Strony1

niedziela, 30 grudnia 2012

Rachunek sumienia 2012

Udało mi się zrealizować zeszłoroczne postanowienia. W minionym roku zamieściłem ponad 52 notki, czyli średnio raz w tygodniu coś się pojawiało. Ponadto udało się zebrać odwagę na poszerzenie oferty jedynie z filmów na naukę i technikę. Dość sumiennie spisywałem oglądane filmy w związku z czym wiem, że udało mi się przekroczyć magiczną liczbę stu filmów. Niby dwa w tygodniu to nie dużo, ale subiektywnie wydaje mi się, że było tego sporo.

Moje statystyki: 
101 obejrzanych filmów
70 obejrzanych po raz pierwszy
31 powtórek
43 tytuły wyprodukowano w 2012
20 tytuły pochodzą z 2011
14 z okresu 2000-2010
20 z okresu 1985-1999
4 z okresu 1941-1960

Z 2012 roku cztery tytuły uznaję za „zaległości”, które chciałbym obejrzeć, szczególnie Wrong, film twórcy Rubber. Ponadto narobiłem dwa kolosy z „ponadczasowych zaległości” tj. Listę Schindlera oraz Obywatela Kane. W związku z czym z górnej trzydziestki (IMDb Top 250) nie widziałem tylko dwóch filmów (Miasto Boga, It’s a Wonderful Life).


Najlepsze tytuły tego roku:
1. Avengers – Czysta rozrywka, świetnie rozpisane postacie z doskonałą chemią, ogromne widowisko i epicki sukces jeśli idzie o spełnianie kolosalnych oczekiwań.
2. Dredd – Straszliwie niedoceniona perełka prosto z minonej epoki. Śmignął przez kina nim większość mogła się zorientować z jakim skarbem mamy do czynienia. Prosty, ale nie głupi, brutalny, ale nie sadystyczny, zabawny, ale nie idiotyczny. Film przywrócił na chwilę wiarę, że wciąż da się kręcić takie rzeczy.
3. Cloud Atlas – Wciąż jestem pod wrażeniem jak misternie opracowano to dzieło. Uniknięto tandety i artyzmu, trójka reżyserów nie przygotowała wydmuszki tylko ambitny, złożony film.
4. Siedmiu Psychopatów – Świetna jazda bez trzymanki. Brawurowo rozpisane i zagrane postacie w filmie, który reklamowano jako komedię, zupełnie pomijając ponurą i mroczną stronę filmu. No i genialny, fenomenalny Christopher Walken. Tylko brytyjski umysł mógł spłodzić tak ciężkie nastrój, przy którym widz nie raz dusi się ze śmiechu
Reszta w kolejności losowej:
Hobbit – Nie ustrzegł się wad. Jednak to zwaliste widowisko, którego nie wypada nie zobaczyć w kinie. Plus wielka szansa dla technologii.
Skyfall – Świetny Bond na 50-lecie cyklu, genialne zdjęcia. Liczę na statuetkę.
Argo – Ben Affleck podręcznikowo buduje napięcie, historia jest wciągająca, zabawna i świetnie zrealizowana.
Mission Impossible: Ghost Protocol – Po dwóch nieudanych MI wytoczono ciężkie działa, przekazując fotel reżysera Bradowi Bridowi. Z doskonałym skutkiem.
Lockout – Szklana Pułapka w kosmosie. Po latach przerwy dostajemy film gdzie główny twardziel cwaniakuje i rzuca one-linerami przez półtorej godziny. Mniam.
Coriolanus – Szekspir w dobrym wykonaniu. Współczesna estetyka plus dialogi z oryginału i świetny główny bohater.
The Raid – Niesamowity pokaz kręcenia scen akcji w wykonaniu Indonezyjczyków. Film jest prosty jak drut, ale powala sekwencjami strzelanin i mordobić.


Najchętniej czytane notki roku:
1. Prometheus
2. Scary Shit #2 - Twoje robotyczne ciało już się szykuje
3. Hobbit - recenzja z dawna oczekiwana
4. Iron Sky
5. Scary Shit #1 - cyber-owady
6. Avengers
7. Wielki heksagon na północy
8. ABC węglowego szowinizmu
9. Kto ci sesję wyreżyserował?
10. Cząstka Schrodingera - odkryta i nie odkryta

Oczywiście – znany tytuł gwarantuje masę wejść. Ale miło mi zobaczyć, że wpisy naukowo-techniczne też cieszą się sporą popularnością. Nie zorientowanym wspomnę, że cykl "Scary Shit" liczy sobie już pięć odcinków.

Tyle w tym roku. Podsumowanie filmowe jak zawsze na przełomie stycznia i lutego, wielkie dzięki za czytanie, komentowanie i lajkowanie (strona na Facebooku ma już 112 lajków). Życzę wszystkim udanego 2013 i polecam postanowienia noworoczne, moje na przyszły rok są ambitniejsze niż na miniony.


piątek, 28 grudnia 2012

Hobbit – Recenzja z dawna oczekiwana

Far Over The Misty Mountains Cold


Wielka i wyczekiwana premiera jaką bezapelacyjnie jest Hobbit, to dobra okazja by przeforsować nowy standard. Dzięki temu świat ma okazję zobaczyć jak wygląda film w 48 klatkach na sekundę, co jest podwojeniem dwudziestoczteroklatkowego standardu. Opinie są podzielone, moja jest dość jednoznaczna. Nie obawiajcie się jednak – recenzja nie ograniczy się do aspektów technicznych.

Spieszę zapewnić, że Hobbit to udany powrót do Śródziemia. Peter Jackson czuje się tu jak ryba w wodzie, ponadto mam wrażenie, że nauczył się trochę od Spielberga przy Tin-Tinie. Widać to w szaleństwie które rozgrywa się w siedzibie goblinów. Film oceniam bardzo dobrze, zapewne zachwyci fanów (choć kto wie jak ortodoksi zareagują na zmiany wobec książeczki na której bazować będzie nowa trylogia). Ale zanim przejdę do samego filmu, rozprawmy się z tematem klatek w sekundzie.

Na skutek oszczędzania przez dziesiątki lat widownia była raczona formatem 24fps (frames per second) – płynność obrazu była znośna a schodziło mniej taśmy, więc koszty szły w dół. Owocuje to licznymi efektami, których dziś niektórzy bronią jako nadających filmom „kinematograficzności”, klimatu i czego tam jeszcze. Mowa tu o ghostingu międzyklatkowym, rozmyciach przy ruchu w kadrze i ruchach kamery. W dużej mierze to kwestia pewnych przyzwyczajeń, z którymi trudno walczyć po tylu latach. Niektórzy w podobnej mierze gotowi są ciskać gromy na obrazy nie-panoramiczne, np. na 1,43:1 IMAXa, który jest „skandalicznie telewizyjny”, nie to co „prawdziwie kinowe” 1,85:1 albo 2,39:1.

Cyfrowa era zrodziła szansę na pewne zmiany. Skok do 48 klatek na sekundę uznaję za bardzo dobry, choć nie obyło się bez wpadek. Trudno jednak przekreślać pionierską robotę w temacie – wprowadzenie dźwięku, trójwymiaru, kręcenie cyfrówkami, czy inne nowości zawsze wymagały opanowania techniki. Hobbit nie ustrzegł się kilku ujęć, wyglądających jakby były w przyspieszonym tempie. Powiem wprost – wyglądają źle. Miażdżąca większość tego, bardzo długiego filmu wygląda jednak wyśmienicie. Możemy nacieszyć oczy cudownymi pejzażami Nowej Zelandii, gdy kamera lata wokół bohaterów, to samo tyczy się komputerowej kamery w stworzonych przez artystów wnętrzach krasnoludzkiej twierdzy czy goblińskich jaskiń. Efekty komputerowe, żywi aktorzy ukazują się nam w jakości o jakiej można było tylko pomarzyć. Szczególnie wspaniałe wrażenie robi niesamowita płynność z jaką ukazano moment gdy Thorin Dębowa Tarcza uzyskał swój przydomek. Dramatyczna bitwa rozgrywa się w zwolnionym tempie, zachwycając i hipnotyzując widza.

Liczę, że kolejne filmy pójdą śladem pierwszego Hobbita, albo nawet posuną się dalej. Choć to wielkie uproszczenie złożonego tematu, ludzkie oko ma prędkość reakcji około szesnastu milisekund. Można to przełożyć na prędkość około 60fps. O takiej prędkości wspominał James Cameron, mówiąc o kolejnych obszarach w których można by ulepszyć kino. Nowy film Petera Jacksona pokazuje jednak, że podobnie jak stereoskopia, będzie trzeba nauczyć się nowych sztuczek oraz, że kamera przy wysokiej prędkości jest bezlitosna i obnaży wszelkie niedoskonałości. Krytycy filmu mówią, że bohaterowie wyglądają jak przebrani ludzie a nie fantastyczne postacie. Mogę to potwierdzić jedynie w pojedynczych punktach prologu. Może później się przyzwyczaiłem, może dałem się ponieść filmowej fantazji. Sądzę jednak, że to raczej kwestia większej dbałości o charakteryzację postaci, które występują na ekranie przez większość filmu a nie jedną scenę.

Kontynuując techniczne aspekty Hobbita powiem, że jesteśmy świadkami kolejnego wielkiego kroku CGI. Nie wiem na ile doprawiano efektami pejzaże (mam podejrzenia co do nieba w wielu scenach), ale komputerowo generowane postacie są po prostu obłędne. Trzy trolle, które chcą pożreć bohaterów, żyją oddychają, one po prostu SĄ w tym świecie. Istnieją obok krasnoludów w rozmowie i w walce, jest najprawdziwsza interakcja. To samo zresztą tyczy się Gandalfa. Podczas krasnoludzkiego spotkania w norze Bilba w pełni swobodnie porusza się pomiędzy dwakroć mniejszymi od niego postaciami, podają sobie przedmioty, patrzą na siebie, chodzą wokół siebie. Trudno uwierzyć, że Ian McKellen nie jest naprawdę gigantem. Gollum z trylogii Władcy Pierścieni imponował, ale teraz po prostu fascynuje. Widz może sobie wyobrazić jaka w dotyku jest skóra paskudnej kreatury, do tego w niesamowity sposób widać mimikę Andy’ego Serkisa w twarzy Smeagola. A to nie wszystko co do zaproponowania mają czarodzieje z Wety.

Do tego dochodzą piękne zdjęcia Nowej Zelandii, oraz wspaniały soundtrack Howarda Shore. Gratulacje dla tego pana, że znalazł doskonałą równowagę pomiędzy nawiązaniami do trylogii i nowymi brzmieniami. Nie odgrzewa kotletów, ale zachowuje doskonałą spójność z poprzednimi filmami. Nie mogę powiedzieć tego samego o Hobbicie jako całości. Momentami miałem wrażenie, że w sposób niepotrzebny i na siłę upychano jak najwięcej elementów wycelowanych w łączenie obu trylogii. A przecież wystarczy jedno ujęcie Bag End i Iana Holma by nie mieć jakichkolwiek wątpliwości, że wróciliśmy do Śródziemia.

Świetnie natomiast wypada wydźwięk historii. Pozornie jest lżej i weselej. Krasnoludzka ekipa to prawdziwi awanturnicy, nie jacyś herosi i wybrańcy losu. Jednak sporej dawce humoru i akcji towarzyszy dramatyzm i silne emocje. Nie ma wątpliwości, że krasnoludy wiele wycierpiały, że bohaterowie są przesiąknięci goryczą. Jest też kilka linii prawdziwej, szczerej nienawiści. Peter Jackson świetnie operuje nastrojem. Mam nadzieję, że będzie tak w kolejnych odsłonach – niestety Drużyna Pierścienia to dla mnie najlepszy film w cyklu.

Oczywiście spore zasługi mają tu również aktorzy. Thorin, którego bardzo trudno mi zaakceptować ze względu na lichą brodę, jest dobrze zagrany, gwiazdą jest jednakże Martin Freeman. Jego Bilbo jest idealny, całkowicie wytrzymuje presję tej roli i błyszczy. Gandalf i cała gromada starych i nowych postaci też nie zawodzi. Jednak nie ma wątpliwości, kto tu gra pierwsze skrzypce.

Seans Hobbit: An Unexpected Journey (odmawiam używania polskiego, spartaczonego tytułu) był trochę innym przeżyciem niż premiera Drużyny Pierścienia. Tamten film po prostu mnie przeniósł do fantastycznego świata i oczarował. Tu obejrzałem bardzo dobry, choć przydługi film, a oczarowała mnie warstwa techniczna. Są tu całe segmenty czystej magii kina, jednak całościowo to już nie takie samo przeżycie. Wciąż jednak to czołówka tegorocznych premier.


PS. Na facebookowej stronie możecie się spodziewać suplementu do recenzji w niedzielę, kiedy zaliczę seans wersji 24fps i będę mieć porównanie.


niedziela, 23 grudnia 2012

Tytanowy szowinista

Lustmord - Black Star

Jest otoczony atmosferą z azotu i metanu, gęściejszą od ziemskiej i niemal nieprzepuszczalną dla światła. Na jego powierzchni temperatura oscyluje wokół -180’C. W atmosferze i na powierzchni znajduje się masa związków organicznych – poza metanem jest etan, acetylen i inne. Jego gęstość jest trzy razy mniejsza od Ziemi, krąży wokół Saturna a nie Słońca, zawsze zwracając tą samą stronę w kierunku planety.

Wydawałoby się, że trudno o miejsce bardziej obce od Tytana. Największy księżyc Saturna okazuje się jednakże miejscem szokująco podobnym do domu. Czy to nie wygląda znajomo? Próbnik Huygens wylądował w wyschniętym korycie rzeki. Widać zmarznięte na kamień, obłe bryłki lodu. Gdy na wzgórzach spadły ulewne deszcze z metanu, porwały ze sobą lód i niosły go przez dziesiątki kilometrów, gdzie trąc o siebie i dno nabierał regularnego kształtu.

Ten dziwny świat ma pory roku; lato i zimę występujące na przemiennie na północnej i południowej półkuli. Ulewom towarzyszy formacja rzek, a rzeki prowadzą do powstawania jezior. Cykl metanowy odpowiada cyklowi wodnemu na Ziemi. Wiatry wieją z prędkością 60 km/h. Nie wszędzie jednak padają deszcze i szaleją burze. W suchych regionach wiatry te formują rozległe wydmy na pustyniach Tytana. Na powierzchni najprawdopodobniej znajdują się też wulkany, czy raczej kriowulkany ziejące zmrożoną wodą i amoniakiem.

Daje to solidne podstawy, by sądzić, że inne ciała niebieskie, w tej czy innych galaktykach, mogą wyglądać podobnie. Jeśli tylko mają zbiorniki cieczy, jeśli mają gęstą atmosferę, to są spore szanse, że nie zaskoczą nas fantasmagorycznymi krajobrazami z najdziwniejszych fantazji ilustratorów SF z lat 60tych.

Oczywiście naiwnie byłoby uważać, że nie czekają nas niespodzianki. Jeszcze przez wiele lat każde badane ciało niebieskie będzie nas zaskakiwać. W tym roku odkryliśmy lód na Merkurym, skwarku smażącym się najbliżej Słońca. W zeszłym Vesta, która miała być po prostu wielką planetoidą zaskoczyła nas głębokimi rysami otaczającymi jej równik. Po oczekiwanych cudach Jowisza i Saturna niektórzy nie liczyli na wiele, gdy Voyager II zbliżał się do Urana i Neptuna. A jednak pierwszy zdumiał niezwykłym polem magnetycznym i surrealistyczną Mirandą, wyglądającą jak strzaskany i nieporadnie sklejony księżyc. Neptun pokazał Wielką Ciemną Plamę i wiatry dochodzące do prędkości 2000 km/h, oraz księżyc Tryton – obracający się w „złym” kierunku, z aktywnymi gejzerami, który kiedyś rozpadnie się i wzbogaci nikłe pierścienie planety.

Czekają nas kolejne niespodzianki (niektóre już w 2015, gdy dwa pojazdy odwiedzą Ceresa oraz Plutona). Mimo tego możemy mieć całkiem niezłe przekonanie, że planety z gęstą atmosferą i z cieczami na powierzchni będą w niemałym stopniu podobne do Ziemi, Tytana i Marsa.


Grafika: Zdjęcie wykonane przez orbiter Cassini po raz pierwszy pokazuje tak dokładnie układ rzek spływających do jeziora, gdzieś poza Ziemią. (NASA)


poniedziałek, 17 grudnia 2012

Autoportret planety



Z braku czasu będzie krótko. W 2012 miało miejsce dużo odkryć i dokonań w dziedzinie astronomii. W porównaniu z nimi to zdjęcie może jest banalne. Ale mimo tego mogę powiedzieć, że to moja ulubiona kosmiczna fotka (a może i fotka w ogóle) w tym roku:

(klikać dla pełnego rozmiaru)

W hełmie japońskiego astronauty Aki Hoshide odbija się powierzchnia Ziemi, znajdująca się 400 kilometrów pod nim. Widać też część stacji kosmicznej oraz Sunitę Williams (minimalnie w lewo i górę od centrum) - astronautkę NASA, która spędziła na orbicie 195 dni (rekord wśród pań). A ponad tym wszystkim (czyli w tle zdjęcia), Słońce, które zazdrośnie oślepia kamerę i sprawia, że zupełnie nie widać innych gwiazd.

Źródło: NASA




czwartek, 13 grudnia 2012

Co W Garach #24

Sasaki Isao - Tosho Daimos

Od dawna szykowałem się do napisania notki z tego cyklu. Miała być jednak poświęcona w całości Pacific Rim. Ostatecznie jednak wysyp zwiastunów, którego zwieńczeniem jest właśnie zwiastun nowego filmu Guillermo del Toro, zmienił mi plany.

Zamiast tego będzie o wysypie filmów SF, które szykują się nam w przyszłym roku. Zwróćcie uwagę, że sporo z ty tytułów nie jest sequelami, rimejkami, ani ekranizacjami (choć przykład każdego też się znajdzie). 

Chyba najwyższa pora, żebym zaczął wymachiwać rękami i krzyczeć, że przewidziałem lepsze czasy dla SF w 2009 roku, po Avatarze i Dystrykcie 9 ;). Fajnie mieć rację w tym wypadku. Nawet jeśli trafi się kilka niewypałów, to będzie czym nacieszyć oczka. Oto spis fantastyki mniej lub bardziej naukowej w kolejności premier światowych.


Oblivion (kwiecień) - Duża produkcja, autorski projekt Josepha Kosinskiego (Tron: Legacy). Na podstawie jego komiksu (który jeszcze się nie ukazał i pewnie nie ukaże się do premiery). 150 baniek widać już w trailerze, co do treści - się zobaczy. Póki co możemy sobie żartować, że to aktorska wersja Wall-E.
Trailer

Star Trek Into Darkness (maj) - Nie przepadałem za Star Trekami, ale ten z 2009 mnie zachwycił beztroską zabawą i rozmachem. Liczę na co najmniej równie wesołą jazdę. A może nawet lepszą bo ekipa już jest w komplecie, więc można będzie od razu bawić się dynamiką między postaciami.
Trailer

After Earth (czerwiec) - Will Smith i syn, grają ojca z syna. M. Night Shyamalan reżyseruje... Coś mi mówi, że szału nie będzie. Ale trailer dynamiczny, dużo rysowanych stworków, ciekawe czym się kierowali...
Trailer

Pacific Rim (lipiec) - Kolosalne potwory wyłażą gdzieś z dna Pacyfiku i atakują nadbrzeżne metropolie. Naturalnie jest tylko jeden sposób by z nimi walczyć - wielkie humanoidalne roboty! Kto widział "Shaolin Soccera" i "Kapitana Tsubasę" wie, że chyba przyszedł moment na "Generała Daimosa".
Trailer (uwaga - wciąż gorący)

Elysium (sierpień) - Nowy film południowoafrykańskiego twórcy Dystryku 9. Oczekiwania są wielkie, w obsadzie Jodie Foster, William Fichtner oraz Sharlto Copley. Fabuła jednakże nie elektryzuje. Na Ziemi są "ci biedni" i pracują na "tych bogatych" którzy rezydują w Elizjum - ociekającej bogactwem stacji orbitalnej. Jeden z "tych biednych" chce się dostać z dołu na górę.
Fotka

Gra Endera (listopad) - Wychodzę z założenia, że ekranizacja mojej ulubionej książki nie ma szans mnie zawycić. Ale jestem ciekawy ile odwagi w przekazie i treści wykażą twórcy. Harrison Ford nie pasuje mi na Graffa, Ben Kingsley wychodzi mi już bokiem (szkoda trochę bo to świetny aktor) i kategorycznie nie pasuje na Rackhama. Dzieciaki oczywiście nie mogły mieć 5-6 lat, ale patrząc na fotkę stwierdzam, że wyglądają na nastolatków a nie dzieci. Dobrano talenty - Steinfeld, Butterfield, ale czemu nie można było się postarać o młodszych i mniej znanych jak w Super 8?
Fotka

The Europa Report (?) - Wiązałem (wiążę?) ogromne nadzieje z tym filmem. Projekt jest bardzo tajemniczy, ale viralowa stronka, pogłoski o "prawdziwym hard-SF", plus temat - załogowy lot na Europę to dość, żebym totalnie napalił się na film. Niestety pewne wątpliwości wzbudził teaser, który niektórzy odczytali jako zapowiedź horroru. Kto widział Apollo 18 zapewne, podobnie jak ja, nie chce kiczowatego horroru. Chcemy prawdziwego SF! Ciekawe też czy cały film będzie kręcony z kamer na statku i w skafandrach.
Gravity (?) - To może być naprawdę niesamowite widowisko. 3D w stanie nieważkości, i masa, masa długich ujęć. Pierwotnie krążył wręcz pomysł, by cały film był jednym długim ujęciem. Fabuła inspirowana jest mocno krytykowanym chińskim testem rakiety niszczącej satelity z 2007 roku*. W rzeczywistości zwiększyło to ilość śmieci w kosmosie z 10 000 do 12 500. W filmie wywołuje efekt Kesslera - wobec zatłoczenia na orbicie odpadki z jednej kolizji powodują kolejne i tak dalej. Na ekranie zobaczymy jak jedna astronautka próbuje ujść z życiem z tego koszmaru.  Film jest ukończony, ma przyznaną kategorię wiekową, więc nie wiem czemu wciąż nie ma daty premiery.
Recenzja scenariusza

Prototype (?) - Trailer dostępny jest już od dość dawna. Historyjka oczywiście oklepana, ale film nie wygląda źle. Niestety chyba wpadł w jakieś limbo, bo informacji jest jak na lekarstwo, żadnej daty premiery, czy oficjalnej strony.
Trailer

Bonus: Man of Steel (czerwiec) - Trochę nie pasuje do zestawienia, ale trailer wciąż świeżutki, więc jak ktoś przegapił, to zachęcam do obejrzenia. Choć całość krzyczy, że to próba zrobienia analogicznego zabiegu jaki przeprowadził Nolan z Batmanem, to zdecydowanie wygląda to na coś wartego wizyty w kinie.
Trailer


* - rok po tym zajściu Amerykanie pokazali, że też potrafią i odstrzelili swojego satelitę. Na szczęście na niższej orbicie (przez co większość śmiecia szybko spłonęła w atmosferze). Wreszcie w 2009 satelita Iridium-33 zderzyła się z Kosmosem-2251 z prędkością 42 000 km/h, powiększając kosmiczną populację śmieci o kolejny tysiąc strzępów dość dużych by je śledzić.


sobota, 8 grudnia 2012

100 lajków na Facebooku

I tak pomimo zmian na Facebooku, które domyślnie pokazują posty tylko 10% publiczności (chyba, że w ustawieniach obok guziczka "Like" dodamy sobie stronkę do śledzonych), udało nabić pierwszych sto lajków na Facebookowej stronie Węglowego Szowinisty:


Zachęcam do lajkowania, bo wrzucam tam znacznie więcej rzeczy niż tylko powiadomienia o nowych notkach. I tyle. Wielkie dzięki wszystkim lajkującym, czekam na następnych!

A żeby nie było pusto, ładny obrazek:



Mgławica Carinae, wewnątrz której znajduje się zmienna gwiazda Eta Carinae. Dwa napęczniałe bąble, są pozostałością po wybuchu, któremu towarzyszyło maksimum jasności gwiazdy w 1841 roku. Od tej pory wyrzucona wtedy materia została rozepchana do rozmiarów setki razy większych od Układu Słonecznego. Fotka zawdzięczamy uprzejmości NASA i geniuszowi konstruktorów teleskopu Hubble'a.

czwartek, 6 grudnia 2012

Nowa era podboju kosmosu?

Fulfilled Desire – Kazuhiko Toyama


Mocne słowa, prawda? Czterdzieści lat temu ostatni z dwunastu ludzi, którzy chodzili po Księżycu wrócił do domu. Od tamtej pory Srebrny Glob świeci pustkami. Wtedy panowało przekonanie, że w ciągu dwóch dekad człowiek stanie na Marsie a jego obecność w kosmosie będzie czymś powszechnym.

Czterdzieści lat później ludzkość trzyma się poniżej odległości 430 km od powierzchni Ziemi. Ale sporo wskazuje na to, że ulegnie to zmianie. Są dwa powody by pisać o tym dzisiaj. Po pierwsze mamy grudzień. To idealna okazja na przegląd tego co wydarzyło się w temacie w mijającym roku.

W tym tygodniu pojawiły się informacje, że wreszcie po latach zwłoki, ruszają badania i prace nad potencjalną hodowlą roślin na Księżycu i Marsie. Prawdę mówiąc zmarnowano masę czasu, a inicjatywę tym razem wykazali Chińczycy. 1993 przerwano projekt Biosfera 2, który miał sprawdzić możliwość życia w całkowicie zamkniętym ekosystemie na długą metę. Pomijając znaczenie dla eksploracji kosmosu, projekt ten umożliwiłby rozmaite badania nad Ziemską biosferą bez wpływu na nią w większej skali niż małe odcięte środowisko.

Niestety przez 19 lat w temacie nie zrobiono zbyt wiele. Jakby ktoś pytał o moje zdanie, to powiedziałbym, że od dawna powinniśmy hodować odmiany kukurydzy, które dobrze by sobie radziły w marsjańskiej glebie i przy tamtejszym naświetleniu. Póki co jednak jesteśmy skazany na Chińczyków, co nie jest wymarzonym rozwiązaniem.

Idąc dalej wstecz tegorocznych nowości, Reaction Engines dokonało kluczowego przełomu w pracach nad Skylonem – samolotem kosmicznym. Maszyna ta będzie zdolna do startu i lądowania ze zwykłego pasa lotniczego. W atmosferze będzie osiągać prędkość do pięciu machów funkcjonując jak zwykły samolot odrzutowy, dopiero w górnych partiach atmosfery przechodząc w tryb napędu kosmicznego. W ten sposób koszt wynoszenia ładunków na orbitę (do kilkunastu ton, zaledwie dwa dni pomiędzy kursami) mógłby spaść nawet dwudziestokrotnie. Oznaczałoby to możliwość konstrukcji odważnych i ambitnych projektów na orbicie, w tym załogowe loty daleko poza orbitę okołoziemską.

Elon Musk i Richard Branson od pewnego czasu interesują się turystyką kosmiczną. W tym roku jednak zaczęli otwarcie mówić o swoim zainteresowaniu kolonizacją Czerwonej Planety. Dwaj ludzie, którzy nie obstawiają przegranych projektów i znają się na zarabianiu dużej kasy. Branson wyraźnie mówi o swojej determinacji by za swojego życia przyłożyć ręce do startu permanentnej obecności ludzi na Marsie. Elon Musk, o którym więcej za chwilę, mówi nawet o konkretnych liczbach. Nie wprost mówi o latach 30tych i wprost o 80,000 pierwszych kolonistów. Koszt wysłania jednego człowieka miałby spaść do zaledwie $500,000.

Projektów kolonizacji Marsa jest więcej. Jednym z przykładów może być Mars One, który już znalazł ponad 1000 chętnych na podróż na Marsa w jedną stronę. Ta inicjatywa miałaby zostać sfinansowana przez reklamy w ramach czegoś na kształt reality-show, relacjonującego przygotowania do i przebieg wyprawy.

Robert Zubrin już kilkanaście lat temu zarysował realistyczny plan kolonizacji. Dziś w dobie drukarek 3D i szeregu innych technologii wydaje się całkiem możliwe, że w ciągu paru dekad na Marsie pojawią się pierwsze ludzkie kopuły. Wydrukowane z lokalnych materiałów, przezroczyste, ochronią nie tylko przed wrogą atmosferą, ale i zwiększonym poziomem promieniowania.

Niezorientowanym przypomnę, że od czerwca tego roku, to SpaceX, prywatna firma Elona Muska zapewnia transport zaopatrzenia na Międzynarodową Stację Kosmiczną. Obecnie pracują nad Grasshopperem – w pełni odzyskiwalną rakietą nośną, która po dostarczeniu ładunku na orbitę powróci na miejsce startu i wyląduje pionowo. W dalszych planach mają również Red Dragona – lądownik, który miałby przywieźć marsjańskie próbki powrotem na Ziemię.

Wreszcie w kwietniu 2012 miliarder Paul Diamandis ujawnił plany swojej nowej firmy – Planetary Resources, która ma się zająć komercyjną eksploatacją asteroid. Flota zautomatyzowanych maszyn może w ogromnym stopniu zmniejszyć koszty tzw metali ziem rzadkich i przełamać dominację Chin jako głównego posiadacza ich zasobów.

Wspomniałem, że są dwa powody by dziś pisać o nowym rozdziale w historii podboju kosmosu. Drugim jest konferencja prasowa, którą organizuje dzisiaj firma Golden Spike. 40 lat po starcie Apollo 17, ogłoszą komercyjne wyprawy na Księżyc. Jeszcze przed 2020 mają umożliwić regularne i stosunkowo tanie przeloty na Srebrny Glob.

Czy to dość, żeby usprawiedliwić twierdzenie, że mamy do czynienia z nową erą podboju kosmosu?


Źródła:
O chińskich planach upraw pozaziemskich
To samo, ale na Io9


Musk chciałby wysłać 80 000 ludzi na Marsa
Branson chciałby założyć populację na Marsie
Ponad 1000 chętnych chciałoby polecieć na Marsa bez powrotu

Moja notka o Planetary Resources

Golden Spike na Facebooku
Golden Spike - strona oficjalna (jeszcze nieaktywna)


Grafika: NASA - większa odległość i odmienna atmosfera Marsa sprawia, że zachody Słońca są tam błękitne.


piątek, 30 listopada 2012

Wielki heksagon na północy

Trevor Rabin - Asteroid Chase



Astronomia regularnie dostarcza nam imponujących obrazków. Jendak dość rzadko trafiają się rzeczy tak spektakularne jak zdjęcie, które Cassini przesłał na Ziemię 27go listopada. Orbiter ten od 2004 roku pasie nas wspaniałymi fotkami Saturna, jego pierścieni oraz księżyców. Tym razem zwrócił swoje oko na niezwykłą formację na północnym biegunie planety. Zauważona już przez Voyagera w 1980 roku, utrzymuje się tam aż do dzisiaj (kto wie od jak dawna trwa). Mowa o kolosalnym heksagonie uformowanym z chmur. Naukowcy przecierali oczy ze zdziwienia, podziwiając dwukrotnie większy od Ziemi twór. Całość obraca się z prędkością ponad 1300 km/h. A teraz dzięki Cassiniemu możemy przyjrzeć się dokładnie wirowi w jego centrum. Jeśli jeszcze tego nie zrobiliście, to zachęcam do odpalenia polecanej muzyki, zanim klikniecie w linka i zobaczycie zbliżenie tego monstrum o średnicy 2000 kilometrów:



Heksagon obraca się na północnej półkuli wraz z planetą, ale nie dokładnie z tą samą prędkością, w związku z czym nie obraca się wraz z otaczającymi go chmurami, ale przepycha się między nimi zachowując swój niesamowity kształt. Czy to wiadomość od obcych uformowana na Saturnie? Czy chmurowy sześciokąt mógł powstać naturalnie? Tak. Na to wygląda, gdyż udało się nam odtworzyć coś podobnego w laboratorium.

W obracającym się cylindrze z płynem, który miał symulować biegun Saturna, umieszczono strumień fluorescencyjnego płynu. Wprowadzając go pod odpowiednim kątem i z odpowiednią prędkością udało się uzyskać nie tylko heksagon ale i też inne kształty geometryczne. Większa różnica prędkości oznacza mniejszą ilość ścian wielokąta. Tu możecie obejrzeć filmik z eksperymentu. Wygląda na to, że wiry tworzące się wokół formacji ograniczają jej kształt.

Istnieją również inne potencjalne wyjaśnienia jak np. stałe źródło wibracji akustycznych głęboko pod powierzchnią, który tworzy na powierzchni takie właśnie zaburzenie.

Wielka Czerwona Plama robi wrażanie, ale czyż nie blednie przy sześciokątnym monstrum? Saturn nie czaruje jedynie swoimi pierścieniami, ma również taką ozdobę. Dodam, że formacja ta istnieje tylko na północnym biegunie. Nic podobnego nie zaobserwowaliśmy jak dotąd na południu. Tyle na dzisiaj. Na pożegnanie cytat:

“Somewhere, something incredible is waiting to be known.”
- Carl Sagan


Źródła:
Bad Astronomy
http://www.geekosystem.com/saturn-polar-vortex/
http://news.discovery.com/space/saturns-north-pole-hexagon-mystery-solved.html
http://www.cymascope.com/iphoneweb/cymaphone/cyma_research/astrophysics.html



niedziela, 25 listopada 2012

Cloud Atlas

M83 – Outro
Thomas Bergersen – Sonera


Nie mam przekonania na ile Atlas Chmur trafił do zbiorowej świadomości, z pewnością nie był tak wyczekiwany jak Hobbit, rozreklamowany jak Skyfall czy otoczony hype’m jak Avengers. A jednak to jedna z największych premier roku. Niezwykle ambitne dzieło Wachowskich w zwiastunach dosłownie zarzucało nas wielkimi słowami – życie, narodziny, śmierć, odwaga, nadzieja, przeszłość, przyszłość. Nie ukrywajmy – pachnie kolosalnym zadęciem. Można się spodziewać tandety lub artyzmu z którego nie wynika nic, poza krzykiem o wydumane interpretacje. Na szczęście te obawy są niesłuszne. Choć Cloud Altas nie jest pozbawiony wad, zdecydowanie utrzymuje ciężar własnych ambicji.

Wachowscy wraz z Tomem Tykwerem stworzyli ogromne, misternie wykonane widowisko. Chciałem by ich film był czymś więcej, ale po cichu spodziewałem się, że sześć linii czasowych będzie służyć opowiedzeniu jednej i tej samej historyjki o życiu i śmierci, po prostu ubranej w inne kostiumy, oraz zabawy niuansami charakteryzacją i przesłaniem „historia lubi się powtarzać”. Podczas trzygodzinnego seansu dostałem więcej, dostałem to, czego nie miałem odwagi oczekiwać.

Atlas Chmur toczy się w sześciu liniach czasach – w połowie XIX wieku, w okresie międzywojennym, w latach 70tych, współcześnie, futurystycznym Seulu XXII wieku, oraz postapokaliptycznej przyszłości. Jednak nie są to proste analogie. Zamiast tego mamy szereg historii, które przeplatają się, jedne znajdują zwieńczenie w przyszłości, inne w przeszłości, niektóre kończą się tragicznie inne mają happy end. Widzimy tych samych aktorów, jednak grają zupełnie różne postacie, czasem są źli, czasem dobrzy, bywają tchórzami, złoczyńcami i bohaterami. To bogate widowisko nie marnuje ani swojego potencjału, ani chwili z 172-minutowego metrażu. Jakby tego było mało każdy okres czasowy to inny gatunek filmowy – kino przygodowe, dramat, kryminał, komedia, SF… Widz otrzymuje wszystko. I to w przystępnej formie. Z opisu film może dawać się trudny, ale wszystko jest tu podane w bardzo czytelny i jasny sposób.

Rzeczywiście historie które przewijają się przez te wszystkie miejsca i czasy są o silnych emocjach, rzeczach ważnych i uniwersalnych, ale nie ma tu jakiejś taniej propagandy, nadęcia, tandety czy ekstremalnego artyzmu. Tu jest niewolnictwo, tam zbrodniczy system totalitarny, chciwość, przyjaźń, zdrada, tchórzostwo, odwaga… Dobrze spakowane klisze.

Jak wspomniałem – nie uniknięto wad. Są to jednakże tylko drobiazgi, które z łatwością mogą umknąć w niezwykle bogatym widowisku. W kilku miejscach można pokręcić nosem na uproszczenia, czy wręcz naiwne głupotki poszczególnych historyjek. Poważniejszym zarzutem jednak może być to, że po kipiącym ekstremalnymi emocjami zwiastunie, w czasie samego filmu nie dałem się im porwać. Atlas Chmur chłonąłem w zafascynowaniu, z podziwem dla misterności tego dzieła. Ostatecznie jednak chyba czekałem na coś bardziej wzruszającego lub angażującego. Być może to dlatego, ze w tym natłoku nie ma czasu by przywiązać się do któregoś bohatera.

Wykonanie filmu jest bez zarzutu – efekty, zdjęcia, piękna muzyka. Nie sposób jednak nie powiedzieć pod koniec zarazem o aktorach i charakteryzacji. Mamy tu sporo brawurowych kreacji aktorskich, część aktorów przyjdzie nam obejrzeć nawet w sześciu wersjach, choć często nie zdamy sobie z tego sprawy. Dlatego w tym momencie zachęcam do pozostania w kinie w czasie napisów końcowych by zobaczyć wszystkie wcielenia Toma Hanksa, Halle Berry, Jima Broadbenda, Hugh Granta, Jima Sturgessa, Doony Bae, Keitha Davida, Bena Whishawa, Jamesa D’Arcy, Susan Sarandon, oraz Hugo Weavinga. Oj tak Hugo zadał szyk, nie dajcie sobie zepsuć zabawy przed filmem. Ale tak naprawdę to zaskoczeń jest dużo, bo niektórych metamorfoz nie sposób przejrzeć.

Nie czytałem książki Davida Mitchella, więc nie wiem ile od siebie dodali twórcy filmowego Altasu Chmur. Nie wiem też ile z źródłowego przepadło. Z pewnością jednak nie czułem bym miał przed sobą coś niekompletnego czy przenoszonego na ekran w bólach. Przeciwnie – zobaczyłem kunsztownie wykonaną, niezwykle złożoną machinę, która przez trzy godziny pompowała na ekran filmowe doznania bez zgrzytów. Bardzo polecam.


środa, 21 listopada 2012

Niezwykły przypadek Lydii Fairchild

My Chemical Romance - Mama


Lydia Fairchild i Jamie Townsend szczęśliwie dorobili się dwójki dzieci. Rozstali się jednakże gdy Lydia spodziewała się trzeciego wspólnego potomka. Samotna matka zwróciła się o zasiłek socjalny. Prawo Wielkiej Brytanii wymagało testów DNA, które potwierdziłyby, że Townsend jest ojcem. Rezultaty bezsprzecznie wykazały ojcostwo mężczyzny oraz, że Fairchild nie jest matką dzieci.

Sprawa natychmiast trafiła do sądu, wywołując zarzuty o próby wyłudzenia zasiłku na cudze dzieci, lub ewentualnie uczestnictwa oszustwa związanego z nielegalnym surogactwem. Dowody w postaci szpitalnej dokumentacji poprzednich ciąż zostały zignorowane. Gdy zbliżał się poród trzeciego dziecka, wyznaczono świadka, który miał być obecny przy narodzinach. Na miejscu pobrano również natychmiast krew dziecka i matki. Dwa tygodnie później rezultaty testu DNA wykazały, że Lydia Fairchild nie była również matką trzeciego dziecka.

W dalszym toku śledztwa, kolejne testy DNA wskazały, zgodność miedzy matką Lydii a dziećmi odpowiadającą pokrewieństwu między babcią a wnuczętami. DNA z krwi, skóry i włosów Fairchild dawały wyraźny wynik – brak pokrewieństwa. Dopiero próbki dróg rodnych wyjaśniły sprawę. Lydia Fairchild okazała się chimerą. Jej organizm wykształcił się z połączenia dwóch zygot. Kobieta była swoją własną bliźniaczką.


Więcej o sprawie można się dowiedzieć z dokumentu „The Twin Inside Me”.


środa, 14 listopada 2012

"All Alone in the Night"

Tsuneo Imahori – Forever Broke


Od dawna spekulowano na temat możliwości istnienia licznych planetarów - planet samotnych, nie krążących dookoła żadnej gwiazdy. Obserwacje gwiazd z układów wielokrotnych, wyrzucanych w przestrzeń, sugerowały prosto, że coś takiego z łatwością mogłoby spotykać również planety. Istnieje nawet podejrzenie, że Układ Słoneczny mógł mieć pierwotnie pięć gazowych gigantów, zanim jeden z nich został ciśnięty w pustą przestrzeń.

Teraz jednak udało się odkryć pierwszy taki obiekt. CFBDSIR2149-0403 dryfuje około 100 lat świetlnych od Ziemi, z prędkością kilkunastu kilometrów na sekundę. Jest gigantem o masie od czterech do siedmiu razy większej od Jowisza. To jednak zdecydowanie za mało by stać się brązowym karłem, „nieudaną gwiazdą”, zdolną do syntezy deuteru. Choć ta sierotka nie ma gwiazdy, która by ją ogrzewała, temperatura powierzchni może sięgać nawet 400’C. Planetar ten uformował się najprawdopodobniej zaledwie 50-120 milionów lat temu i nie zdążył jeszcze ostygnąć (w próżni trudno oddawać temperaturę). Trudno stwierdzić czy obiekt ten powstał samotnie czy też został wyrzucony ze swojego układu przez grawitacyjne oddziaływania młodych gwiazd i planet.

Odkrycie zawdzięczamy międzynarodowej ekipie badającej niebo Hawajskim teleskopem na Mauna Kea oraz Chilijskim VLT (Very Large Telescope).


Źródło: http://www.bbc.co.uk/news/science-environment-20309762


Grafika przy notce: „Alone in Space” - courtesy NASA/JPL-Caltech.


piątek, 9 listopada 2012

Scary Shit #5 – serduszko za firewallem

Imagine Dragons – Radioactive

W czasie niedawnej konferencji BreakPoint poświęconej bezpieczeństwu informacji jedna prezentacja zrobiła szczególne wrażenie. Barnaby Jack w trakcie wystąpienia pod tytułem „Hacking humans” zaprezentował jak można za pomocą zwykłego laptopa zdalnie wyłączyć rozrusznik serca lub śmiertelnie porazić jego właściciela.

Barnaby Jack od ponad 10 lat zajmuje się wyszukiwaniem zagrożeń i wrażliwych punktów wśród najróżniejszych technologii. Brał na cel drivery sprzętowe i bankomaty. Tym razem pokazał coś działającego na wyobraźnię i pokazującego znak naszych czasów. Wykrył dość prostą lukę w oprogramowaniu rozruszników serca pewnej firmy (którą zachowano w tajemnicy), wyposażonych w możliwość komunikacji bezprzewodowej.

Istnieje uniwersalne zapytanie, dla którego urządzenia te zwracają swój model oraz numer seryjny. Jak się okazało to dość by krok po kroku przejąć kontrolę nad rozrusznikiem. Oznacza to nie tylko możliwość zdalnego wyłączenia go, lub użycia funkcji defibrylatora, rażącej noszącego go napięciem 830 woltów. Oznacza to również możliwość wprowadzenia wirusa, który będzie zarażał inne rozruszniki, które pojawią się w zasięgu. Stąd jest już prosta droga do masowego morderstwa – wirus, odliczający do wyłączenia lub śmiertelnego porażenia.

Chciałbym tu jednak zaznaczyć jedno – rozrusznik z możliwością łączności bezprzewodowej oraz wbudowanym defibrylatorem to żadna głupota. To wspaniałe wynalazki ratujące życie i umożliwiające zdalną diagnozę i pomoc. Perspektywa noszenia własnego defibrylatora przy sobie, zawsze, to wspaniała rzecz dla ludzi z chorobami serca.

Tak czy inaczej poza paliwem dla RPGowców i wszelakich twórców, ten przypadek powinien być zbawiennym zwróceniem uwagi na problem, który można łatwo zlikwidować. Bo gdzie tkwi ten problem? W ignorancji i lenistwie. Wbrew pozorom, źródłem takich słabości i wielu wyczynów hakerskich nie jest geniusz cyberprzestępców. Możemy tworzyć niemal doskonałe zabezpieczenia cyfrowe. Nie ma prawdziwie doskonałych, ale są takie, w których trudność ich złamania będzie znacznie przekraczać opłacalność wysiłku. I to wystarczy. Głosowanie internetowe mogłoby być bezpieczniejsze od obecnego systemu, ale jak to przetłumaczyć tłumom w kraju i tłumokom w sejmie?

Niestety nie sięgamy po bezpieczeństwo, tylko po poczucie bezpieczeństwa. Mógłbym rozwinąć tę myśl, ale znacznie lepiej opowiedzieć o tym może Bruce Schneier. Dlatego zanim zaczniecie szykować scenariusz o hakerach implantów i egozszkieletów, którzy w ośrodku rehabilitacyjnym tworzą armię żołnierzy-zakładników (hmm chyba muszę to sobie zapisać…), zapraszam do zapoznania się z tym wystąpieniem:

TED – Bruce Schneier: The security mirage



Artykuł o prezentacji Barnaby Jacka



wtorek, 30 października 2012

Looper

Richard Thompson – Dad’s Gonna Kill Me


Nie łatwo będzie pisać o Looperze bez spoilerów, ale dam radę. Film miał być objawieniem, powrotem starej jakości SF, klasykiem na lata i cholera wie czym jeszcze. Trudno było się nie nakręcić. I tak jak w przypadku Bonda oczekiwania zostały spełnione, tak Looper mocno rozczarował. Ma swoje mocne strony, ale zdecydowanie nie przeważają.

Po seansie mam mocne i nieprzemijające wrażenie, że wszystko w tym filmie podyktowane jest finałową sceną. Twórcy wymyślili motywacje dla dwóch postaci i finałową scenę a następnie zaczęli nabudowywać wokół tego świat, fabułę i to nie ogólniki, ale nawet detale takie jak to jaką giwerą posługują się looperzy.

Dla tych którzy nie widzieli zwiastunów – looperzy to mafijni cyngle, którym ofiary przysyłane są z przyszłości. Mają je sprzątnąć i pozbyć się ciała. Zarabiają ogromną kasę. A gdy ich kontrakt dobiega końca muszą „domknąć pętlę” – zabić samych siebie i zgarnąć finałową, większą wypłatę. Następnie mogą balować przez 30 lat zanim przyjdzie ich czas. Oczywiście główny bohater (w tej roli Joseph Gordon-Levitt) partaczy ten ostatni etap i wpada przez to w tarapaty. Jednocześnie jego starsza wersja (tu Bruce Willis) okazuje się mieć własne plany i zamiary.

Podróże w czasie to bardzo śliski temat. Looper ciekawie podchodzi do ewentualnych wątpliwości widowni – w pewnym momencie Bruce Willis po prostu wydziera się na widownię (tzn. na jednego bohatera, ale można trudno oprzeć się wrażeniu, że to zwrot do nas), żeby nie drążyć tematu. Zabawne – przyznaję, ale nawet jeśli zaakceptujemy tą technologię i sposób w jaki działa, to można odnieść wrażenie, że ktoś zdejmuje sobie majtki przez głowę. Wszystko to jednak na rzecz finału, bo w końcu jakby inaczej było to by filmu nie było, więc popcorn w dziób i oglądaj...

To jednak nie wszystko, bo samo prowadzenie akcji też kuleje i zgrzyta straszliwie. Przez sporą część filmu stary looper biega po mieście i coś robi, natomiast młody looper siedzi i nic nie robi. Plan loopera z przyszłości jest kiepsko uargumentowany i dość kulawy. Młody looper to straszny nudziarz. Gdyby akcja gnała do przodu, może widz nie miał by chwili by zastanawiać się nad tym, jak kiepsko zorganizowany jest cały ten bajzel z wysyłaniem ludzi do odstrzału w przeszłość, jak niezdarnie wprowadzony jest motyw mutacji TK (nie będę zdradzał o co chodzi), jak głupawe są spluwy cyngli.

Nie przemawia do mnie również estetyka. Komiczne rewolwery, latające motory obok jakiś pordzewiałych grzmotów, samochody z przyklejonymi malutkimi panelami słonecznymi, groteskowe ubranka mafiosów w 2072 roku i zbita z dech szopa… Zdecydowanie nie ma tu mowy o jakimś budowaniu wizji świata przyszłości, czyli o tym, co tak sprawnie z ograniczonymi środkami zrobił Dredd.

Aktorsko natomiast film wypada świetnie. Bruce Willis nie gra na autopilocie. Joseph Gordon-Levitt jest świetny. Niestety jest jeden problem – charakteryzacja. Nie jestem w stanie precyzyjnie stwierdzić co mu zrobili z twarzą, ale nie wygląda jak młody Bruce Willis. Wygląda po prostu dziwnie. A szkoda, bo nie tylko gra świetnie, ale jest kilka scen w których kapitalnie naśladuje on miny Willisa. Zresztą wcześniej w tym roku Josh Brolin dał świetny pokaz w Men in Black 3, bez charakteryzacji, kapitalnie naśladując Tommy’ego Lee Jonesa. Dobrze się spisuje również Emily Blunt, wielkie brawa należą się jednakże małemu Pierce Gagnonowi. Nie wiem kiedy ostatnio widziałem tak dobre aktorstwo u dziecka, które chyba nie ma jeszcze 10 lat. Dzieciaki z Super 8 były świetne, ale chyba wszystkie miały ponad dziesięć lat.

Looper nie jest złym filmem, ale wiele tu nie poszło tak dobrze jakbym sobie tego życzył. Nie nastawiajcie się na nic szczególnie świetnego. Z drugiej strony trochę trzymam kciuki za ten film (szczególnie wobec klapy Dredda), bo dobrze by było jakby kino SF nie ograniczało się do produkcji PG13 za setki milionów dolarów. Dzięki niewygórowanemu budżetowi w filmie jest scena tortur jakiej jeszcze nie widzieliście, nie ma poczucia, że ktoś się patyczkuje czy robi film według formułki zatwierdzonej przez wielkie studio. Więc chciałbym więcej takich filmów w przyszłości. Lecz przez „takie” mam na myśli budżet i kategorię wiekową, a nie głupotę i niezdarność reżyserii i scenariusza.


niedziela, 28 października 2012

Skyfall

Adele – Njebło


Cóż za wspaniały obrazek na 50-lecie filmów o agencie 007. Skyfall to niezwykle gustowny film, zrobiony ze smakiem i wyczuciem. Póki co w ogromnej większości zbiera pozytywne opinie, ale pewnie nie zabraknie też zgoła odmiennych głosów. Najnowszy Bond uderza w trochę mniej lekkie klimaty, a tam gdzie mruga do widza robi to często nawiązując do poprzednich części.

Skyfall w niezbyt nachalny sposób traktuje o zderzeniu starego z nowym, rozliczaniu się z przeszłością (cyklu filmowego, bohaterów, szpiegostwa). Poświęca się również psychologii postaci, jednakże tylko w ograniczonym stopniu, przez co wciąż dostajemy film akcji, gdzie Bond jest kobieciarzem ścigającym złoczyńców w doskonałym garniturze. Wydarzenia angażują personalnie zarówno 007 jak i M. Zarówno oni jak i reszta spisują się świetnie. Osobno jednak muszę poświęcić kilka słów dla Javiera Bardema. Kiedy zobaczyłem go w pierwszych materiałach promocyjnych nie byłem zachwycony. Hiszpan z utlenioną fryzurą i uśmieszkiem robił groteskowe wrażenie. Tymczasem okazał się rewelacyjnym łotrem, skrojonym nie tylko idealnie do cyklu o Jamesie Bondzie, ale perfekcyjnie wręcz pasującym do 50-lecia tejże serii. Geniusz, ekscentryk, szaleniec, ale i okaleczony człowiek. Choć jak przystało na przeciwnika 007 ma zdawałoby się nieograniczone zasoby, to nie chce zapanować nad światem, ma bardziej realny, przyziemny i całkiem konkretny cel. Duże brawa.

Większość scenariusza i dialogi zasługują na ogromną pochwałę, niestety jedyny zgrzyt w filmie to finał, który trochę razi dozą naiwności i jednym zbędnie durnym detalem. Poza tym można usłyszeć zarzuty do długości filmu. 143 minuty nie dały mi okazji do nudy. Skyfall to nie jakiś rollercoaster, ale nie wiem dlaczego miałby nim być. Sam Mendes opowiada konkretną historię i robi to bez pośpiechu, z wyczuciem serwując napięcie, akcję i emocje. Widownia przyzwyczajona do 90 minutowych filmów powinna zaopatrzyć się w pieluchy albo nie taszczyć na salę wiadra coli.

A jak już mowa o akcji, to tu również jest świetnie i bez zarzutu. Skyfall oczywiście otwiera szaleństwo pościgu, który choć niesamowity i nieprawdopodobny, nie wygląda jak jakaś bzdura filmowca, który dawno już porzucił kontakt z rzeczywistością. Strzelaniny i pościgi ogląda się wyśmienicie między innymi dzięki zupełnie niesamowitym zdjęciom Rogera Deakinsa. Mam nadzieję, że facet zgarnie całe naręcze nagród, bo już dawno nie oczarowały mnie tak zdjęcia w żadnym innym filmie. Co rusz widza oczarowują genialne kadry, magicznie ukazujące Londyn, Szkocję, Turcję, Szanghaj, re-we-la-cja! Bardzo dobrze spisał się również Thomas Newman, który nie po raz pierwszy komponuje dla Sama Mendesa. Bardzo dobre oryginalne brzmienia co rusz przeplatane są, mniej lub bardziej wyraźnie, klasycznym motywem Bonda.

Poza zgrzytami w finale i nowym Q., który zupełnie mi nie przypasował, dostajemy jeden z najlepszych filmów roku. Skyfall serwuje genialne, bardzo wysmakowane zdjęcia, kapitalne sceny akcji. Gustownie rzuca nawiązaniami do minionych 50 lat bonzowskiego cyklu i wprowadza postacie Mallory’ego granego przez Ralpha Fiennesa i Eve granej przez śliczną Naomie Harris. Wreszcie z ogromnym wyczuciem miesza szpiegowski blockbuster akcji z pewnym wejrzeniem w głąb znanych nam bohaterów, oraz motywem zderzenia starego z nowym.


piątek, 26 października 2012

Pet-Proto



Zaledwie rok temu Boston Dynamics pokazała jak PETMAN chodzi po płaskiej nawierzchni, popchnięty utrzymuje równowagę, czy robi pompki. Teraz Pet-Proto pokazuje jak radzi sobie z trudnym terenem. Niesamowite tempo rozwoju.



Wbrew pozorom ten kabel nad robotem, nie jest do podtrzymywania ani zasilania. Jest tam po to, żeby robot nie uciekł z laboratorium i nie zaczął mordować ludzi ;). Tak zupełnie na serio - jest to kolejny krok (a raczej wręcz skok) w drodze do DARPA Robotics Challenge. Wyzwanie rzucone przez Agencję Zaawansowanych Obronnych Projektów Badawczych, polega na konstrukcji robota, który może wykonać skomplikowane zadania w środowisku i z użyciem narzędzi przeznaczonych dla ludzi. Konkretnie robot może stanąć przed następującymi zadaniami - poprowadzić pojazd techniczny, przejść po nierównym gruzowisku, usunąć złom blokujący drzwi, otworzyć drzwi, wejść po drabinie, znaleźć i zakręcić zawór przy cieknącej rurze, podłączyć przewód lub wąż strażacki.

Tak przynajmniej wygląda wyzwanie na rok 2013. W 2020 wyzwanie będzie zapewne polegało na strzelaniu do wrogów Ameryki lub amerykańskich cywili o staromodnym roszczeniowym podejściu do wolności i swobód obywatelskich. Zapewne słyszeliście już o planach stworzenia floty 30,000 dronów do podglądania amerykanów? Jak nie, to tu jest info o tej niebywałej trosce o bezpieczeństwo.


poniedziałek, 22 października 2012

Monster Roll

"In ancient Japan, man once make a pact with the sea, to kill only what he eat. But the promise has long since been broken..."


Monster Roll from Dan Blank on Vimeo.



Normalnie urwało mi łeb. Chcę więcej. I są na to szanse, bo to nie jest tak do końca po prostu krótkometrażówka, tylko proof-of-concept pełnometrażowego szaleństwa.


Oficjalna strona: www.monsterroll.com

środa, 17 października 2012

Jeszcze więcej planet



Kilka miesięcy temu Seth Shostak powiedział stwierdził, że dotychczasowe wyniki poszukiwań planet poza Układem Słonecznym dają nam jasny sygnał – wszystkie gwiazdy mają planety. Wtedy brzmiało to trochę jak optymistyczna euforia, bardzo zachęcającymi rezultatami badań. Od wczoraj wydaje się że to nie już nie optymizm. Ale zostawmy to na wielki finał.

PH1 – to skrót od Planet Hunters 1. Tak nazwano pierwsze potwierdzone odkrycie amatorów analizujących dane pozyskane przez teleskop Keplera. Niezwykłość odkrycia nie kończy się na fakcie, że dokonali go amatorzy. PH1 to pierwsza planeta o stabilnej orbicie w układzie poczwórnym. Krąży wokół dwóch gwiazd, wokół których krąży kolejna para gwiazd (dwie centralne obracają się wokół siebie, dwie zewnętrzne również tworzą wirującą parę). To pierwszy taki przypadek. Warto też mieć na względzie, że za odkryciem stoi prosta strona (www.planethunters.org) na której każdy, nawet bez rejestracji, może szukać planet na wykresach jasności ponad stu tysięcy gwiazd obserwowanych przez Keplera. Bez przeszkolenia, czy specjalnych zdolności. Wszystko z użyciem wyłącznie myszki.




Tego samego dnia potwierdzono odkrycie miniaturowego piekiełka KOI-500.

Aż pięć planet upakowanych na ciasnych orbitach wokół gwiazdy niewiele mniejszej od słońca. Wszystkie troszkę większe od Ziemi i co najmniej 12 razy bliżej swojej gwiazdy. To najbardziej zatłoczony układ jaki odkryliśmy. Choć przy tej okazji warto też przypomnieć sobie KOI-961 (koniecznie zwróćcie uwagę na porównanie z Jowiszem).


Bombą która przykrywa te odkrycia jest planeta krążąca wokół Alfa Centauri B. Nasz najbliższy układ gwiezdny posiada co najmniej jedną planetę! Alfa Centauri Bb ma masę zaledwie 16% większą od Ziemi. Jednak okres obiegu wynoszący zaledwie 3 dni, oznacza, że jest ponad dziesięć razy bliżej swojej gwiazdy niż Merkury do Słońca. W ofercie kąpiel w granicie i żelazny deszcz. To jednak nieistotne. Jeśli jest jedna, to mogą być też kolejne. Choć już odkryliśmy całą masę planet pozasłonecznych, to wciąż stawiamy pierwsze kroki. I istotnie wygląda na to, że planety są czymś tak oczywistym jak księżyce gazowych gigantów w Układzie Słonecznym. Są wszędzie. A ta jest zaledwie 4.3 roku świetlnego stąd.






czwartek, 11 października 2012

The Great Nebula In The Sky



Dziś zamiast dłuższej notki coś pięknego:





To obrobione zdjęcie mgławicy Trąba Słonia. Światło ultrafioletowe pochodzące od ogromnej, gorącej i młodej gwiazdy w centrum jonizuje gaz międzygwiezdny, powodując jego świecenie. Ciemniejsze fragmenty to kłęby pyłu absorbujące światło widzialne. Kolory nie są przekłamane - bliżej gwiazdy świeci głównie tlen błękitną barwą. Dalej światło jest zbyt słabe by pobudzić tlen, dlatego dominuje czerwień wzbudzonego wodoru.

Ten śliczny spektakl odbywa się 2000 lat świetlnych od naszej przytulnej błękitnej kropki.




poniedziałek, 8 października 2012

ABC węglowego szowinizmu



W największym uproszczeniu węglowy szowinizm jest przekonaniem, że jeśli istnieje życie pozaziemskie, to najpewniej jest ono oparte na związkach węgla. Nie oznacza to, że nie ma innych możliwości – jedynie, że są one bardzo mało prawdopodobne. W tej notce postaram się wyjaśnić czemu nie jest to antropocentryzm, tylko wniosek z tego jak wygląda Wszechświat i jak funkcjonuje chemia.

Zanim przejdę do rzeczy – nie mam zamiaru wnikać w definicję życia. Na potrzeby tej notki nie będzie problemem przyjąć, że mamy wspólne, zdroworozsądkowe wyobrażenie życia – odżywiającego się, zużywającego energię, reagującego na otoczenie i replikującego się. Nie ma też chyba potrzeby wyjaśniania, że prawa fizyki (a zatem również chemia) funkcjonują jednakowo wszędzie.

Zatem czemu życie będzie oparte na węglu i nie obejdzie się bez wody w stanie ciekłym? Pewnie każdy kto kiedyś widział Star Treka, oraz niemal każdy kto tylko o nim słyszał zaraz powie, że może istnieć życie krzemowe. Istotnie krzem to najlepszy kontrkandydat na tablicy okresowej pierwiastków. Jest go jedynie siedem razy mniej niż węgla. Może tworzyć cztery stabilne wiązania z innymi atomami. Może tworzyć złożone struktury. Jeśli jednak przyjrzeć się dokładniej, przestaje być tak ciekawie. Długie łańcuchy węgla umożliwiające istnienie kwasów tłuszczowych i membran komórek, pierścienie tworzące cukry i hormony są stabilne chemicznie. Analogiczne związki krzemu byłyby mniej stabilne w najlepszym wypadku, w najgorszym bardzo reaktywne.

Związki organiczne (których nie należy mylić z życiem – to po prostu spora część związków węgla) występują naturalnie nawet w meteorach, kometach a nawet w obłokach międzygwiezdnych. Ich krzemowe odpowiedniki nie zostały nigdy zaobserwowane w naturze. Największa zaobserwowana molekuła krzemu zawierała sześć atomów silikonu, w przypadku węgla mówimy o tysiącach. Dlatego choć można sztucznie stworzyć polimery krzemowe, a nawet krzemowy odpowiednik grafenu, to natura nie wydaje się być tym zainteresowana. Obecność tlenu (Około 15 razy bardziej powszechnego we Wszechświecie) lub wody prawdopodobnie byłaby niszczycielska dla takich związków. Jakby tego było mało brak chiralności (coś jak skrętność, ale nie do końca) w związkach krzemu wskazywana jest jako kolejna bariera przy powstaniu ewentualnych form życia. Nie podejmę się wchodzenia w detale.

Węglowy szowinizm co prawda nie mówi o wodzie, ale wodny szowinizm wydaje się nie mniej uzasadniony. Realistycznie patrząc biochemia będzie wymagać ciekłego rozpuszczalnika, innymi słowy ciężko o fajną chemię w fazie stałej lub gazowej. Jako ewentualnych konkurentów H2O wymienia się amoniak (NH3), fluorowodór (HF) i siarkowodór (H2S) – wszystkie będące polarnymi rozpuszczalnikami. Nie jestem pewien, dlaczego polarność jest pożądana, jeśli dopuszcza się teoretyczne życie na Tytanie, gdzie tą rolę pełniłby niepolarny metan.

Do rzeczy jednak - jaki są problemy z konkurencją? Amoniakowi wytyka się niskie napięcie powierzchniowe, co utrudnia zbijanie w kupę agregację prebiotycznych związków i ewentualne wytworzenie membran komórek. Fluorowodór wygląda obiecująco, ze swoją dużą rozpiętością temperatur w których jest cieczą. Niestety fluor jest niezbyt rozpowszechniony w kosmosie, a w kontakcie z bardzo powszechną wodą fluorowodór wytworzy kwas fluorowodorowy, który nada się lepiej do trawienia szkła niż do hodowania życia. Siarkowodór natomiast jest cieczą w wąskim zakresie niskich temperatur. Woda jest wszędzie, woda jest cieczą w dużym zakresie temperatur, jest po prostu najlepszym typem.

W najbliższym czasie najlepsze szanse na zaśmianie się w twarz wodnym szowinistom będą mieli ludzie badający Tytana, gdzie hipotetycznie mogło by rozwinąć się życie taplające się w metanowo-etanowych jeziorach na powierzchni lub amoniakowych setki kilometrów pod powierzchnią. Należy jednak się spodziewać, że ewentualne procesy życiowe w tak niskich temperaturach zachodziłyby tak wolno (mówimy tu o środowiskach o bardzo niskiej energii), że prawdopodobnie nie byłyby w stanie nadążyć ewolucyjnie za zmianami klimatu, co za tym idzie, sama abiogeneza wydaje się mało prawdopodobna.

Następnym razem:
ABC węglowego szowinizmu: The Sequel – dlaczego kosmici będą mieli dwoje oczu, siatkówkę i źrenice! Stay tuned!


Graficzka pochodzi z dokumentu Life Beyond Earth.

czwartek, 4 października 2012

Czwartkowy hat-trick

Dziś polecam trzy zupełnie różne filmy. I nie chodzi tu o „dla każdego coś się znajdzie”, widzę szanse, że niektórych mogą zainteresować wszystkie trzy filmy.


Coriolanus


Ekranizacja jednej z mniej popularnych tragedii Szekspirowskich. W roli tytułowej Ralph Fiennes, który jednocześnie debiutuje jako reżyser. Jak to miało już miejsce w poprzednich filmach, dialogi pochodzą wprost ze sztuki, rolę Rzymu gra dawna Jugosławia, legioniści strzelają z M16 do Wolsków, którzy odpowiadają ogniem z Kałaszy.

Siłą filmu są jednak postacie, szczególnie oczywiście sam Koriolan. Bohater, zbawca Rzymu, jednocześnie gardzący plebejuszami i przez nich znienawidzony. Do tego wierna, choć słaba żona, demoniczna matka, znienawidzony rywal i trochę politycznych gnid. Wszystko świetnie zagrane i poprowadzone tak, że całość robi spore wrażenie. Jedyną wadą są paskudne zdjęcia, niepotrzebnie kręcone z ręki.



Cabin In The Woods

Ghoultown – Drink With The Living Dead

Nie lubię slasherów. W ogóle nie kręcą mnie horrory. Ten jednak okazał się całkiem ciekawy. Dałem się przekonać tylko ze względu na scenariusz Jossa Whedona. Jak się okazało facet postanowił się zabawić. Widz może pobawić się razem z nim.

Można się spotkać z opiniami, że to dekonstrukcja slashera. To chyba jednak lekka przesada. Będę bardziej umiarkowany i powiem, że to raczej zabawa kliszami. Do tego jest też trochę igrania z czwartą ścianą, choć nie zdradzę czy zostanie zburzona czy nie. Kluczowe jest to, że twórcy w pewnym momencie idą na całość i robi się naprawdę zabawnie. Myślę, że szczególnie RPGowcom ta zabawa powinna przypaść do gustu. Ostatecznie jednak pamiętajcie o jednym – ten film to wciąż jednak slasher. Nawet jeśli pogrywający się z widzem i samym sobą, nawet jeśli zawiera fajny, oryginalny pomysł.



Butter

David Allan Coe – You Never Even Called Me By My Name

Według opisów i trailera to familijna komedia o parze ludzi z Iowy, którzy adoptowali małą czarnoskórą dziewczynkę, które okazuje się mieć talent do rzeźbienia w maśle. Nie dajcie się zwieść. To przezabawna komedia, ale zdecydowanie nie grzeczny film familijny.

Za nic mając poprawność polityczną twórcy nabijają się z małomiasteczkowych klimatów amerykańskiego południa. Jest śmiesznie, wulgarnie, nie brakuje absurdu. Masa świetnych ról (przez chwilę pokusiło mnie o porównanie do Cohenów, ale to byłaby przesada), choć show zdecydowanie należy do Olivii Wilde, choć jej rola nie jest zbyt duża, oraz do mającego zupełnie malutką rolę Hugh Jackmana. Świetny film i wielkie zaskoczenie.



sobota, 29 września 2012

Dredd



Dredd mówi „prawo to ja”. Ja mówię „Karl Urban to Dredd”. Nawet jeśli jego grymas momentami balansuje na granicy śmieszności, to właśnie taki ma być. To chodzące wcielenie bezwzględności najprawdopodobniej nawet śpi w hełmie. Ciężko uwierzyć, ale w 2012 roku dostaliśmy film wyjęty żywcem z lat 90tych. Nie ma tu obligatoryjnego wątku romantycznego, głupkowatego side-kicka, ani nieskazitelnego kompana. Jest tylko paskudny świat pełen brudu i zbrodni, oraz stróż prawa, idealnie skrojony na futurystyczną dystopię.

Dzień jak co dzień w Mega City One. Sędzia Dredd rozwala kilku zbirów, wzywa służby do recyclingu ciał, wraca do centrali. Następnie dostaje do przeegzaminowania dość nietypowego żółtodzioba. Szybko trafia się okazja do testu – potrójne morderstwo w mega bloku „Peach Trees”. Kiedy docierają na miejsce i trafiają na trop większej sprawy, gangsterka Ma-Ma odcina budynek by sprawie ukręcić łeb. Dwójka sędziów i cała masa podłych zbirów. Zaczyna się bezwzględne wymierzanie sprawiedliwości…

Historyjka jest prosta jak drut, ale nie bezsensowna. Do tego ma kilka niezłych pomysłów. Kadet Anderson nie jest przystawką dla Dredda, tylko aktywną postacią z fajnym i nie zmarnowanym twistem. Film wypełniają liczne sceny akcji, ale każda popycha fabułę i czemuś służy. Z każdej coś wynika. Świetnym motywem jest narkotyk Slow-mo, który sprawia wrażenie jakby czas nagle płynął wolniej. Ponadto wszystko wydaje się piękniejsze, co jest niebywale atrakcyjne w paskudnym świecie Dredda. Sprytnie wprowadza to do filmu atrakcyjne sekwencje, gdzie obserwujemy strzelaniny i demolkę w pięknych kolorach narkotycznej wizji, w spowolnionym tempie. To wszystko w świetnie nakręconym 3D i z ogromną dawką przemocy. Jest naprawdę krwawo, jakby to był film Paula Verhoevena. Brutalność ta dobrze wpasowuje się w paskudne Mega City One. Można tu też dodać, że kiedy Dredd wykazuje się finezją w odsyłaniu bandziorów z tego świata, nie jest to umotywowane jedynie efekciarstwem, ale podyktowane jest koniecznością oszczędzania amunicji.

Wizualnie w pierwszych scenach można odczuć braki budżetowe. Poza wielkimi panoramami, trudno dostrzec miasto przyszłości. Zabrakło kasy na przyszłościowe pojazdy i graficzne fajerwerki. Ale gdy tylko bohaterowie docierają do Peach Trees, jednego z niedorzecznie ogromnych mega bloków nie można powiedzieć złego słowa. Paskudny, obskurny slums przypominający budynek z indonezyjskiego The Raid, pełen jest odrapanych ścian, graffiti, syfu, mętów, biedoty i wszelkiej maści gnid. Przedstawiają to świetne, momentami pomysłowe zdjęcia. W tle przygrywają mocne industrialne brzmienia, z wyjątkiem onirycznych sekwencji z perspektywy bandziorów odurzonych slow-mo, gdzie muzyka dostosowuje się do sunącego powoli czasu.

Dredd to kawał satysfakcjonującego wymierzania sprawiedliwości. Dobrze zagrany, napisany i wykonany krwawy film jakiego dawno nie widziały ekrany kin. Wielkie brawa dla twórców za coś tak bardzo rozrywkowego a jednocześnie kompletnie nie mainstreamowego.


środa, 26 września 2012

Tesla Supercharge Me


Tesla Motors najprawdopodobniej zmieni świat. Można by powiedzieć, że zmieni przemysł motoryzacyjny, ale na dzień dzisiejszy to tak jak zmienić świat. W poniedziałkowy wieczór Tony Stark Elon Musk przedstawił zalążek oraz dwuletni plan ekspansji sieci „Superchargerów”, która za jednym razem upora się z trzema największymi mitami/zarzutami wobec elektrycznych samochodów.

Zasięg. Podstawowy wariant Tesla Model S ma zasięg 260 km i dzięki Superchargerowi można go naładować w niecałe 30 minut. Jeśli jednak ktoś chce poszaleć, dostępny jest wariant z akumulatorem 85kWh, który zwiększy zasięg do 480 km. Sieć nowych ładowarek już dziś pokrywa całą Kalifornię, a w ciągu dwóch lat krycie obejmie niemal całe USA (mapka).

Ekologia. Czy elektryczny samochód spycha emisje CO2 do pobliskiej elektrowni? Już nie. Przynajmniej nie w przypadku Tesli. Całość energii dla samochodów będzie zapewniona z źródeł słonecznych. Każdy falliczny obelisk, jak ten widoczny na fotce obok, będzie znajdował się w towarzystwie farmy słonecznej, która ma zapewnić więcej energii niż zużywać będą ładowane z niej samochody, co prowadzi nas do trzeciego tematu…

Koszt. Jakie jest porównanie kosztu eksploatacji samochodu elektrycznego z klasycznym? Od poniedziałkowego wieczora, w przypadku klientów Tesli, miażdżące. Elon Musk ogłosił, że posiadacze samochodów będą mogli ładować swoje samochody za darmo. Już zawsze.

Genialny ruch marketingowy, który mam nadzieję wypali w 100%. W końcu jak tu się oprzeć perspektywie ekologicznego samochodziku, którym można jeździć dowoli martwiąc się jedynie o naprawy i ubezpieczenie. Ani kropli benzyny, ani grosza za ładowanie.

Pisząc tą notkę próbowałem znaleźć statystyki – jaka część ropy trafia do baków samochodów. Trudno trafić na pewne dane, ale wygląda na to, że w USA 70% ropy zużywane jest na potrzeby transportu, z tego 65% trafia do prywatnych samochodów. Łatwo policzyć, że 0,7 * 0,65 = 45,5% całej ropy trafia do baków. Na świecie ten stosunek jest za pewne lepszy, ale i tak spory. To daje obraz tego, jak wielką zmianą byłoby przejście na samochody elektryczne.

Na koniec sama prezentacja:




PS. Coś z całkiem podobnej beczki: Kalifornia stała się drugim stanem (po Nevadzie), gdzie zalegalizowano samodzielne samochody.



niedziela, 23 września 2012

Resident Evil: Retribution



To już pięć lat od kiedy oglądam filmy z cyklu Resident Evil z chorą fascynacją. Coś na kształt niechlubnego odruchu zbiegowiska gapiów wokół krwawego wypadku popycha mnie do oglądania tych niby-filmów. W czasie samego seansu natomiast oskarżam się o masochizm. Tak czy inaczej średnio co dwa i pół roku obserwuję jak wyznaczane są nowe granice filmowej beznadziei.

Paul W.S. Anderson, który popełnił „scenariusze” (wymyślił losowe miejsca i napisał głupie dialogi) wszystkich pięciu* filmów, oraz wyreżyserował pierwszy, czwarty i piąty bada nieznane. Śmiało kroczy tam, gdzie dotarł mało który reżyser, w głębiny beztalencia, tandety i bylejakości.

Pierwszy film wydał się niezły, drugi był słabszy ale jeszcze trzymał jakiś poziom. To co dzieje się od trzeciego, jest wprost zdumiewające. Współczuję tym, którzy podobnie jak ja pamiętają jak w 2007 roku w Resident Evil: Extinction okazało się, że zombiakowy wirus zabił wszystko i wszystkich, nawet wodę. Tak – wodę. Trzeci film rozgrywał się na pustynnej Ziemi i był głupi. Czwarty film był w 3D i poza głupotą była to jego główna cecha. Najnowsza część dzieje się w laboratorium, które jest pod kopułą, pod wodą, pod lodem. Może to zombie-woda? W każdym razie kopuł jest dużo, każda udaje inną lokację pełną zombie, tak żeby film można było wypełnić scenami nawiązującymi kalkującymi poprzednie części. Skaczemy między Tokyo, amerykańskim przedmieściem, Moskwą. Niby różnorodność, ale nawet gdy kadr zasłaniają bajeczne atrybuty, pani (nomen omen) Bingbing Li, czuć nosem stęchliznę, oczy kłuje tandeta a uszy kaleczy głupota dialogów.

Ta udająca film sieczka, mogłaby być po prostu teledyskiem. Nawet wtedy jednakże nie byłby to specjalnie udany teledysk. Sceny akcji są nierealistyczne, nieangażujące i nieciekawe. Innowacja polega na dodatkowym fikołku, czy głupiej pozie. Spowolnione tempo nudzi, widowiskowość zastępują tanie fajerwerki.

Jeśli chcecie obejrzeć film tak zły, że aż dobry, to zły adres. Jeśli chcecie obejrzeć film tak zły, że aż śmieszny, to zły adres. Resident Evil: Retribution jest tak zły, że po prostu żenujący. W pełni zdaję sobie sprawę, że coś ze mną nie tak, skoro męczę się z tymi „dziełami”. Za każdym razem po seansie biegnę pod prysznic i łapię za pumeks, żeby jakoś pozbyć się tego uczucia oblepienia beznadzieją. Szczerze odradzam stabilnym psychicznie widzom. Sądzę, że nowa część serii o brokatowych wampirach ma godnego rywala w wyścigu o tytuł najgorszego filmu roku.



* Wiem, że jest też animacja i co-tam-jeszcze. Ale to jest poza cyklem Andersona.