguje nie tylko niewolniczy temat, ale ogólna przemoc wahająca się od brutalności i okrucieństwa do przerysowanej, niemal komiksowej przemocy, gdzie każdy postrzał owocuje ogromną fontanną chlupoczącej obficie krwi. Nie zazdroszczę tym, którzy potraktują to poważnie. Po seansie stwierdziłem tylko, że jak na niemal trzygodzinny western, strzelanin jest troszkę za mało. W ogóle jeśli idzie o metraż, to choć nie potrafiłbym wskazać jakiejś konkretnej sceny czy sekwencji, którą należałoby wyciąć, film mógłby być krótszy. Trzeba przyznać jednak, że swoją niespieszną narracją Tarantino świetnie buduje napięcie (choć nie tak koncertowo jak w Bękartach).
Mógłbym jeszcze po rozwodzić się nad kilkoma pozytywnymi detalami, jak drobne acz świetne role epizodyczne (jak zwykle na ekranie pojawia się Michael Parks i sam reżyser), kapitalne zdjęcia, czy kwestia zakończenia, gdzie mamy wrażenie, że film kończy się dwukrotnie, lub gdzie finałowa scenka jest co najmniej dziwna (choć może być nawiązaniem, którego nie chwyciłem). Ale do dyskusji na ten temat zapraszam do komentarzy pod wpisem. Teraz po prostu mówię – idźcie zobaczyć Django, jeśli tylko lubicie styl Quentina Tarantino.
Freedom – Anthony Hamilton & Elayna Boynton
Who Did That To You? – John Legend
Quentin Tarantino większość swojego życia spędził oglądając filmy. Być może nikt w tym biznesie nie obejrzał ich tyle co on. Choć znamy go z różnych odcieni akcji i sensacji, nie było tajemnicą, że to człowiek pałający szczególną pasją do westernów. Nie tylko z jego wypowiedzi, ale wpływy tego gatunku były wyraźnie widoczne w jego twórczości. Bękarty niektórzy nawet (nie bez powodu) uznają za western. Ale dopiero po dwudziestu latach od rozpoczęcia właściwej kariery reżyserskiej odważył się nakręcić western z prawdziwego zdarzenia. O ile tak można nazwać lekko zwariowaną, brutalną, czarną komedię, która podbiła ostatnio kina.
Django Unchained nie przebił moich oczekiwań. Nie jest objawieniem. Nie jest filmem genialnym. Nie jest tak świeżym i wycyzelowanym tytułem jak Bękarci z 2009. Jeśli tylko odrzucicie jakieś przesadnie wybujałe oczekiwania, zobaczycie bardzo, ale to bardzo dobry film. Tarantino serwuje swój charakterystyczny styl w dojrzałej wersji. Wciąż mamy fantastyczne dialogi, choć nie próbują one przeskoczyć tych z Pulp Fiction. Raz jeszcze dostajemy ferajnę barwnych postaci, kipiący od westernowych (i nie tylko) hitów soundtrack i świetną realizację. Należy się znaczek jakości „Q”.
Film obsypano masą nominacji aktorskich i żadna nie jest na wyrost. Obsada spisała się na medal. Dlatego, jak już to szkoda, że Samuel L. Jackson został trochę niesłusznie przyćmiony przez równie świetnych Christopha Waltza i Leonardo DiCaprio. Ten pierwszy ponownie gra czarującego i wygadanego Niemca, nieuczciwym jednak jest zarzucanie Tarantino lub Waltzowi, że to powtórka z Hansa Landy. Będzie wiele zachwytów nad tą rolą, więc nie będę się dalej rozpisywał. DiCaprio istotnie fantastycznie gra prowincjonalnego, wanna-be światowca o potwornej naturze. Ostrzegam jednak, że nie uświadczymy go na ekranie zbyt długo. Polecam jednak w przerwie od podziwiania tych panów przyjrzeć się duetowi Jaime Foxx / Samuel L. Jackson. Szczególnie, gdy postać tego pierwszego udaje kogoś, kim JEST postać tego drugiego (wybaczcie zawiłość, ale nie chcę psuć zabawy).
Wiele już powiedziano na temat kontrowersyjności Django. Najrozsądniej byłoby chyba tylko wzruszyć ramionami i cieszyć się, że ten bardzo dobry film ma dzięki temu dodatkową reklamę. Kontrowersyjność mogłaby mieć miejsce gdyby film pokazywał niewolnictwo jako coś pozytywnego, gdyby główny bohater, zwolennik wolności w finale doznawał olśnienia, jakoby niewolnictwo było słuszne. Ale nic takiego nie ma miejsca. Handlarze i właściciele niewolników są ukazani jako prostaczki, brutale i bezlitośni, podli ludzie. Dr. Schultz, który z uśmiechem na twarzy zabija poszukiwanych zbirów z trudem znosi widok katorgi niewolników. Django (nie zawsze poważnie) traktuje o bardzo poważnym temacie i niechlubnym fragmencie amerykańskiej historii. Nie ma w tym jednak nic kontrowersyjnego.
Mocne wrażenia w czasie seansu potęguje nie tylko niewolniczy temat, ale ogólna przemoc wahająca się od brutalności i okrucieństwa do przerysowanej, niemal komiksowej przemocy, gdzie każdy postrzał owocuje ogromną fontanną chlupoczącej obficie krwi. Nie zazdroszczę tym, którzy potraktują to poważnie. Po seansie stwierdziłem tylko, że jak na niemal trzygodzinny western, strzelanin jest troszkę za mało. W ogóle jeśli idzie o metraż, to choć nie potrafiłbym wskazać jakiejś konkretnej sceny czy sekwencji, którą należałoby wyciąć, film mógłby być krótszy. Trzeba przyznać jednak, że swoją niespieszną narracją Tarantino świetnie buduje napięcie (choć nie tak koncertowo jak w Bękartach).
Mógłbym jeszcze po rozwodzić się nad kilkoma pozytywnymi detalami, jak drobne acz świetne role epizodyczne (jak zwykle na ekranie pojawia się Michael Parks i sam reżyser), kapitalne zdjęcia, czy kwestia zakończenia, gdzie mamy wrażenie, że film kończy się dwukrotnie, lub gdzie finałowa scenka jest co najmniej dziwna (choć może być nawiązaniem, którego nie chwyciłem). Ale do dyskusji na ten temat zapraszam do komentarzy pod wpisem. Teraz po prostu mówię – idźcie zobaczyć Django, jeśli tylko lubicie styl Quentina Tarantino.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz