Złe dobrego początki. Dosłownie i w przenośni. Battle: Los Angeles narobił sporych nadziei, następnie został dość chłodno przyjęty przez krytyków. Do tego przewijał się zarzut roztrzęsionej kamery i kiepskich postaci. Splot kilu zdarzeń sprawił, że wylądowałem na pierwszym możliwym seansie.
Serio, serio. Problem ze spaniem sprawił, że byłem na nogach wcześniej niż niektórzy kładą się spać, zajęcia na uczelni wykluczyły większość seansów, ale skoro już byłem na chodzie, to czemu nie zobaczyć jak wygląda kino o 10tej rano. Przy okazji dowiedziałem się, że Galerię Kazimierz odwierają właśnie o tej godzinie i że musimy mieć masę nierobów w tym kraju (niespodzianka!) bo pod drzwiami czekał dziki tłum. Ale nie o tym miałem…
W fotelu zasiadłem z pewną taką nieśmiałością – a jak będzie kicha i roztelepana kamera, głupota i patos? Film zaczyna się od raportu w TV, że źli kosmici podbili niemal zupełnie oba wybrzeża USA. Jedynie Los Angeles się trzyma… 24 godziny wcześniej… „Buee kapkę to intro oklepane” no ale nic oglądamy, w końcu nie ma to jak sprawdzony posiłek. Zaczna się sekwencja nijakich ujęcio-scenek pokazujących kolejnych marines, których przyjdzie nam oglądać na ekranie. Ten ma babę w ciąży, ten ma PTSD, ten jest smarkaty a tamten chce już na emeryturę. Jak w filmach katastroficznych, że niby każdy ma swoją historię… Szkoda, że nikt nie ma polotu i jaj, żeby wykreować zbieraninę typu Colonial Marines z Obcego… Charakterystyczni, ale nie wymuszeni. No ale nic, znowu przymykam oko, czekam aż zaczną pizgać kosmici. Ale zaraz… co jest grane. Scenia dialogowa a kamera się telepie. Koleś robi brzuszki, kamera szamocze mocniej niż gdyby mu ją na głowie zamontowali, kolejne ujęcie – słońce nas oślepia, jest drążek, czasem tylko coś widać jak frajer przy podciąganiu się zasłoni słonko. Co jest k…a!? Ja rozumiem takiego stajla jak się potykamy z obcymi, ale przy takich scenach?! Czyżbym poszedł na bardzo zły film?
Na szczęście nie. Po wstępniaku robi się kapitalny film o inwazji bulwogłowych kosmitów na Ziemię. Nie idealny, nie pozbawiony wad (o których później), ale zapewniający całą masę zabawy w prostej formie. Już pierwszy przelot helikopterem serwuje nam ładne (nie roztrzęsione) ujęcia zrujnowanego Los Angeles. Potem nie brak tych nieszczęsnych roztrzęsionych ujęć, które dominują większość recenzji, ale pasują one do klimatu. A z czasem jest ich coraz mniej. W ogóle film ma tą fajną cechę, że im dalej tym lepiej. Jak często w cale niezły film psuje ostateczne wrażenia brakiem pomysłu, czy poradności w finale. Nie tym razem.
Fabularnie mamy do czynienia z materiałem jakby zdjętym z jakiegoś brawurowego scenariusza RPG. Dostać się do punktu X, uratować cywili, dostarczyć ich w miejsce Y, odstawić widowiskową walkę z finałowym bossem. Film jest bardzo intensywny moim zdaniem dobrze się stało, że żołnierze nie mają nadmiernie rozbudowanych charakterów, poza jednym młodym gniewnym (czytaj: przerysowanym) marine reszta robi wrażenie, żywych ludzi, którym po prostu nie ma kiedy poświęcić więcej uwagi. Więc cały ten początkowy cyrk można zinterpretować raczej nie jako element filmu katastroficznego o splocie kilku ludzkich historii, tylko jako wstępniak „przeciętny dzień w armi”.
Nieźle wypada tło fabularne. Obcy ewidentnie mają złe zamiary, są pewne sugestie, w tym dość naciągane, ale dające poczucie, że wszystko to ma ręce i nogi. W materiałach promujących film zaprezentowano jak dużo wysiłu włożono w projektowanie przybyszy, niestety sporo tej pary poszło w gwizdek. Nie będzie wielu okazji by dokładnie przyjrzeć się ich maszynerii, czy im samym. Można było jednak odnieść wrażenie, że ich głowy są pokracznie wielkie. w filmie jednak nie odniosłem takiego wrażenia. Można mieć jednak pretensje do dwóch rzeczy. Po pierwsze – są bardzo humanoidalni, ruszają się i w sporej mierze zachowują po ludzku. Druga rzecz jest podyktowana samym pomysłem na film. Obcy może mają statki kosmiczne, chodzącą artylerię, latające samochodziko-cosie i karabiny wszczepione w prawe ręce… Funkcjonalnie jednak poza pierońską odpornością są na podobnym poziomie technologicznym jak my. Dobre amerykańskie chłopce dotrzymują im kroku, muszą tylko mocniej ciągnąć za spust. Myślę jednak, że większość widzów przebaczy to twórcom, bo dzięki temu mogą pooglądać napierdzielankę USMC z E.T..
Za budżet $70 mln (czyli nie wpadający w szufladkę „superprodukcja”) wyczarowano świetne widowisko, ani razu nie robiące wrażenia taniochy. Ładne obrazki dodatkowo pimpuje świetny soundtrack Briana Tylera. Mimo tych kilku roztelepanych ujęć na początku i w pierwszej strzelaninie sceny akcji są zupełnie dobre, a całość ma po prostu fajny klimat akcyjniaka SF. Najbardziej cieszy mnie, że film nie macha namolnie flagą, ani przez chwilę nie słyszymy prezydenta USA (czy czegokolwiek o nim). Nie ma mdlącego heroizmu i patosu. Oczywiście jedni giną inni się poświęcają, padają słowa „Marines never quit!” „Semper fi!”, ale kurna przecież ich tego właśnie uczą. Jest może jedna tandetna scenka, ale ogólnie nie powinniście się bać scen zatykania sztandarów, czy płakania nad przypaloną flagą. Co miłe (i niełatwe w filmie o kosmitach atakujących Ziemię) nie ma błazenady. Nie ma głupkowatego bohatera czy wciśniętych comic reliefów.
Battle: Los Angeles to kawał fajnej akcji SF. Nie urywa głowy, ale serwuje fajny klimat, solidną realizację. Obiektywnie patrząc widzę teraz, że nie ma tego czegoś, jakiejś sceny czy motywu, który urywa łeb, ale absolutnie nie czuję jakiegoś niedosytu. Dostałem dokładnie to, czego chciałem. Ale oczywiście nie krzywiłbym się na więcej. Miejsce na sequel zdecydowanie jest.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz