Moja przygoda z nowymi X-Menami zaczęła się kiepsko. Pierwsze arcy-gówniane plakaty (można zobaczyć tutaj) w nieuzasadniony sposób (w końcu to tylko plakaty) wykreowały u mnie wszelkie najgorsze oczekiwania. Że niepotrzebny prequel, że po nieszczęsnym Wolverine będzie jeszcze gorzej, i tak dalej. Nie śledziłem informacji z procesu castingowego, ani z planu aż wreszcie pojawiły się zwiastuny. Jeden z epicką muzyką, drugi z dozą humoru. I tak na przekór złym przeczuciom ruszyłem do kina.
Na miejscu zostałem mile zaskoczony, bo X-Men: First Class to jasny punkt serii. Nie przebija rewelacyjnego X2, ale serwuje ponad dwugodzinne, bardzo syte i wszechstronne widowisko. Choć to nie jedyna wada, to miło mi stwierdzić, że chyba największym problemem tego filmu są efekty specjalne.
Całość rozpoczynają sceny z młodości Erica Lehnsherra i Charlesa Xaviera w 1944. Jeden żył w dostatku i robił karierę naukową, drugi przeżył potworności wojny i z zemsty uczynił sposób na życie. Właściwa akcja rozpoczyna się jednak w 1962, gdy Zimna Wojna zbliża się do przemiany w kolejną Wojnę Światową. Krzyżują się wtedy nie tylko ścieżki dwóch mutantów, ale i pokaźnej grupki innych nadludzkich postaci.
Scenariusz szczelnie zapełnia te 132 minuty czasu ekranowego. Jest czas na historie bohaterów, na kryzys kubański przez pryzmat komiksowych superbohaterów i na sceny akcji. Całość upływa gładko, nie ma zgrzytów ani chwil nudy, jednocześnie sekwencje akcji nie są wciśnięte na siłę, tylko pchają fabułę do przodu. Ktoś mógłby się uczepić, że wiele postaci stanowi tylko tło, ale to głupota, w końcu film nie jest z gumy a mutant, który nie wypowiada w filmie ani słowa jest po prostu elementem uwiarygodniającym, że w tym świecie jest ich wielu. Poważniejszy zarzut można jednak mieć do brutalnego przyspieszenia i skrócenia przyjaźni Xaviera z Magneto, która jest kręgosłupem całego cyklu. A całość wystarczyło trochę inaczej zmontować i zasugerować, że pewien etap filmu trwał dłużej. Jest jeszcze naiwny plan czarnego charakteru… ale hej! to ekranizacja komiksu!
Twórcom First Class udało się zebrać pokaźną i wyśmienitą obsadę. Od głównych ról, po najdrobniejsze (i całkowicie genialne) cameo. Znalazło się nawet miejsce na drobne role dla Oliviera Platta, Rade Serbedzija i takiego kultowca jak Michael Ironside. Słabiej wypada tu tylko January Jones, która choć śliczna jak diamencik, tak zupełnie drewniana. Kapitalnie prezentuje się Kevin Bacon, zdecydowanie widuję go zbyt rzadko na ekranie. Świetnie wypada też Jennifer Lawrence oraz Rose Byrne. Największy nacisk pada jednak na dwóch głównych graczy. James McAvoy dobrze się spisał jako młody i rozrywkowy Xavier, trochę niepotrzebnie wykonuje głupawy gest używając swoich mocy i całkowicie niepotrzebnie ubrano go w dziadowskie rękawiczki bez palców. Żadnych zarzutów nie mam natomiast do Michaela Fassbendera. Jego Magneto to kozak, któremu trafiły się najfajniejsze sceny w filmie i jeśli istotnie powstanie film poświęcony właśnie jemu, to pewnie będę pierwszy w kolejce po bilet.
Jak wspominałem największą wadą filmu są efekty. Nie oznacza to jednak, że są złe. Wręcz przeciwnie, przez większość czasu wszystko prezentuje się świetnie, niestety czasem trafia się kiszka, głównie w postaci fatalnego blueboxa. Szybko biegnący Beast, większość scen z lataniem niestety gryzie w oczy. Źle wygląda też Emma Frost w zmienionej postaci. Na szczęście ogólnie realizacja jest świetna. Dobrze oddano klimat i wygląd lat 60-tych, a nie znany mi lepiej Henry Jackman popełnił całkiem udany soundtrack.
X-Men First Class nie jest kinem wybitnym, ale to bez wątpienia świetny letni blockbuster. Niegłupi, zabawny, pełen akcji, cieszący całą gamą znanych aktorów dobrze wykonujących swoją pracę. No a do tego umieszczony w latach 60-tych. I jeszcze jedno – wykonany w klasycznym 2D. Dacie wiarę?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz