Strony1

niedziela, 29 marca 2015

Prosta notka o trudnej sprawie

W sumie będzie to tekst o tym, że świat nie jest czarno-biały, tekst banalny, a jednak wydaje mi się, że to tekst, który warto napisać… Jest filmik, który już robi się viralowy i myślę, że będzie wyrządzać masę zła przez lata (bez względu na to co napiszę ja na swoim malutkim blogu i co napisze taki gigant jak Forbes). Ale może choć niektórzy nie będą używali go jako oręża w niesłusznej sprawie.

Internet podbija nagranie faceta opisanego jako lobbysta Monsanto, który twierdzi, że glifosat, kluczowy składnik RoundUp-u, popularnego herbicydu, jest tak bezpieczny, że można go pić. Dziennikarz stwierdza, że mogą mu zaraz podać szklankę do wypicia. Facet mówi, że nie, bo nie jest idiotą. Tak to wygląda w skrócie, zachęcam jednak do obejrzenia całości oraz zapoznania się ze świetnym tekstem Forbesa:


Po pierwsze, anty-bohater nagrania, Patrick Moore, nie jest lobbystą Monsanto. Jest natomiast zwolennikiem modyfikowanej genetycznie żywności. I bardzo słusznie, bo genetycznie modyfikowana żywność jest bezpieczna, ratuje miliardy (!) ludzi przed głodem i może ratować miliony przed ślepotą i innymi nieprzyjemnościami. Niestety Monsanto to wielka korporacja co z automatu czyni z niej coś gorszego niż połączenie Hitlera z Cthulhu i człowiekiem który pierdzi w windzie i gada w teatrze. RoundUp to ich produkt, który wspomaga uprawy ich demonicznych GMO-roślin. I nikogo nie obchodzi, że GMOdyfikowaliśmy wszystkie spożywane dziś rośliny przez tysiące lat, że tak zwaną “chemię” (bo jak wiadomo chemia to zło jak np. E306, E101, E300, E570 czy E296) wykorzystuje się w uprawach niemodyfikowanych roślin i nieumiejętnie stosowana może szkodzić rolnikom (nie szkodząc ludziom spożywającym późniejsze plony).

Patrick Moore zachował się jak idiota mówiąc, że można to pić. Nie można. Tylko co to za argument?! Czy w takim razie zwolennik “organicznej” uprawy ma wypić gnojówkę, a jeśli tego nie zrobi będzie to oznaczało, że uprawy organiczne wywołują raka i autyzm? Mam nadzieję, że dostrzegacie jak bardzo absurdalna jest cała ta sytuacja. Metafor nigdy zbyt wiele, więc mam jeszcze jedną. Jeśli zwolennik kamizelek kuloodpornych stwierdzi, że nosząc taką można przyjąć strzał w głowię a następnie nie pozwoli postrzelić się w głowę, to oznacza to, że kamizelki kuloodporne są do niczego?

A najbardziej chyba boli mnie, że w tym krótkim filmiku w całą sytuację wpleciono “złoty ryż”,  który jest wspaniałą inicjatywą ratującą dzieci przed ślepotą, a którą eko-terroryści zaatakowali w bandycki sposób, kiedy przekroczyli granicę głupiej, ideologicznej krytyki i spalili uprawy. Moore jest w tej historii oczywistym czarnym charakterem więc jego aprobata dla złotego ryżu może tylko pogorszyć sytuację.

Tak więc mamy do czynienia z chwytliwym “zaoraniem” demonicznego przedstawiciela diabelskiej firmy, które z pewnością jeszcze długo będzie wykorzystywane przez ludzi dostających szału na myśl o tym, że w ich jedzeniu może znaleźć się DNA. Ironiczne, że taka rzecz podbije media tuż po moim wywiadzie z profesor Ewą Bartnik... Może przesadzam, może ten film nic nie zmieni, bo wszyscy zostaną przy swoim. Może jednak niektórzy z Was zapamiętają to co napisałem i będą gotowi, gdy ktoś użyje tej sytuacji jako argumentu przeciw Monsanto, GMO albo “chemii” w ogóle.


Przypominam, że Węglowy ma swój fanpage i zachęcam do jego śledzenia.


piątek, 27 marca 2015

Wywiad z prof. Ewą Bartnik

Wybitna biolog, członek Komitetu Bioetyki PAN i Międzynarodowego Komitetu Bioetycznego UNESCO. Związana z Instytutem Genetyki i Biotechnologii Uniwersytetu Warszawskiego specjalistka w dziedzinie biologii molekularnej i genetyki. Obecnie prowadzi badania związane z mitochondrialnym DNA i związanymi z nim chorobami. W 2008 otrzymała nagrodę Polskiego Stowarzyszenia Dziennikarzy Naukowych dla naukowca najbardziej przyjaznego mediom. Swoją przyjazność potwierdziła zgadzając się na poniższy wywiad. Zapraszam.



Spotkałem się z opinią, że największym przekleństwem teorii ewolucji jest to, że wszystkim wydaje się, że ją rozumieją. Jak to Pani skomentuje?

Myślę, że to prawda. Opis ewolucji i doboru naturalnego jest dość prosty, ale trudno sobie wyobrazić szczegóły, choć moim zdaniem nie jest to konieczne. Co do rozumienia – to chyba jest kwestia poziomu, ja rozumiem założenia, ale niekoniecznie każdy szczegół.


W Wielkiej Brytanii zezwolono na tak zwane dzieci trojga rodziców, czyli na naprawę jajeczek lub embrionów w przypadku gdy matka cierpi na chorobę mitochondriów. Media ekspresowo podniosły raban o “wylęgarni Frankensteinów” i temu podobnych. W niektórych przekazach prasowych ani raz nie pada słowo “mitochondrium”. Czy media robią złą robotę? Czy podziela Pani część tych obaw?

Ja zajmuję się chorobami mitochondrialnymi i nawet „w branży” nie wszyscy są przekonani, że to jest dobry pomysł. Jednak w Anglii przeprowadzono konsultacje społeczne, prawie 3 lata temu powstał obszerny dokument na ten temat zrobiony przez Nuffield Council. Wyliczono ilu osób to dotyczy w USA i w Anglii. To są ciężkie choroby, a badania prenatalne i preimplantacyjne nie są w pełni wiarygodne w tym przypadku. Te dzieci „trojga” rodziców to taka naciągana nazwa – mitochondria dają 37 genów (w porównaniu z około 25000 w całym genomie), więc bardziej dwojga z bardzo niewielkim dodatkiem trzeciego rodzica.


Dzieci trojga rodziców to nowa sprawa. Ale jak to możliwe, że po tylu latach istnienia żywności GMO, pomimo tysięcy badań, temat wciąż uchodzi za kontrowersyjny i ludzie są straszeni żywnością modyfikowaną genetycznie?

Nie wiem, ja już nie mam do tego cierpliwości. Jest to chyba nie do zwalczenia. 80% osób w USA, gdzie akceptacja GMO jest lepsza niż w Europie, jest za… znakowaniem wszystkiego co zawiera DNA. Ale DNA nie zwierają tylko woda i sole mineralne, no może trochę przesadzam, ale wszystkie żywe organizmy mają DNA! A w Europie z kolei chyba 65% osób uważało parę lat temu, że tylko żywność GMO zawiera DNA. Jedyną formą zmiany tego jest edukacja, ale naprawdę nie wiem jak można przekonać ludzi.


Czy może Pani rozwiać wątpliwości osób, które boją się, że przejmą DNA ze spożywanego pokarmu? W internecie można spotkać się nawet z opiniami, że niektóre ludy nie jedzą wieprzowiny, bo świnie są “zbyt genetycznie podobne do ludzi” i spożywanie ich prowadzi do chorób.

Tak, na pewno prowadzi jak się je niedogotowaną wieprzowinę i zawiera włośnie, ale to nie ma związku z DNA. Jemy różne rzeczy od wieków i jakoś ani kopyt nie mamy, ani kręconych ogonków, i nawet nie mamy tu lub ówdzie wdzięcznych listków sałaty.


Jak ocenia Pani skutki tego, że ludzka cywilizacja zupełnie wykoleiła mechanizm doboru naturalnego. Czy może to niesłuszna teza?

Moim zdaniem częściowo słuszna, ja bym nie miała szans w ucieczce przed powiedzmy tygrysem bo bez okularów niewiele widzę i nie biegam zbyt szybko. Uważa się, że połowa ciąż ulega spontanicznemu poronieniu - nie zawsze znane są przyczyny, bo badano głównie duże zaburzenia - ale wiele dużych wad jest w ten sposób eliminowanych (prawie wszystkie zaburzenia liczby chromosomów, na przykład). Faktem też jest, że wiele osób, które by kiedyś nie przeżyły obecnie żyje - mamy antybiotyki, szczepionki itp itd. Tak że mogę się zgodzić, że dobór nie jest już tak intensywny, bo coraz bardziej kontrolujemy własne przetrwanie.


Eugenika była oczywiście złym i potwornym pomysłem. Ale gdy za 15 albo 50 lat nasze zrozumienie genetyki będzie wystarczające a my dość odpowiedzialni, eugenika może powrócić i to jako coś dobrego?

Nie wiem kiedy, ale myślę, że będzie. W przeszłości obawiano się ingerencji w nasze DNA jeśli skutki takiej ingerencji miałyby być przekazywane następnym pokoleniom. Nadal się boimy – bo choć narzędzia do majstrowania w DNA są coraz bardziej precyzyjne. to większość genów ma wiele funkcji – będziemy myśleli o poprawianiu czegoś, ale efekty mogą wykroczyć poza te oczekiwane.


Jakich przełomów czy może postępów wypatruje Pani w najbliższej przyszłości? Ewentualnie czego powinniśmy wszyscy z niecierpliwością oczekiwać?

Są nowe magiczne nożyczki do naprawy genów (CRISPR), wydaje się, że ich zastosowanie może wreszcie przybliżyć terapię genową. Ale dla mnie to czego się spodziewamy na ogół jest rozwinięciem tego, co już wiemy, tak że nie wiem czego się spodziewać, co by było naprawdę przełomowe.


Jak wygląda Pani działalność w komitetach bioetyki? Czy można mówić o jakiejś ogólnej strategii, np. "nie wylewać dziecka z kąpielą" poprzez restrykcje, czy raczej należy zajmować się niuansami poszczególnych problemów?

W komitecie PAN jestem od tej kadencji. Zbyt krotko by komentować, ale działalność w pierwszej kadencji była - beze mnie - całkiem owocna, powstało kilka opinii na bardzo ważne tematy. IBC - Międzynarodowy Komitet Bioetyczny UNESCO, którego jestem członkiem od 2010 do 2017, ale uczestniczyłam w zebraniach różnego rodzaju od chyba 2002 r., jako ekspert lub reprezentant Polski, kiedy była członkiem tzw IGBC (Intergovernmental Bioethics Committee). W tym czasie powstały dwie deklaracje - o Ludzkich Danych Genetycznych i o Bioetyce i Prawach Człowieka. Te deklaracje są zbiorami dość ogólnych wskazówek co powinno być przestrzegane. Nie ma ich zbyt wiele i obecnie pracujemy nad dwoma zagadnieniami (nie deklaracjami): sprawiedliwym podziałem korzyści płynących z badan naukowych i medycznych (sharing of benefits), oraz (i to bardziej moja działka, jako że tą grupą w jakimś sensie kieruję) implikacjami etycznymi tego, co się zdarzyło w nauce w ciągu ostatnich dziesięciu lat - od ostatniej deklaracji - biobanki, sekwencjonowanie genomów, zapobieganie przenoszeniu chorób mitochondrialnych itd.

Nie ma się to odbywać za pomocą restrykcji, raczej wskazywać problemy. I jest to kłopotliwe bo nie może nikogo urazić a (jednocześnie) musi wszystko uwzględnić. Momentami jest to naprawdę bardzo trudne. Bardzo ładne opracowanie kolegi z poprzedniej kadencji o klonowaniu nie przeszło jako dokument, bo nie było konsensusu i nikt już chyba nie pamięta o co właściwie poszło.

Jeśli mówimy o wylewaniu dziecka z kąpielą, to nasuwa mi się na myśl konferencja w Asilomar sprzed dokładnie 40 lat, gdzie ustalono moratorium na inżynierię genetyczną. Potrwało rok, po czym ruszyła ona pełną parą. Myślę, że chodzi tu o to, by dobrze przemyśleć co i jak należy robić w przyszłości, by nie stosować nowej i niewypróbowanej techniki przedwcześnie. Kiedyś będzie stosowana, ale zawsze jest obawa przed majstrowaniem przy komórkach rozrodczych i zarodkach. Nawet w wypadku manipulacji mitochondrialnych, choć lekarze są do tego bardzo przekonani, to biolodzy są ostrożniejsi, choć trudno tu doszukać się, co by tu miało nie działać, w przeciwieństwie do CRISPR.


Sekwencjonowanie DNA robi się coraz tańsze, pojawia się coraz więcej usług tego typu. Czy uważa Pani, że warto coś takiego przeprowadzić na sobie?

Ja bym tego nie robiła, z kilku powodów. Podstawowy jest taki, że nie potrafimy z sekwencji wywnioskować wiele oprócz chorób powodowanych przez mutację w pojedynczych genach, a raczej ich nie mam bo jestem zdrowa. Jeśli miałam jakieś recesywne niekorzystne geny to i tak już je pewnie przekazałam moim dzieciom. Większość cech jest związana z bardzo wieloma genami i efektem środowiska, i my nie potrafimy w tym momencie zbyt wiele powiedzieć na podstawie sekwencji.


Nad czym teraz Pani pracuje?

Od kilkunastu lat nad chorobami mitochondrialnymi. Najciekawszą jest wrodzona neuropatia nerwu wzrokowego Lebera. Posiadanie powodującej ją mutacji daje inne prawdopodobieństwo wystąpienia choroby u mężczyzn i kobiet. Mężczyźni mający jedną z trzech mutacji w mitochondrialnym DNA chorują kilka razy częściej, ale nadal nie jest jasne dlaczego jedynie około połowa a nie każdy. Inny mechanizm obumierania komórek nerwu wzrokowego? Staramy się to badać na komórkach pacjentów.


Czy sądzi pani, że w ciągu dekady uda się nam sklonować mamuta?

Myslę, że nie. Wynika to z faktu, że na ogół po to by klonować, trzeba więcej niż tylko znaleźć coś, co zawiera DNA, bo ono jest na ogół podegradowane. Może, może gdyby było coś zamrożonego tak, że nienaruszone byłyby jądra komórkowe i chromosomy i gdyby coś takiego wsadzić do komórki jajowej słonia? Ale sama nie wierzę w to co napisałam – moim zdaniem nierealne. Ale bardzo lubiłam Park Jurajski (dinozaury, nie mamuty) i to bardziej książkę niż film. Crichton potrafi pisać o tym tak, że wydawało się to zupełnie możliwe. Z tym, że o ile pamiętam (to już nie temat mamutów, tylko Parku Jurajskiego), to świetnie zachowane DNA pochodziło z bursztynu a wykazano ciut później, że ono się tam nie zachowuje w ogóle.


Czy jest jakiś mit, czy krążące nieporozumienie tyczące się genetyki, które szczególnie Panią irytuje, które chciałaby Pani wyplenić?


Jedna sprawa terminologiczna – co pewien czas ktoś ustala „kod genetyczny” czegoś tam – ale kod genetyczny to nie jest sekwencja DNA, tylko ta tabelka jaka trójka nukleotydów odpowiada za włączanie jakiego aminokwasu do białek. A druga sprawa to „gen na” – to znaczy w stylu „znaleziono gen na…” raka, otyłość, inteligencję. Ale za większość cech odpowiada bardzo wiele genów, ich interakcje ze sobą i także wpływy środowiska – precz z „genami na”!


Bardzo dziękuję za rozmowę.


wtorek, 24 marca 2015

Ex Machina

Tak się złożyło, że premiera Ex Machina zbiegła się w czasie z premierą Chappie. Z jednej strony to kompletnie różne filmy, z drugiej w obu mamy roboty kierowane przez sztuczną inteligencję. Nie sposób ich nie porównywać. Tak jak krytyka zmniejszyła moje oczekiwania wobec dzieła Blomkampa, tak film Alexa Garlanda padł ofiarą fali pochwał, które okazały się przesadne. To dobry film, ale im dalej od seansu tym więcej ucieka i tym bardziej boli, że zmarnowano spory potencjał.

Pomysł jest intrygujący. Młody pracownik fikcyjnego odpowiednika Google wygrywa loterię - spędzi tydzień w posiadłości swojego szefa. Na miejscu okazuje się, że weźmie udział w eksperymencie przypominającym test Turinga - ma ocenić, czy robot z którym będzie się spotykał jest świadomy i “żywy”. Brzmi intrygująco? I jest. Bardzo. Początek filmu świetnie wzbudza ciekawość i mistrzowsko kreuje nieswoją atmosferę. Aż do pierwszego spotkania głównego bohatera z androidem Avą. Wtedy balon pęka.

Ex Machina to materiał na krótkometrażówkę. Może nie nudzi, ale nie ma tu zbyt wielu pomysłów by zapełnić czas. Garland próbuje budować napięcie, ale niestety nie udało mu się mnie porwać. Szkoda, bo fabularnie wszystko gra, jeśli tylko nie będziemy drążyć szczegółów - jak np. w jaki sposób Nathan był w stanie wykonać tak wiele samodzielnie i w tajemnicy. Temat pojawia się w filmie zręcznie i nie razi. Zwroty akcji są, można je przewidzieć, ale co z tego. Nie są przynajmniej wymuszone i durne. Wolę film, który nie składa logiki na ołtarzu obligatoryjnego zaskoczenia widowni. Co zatem nie gra?

Przede wszystkim główny bohater. Irytujący od pierwszego spotkania ze sztuczną inteligencją. Sceny, które powinny być ozdobą tego filmu, psują go przez totalną beznadziejność tego fajtłapy. Rzekomo jest to osoba zorientowana w temacie, obserwujemy coś na miarę spotkania z przedstawicielem obcych, tymczasem bohater rozmawia z Avą tak, że chyba każdy z nas odpowiadałby jak robot. Relacja, która oczywiście pojawia się między parą, nie ma ładunku emocjonalnego o który się prosi. Wygląda na to, że Caleb marnuje czas tej intrygującej robocicy.

Naczytałem się zachwytów nad Oscarem Isaaciem grającym nadużywającego alkoholu ekscentrycznego miliardera. Cóż, mnie nie przekonał. Po dobrym otwarciu zrobił się bardzo sztuczny. W tej trójce błyszczy jedynie Alicia Vikander grająca maszynę. Być może Alex Garland jest po prostu lepszym scenarzystą niż reżyserem i nie potrafi w pełni kierować aktorami.

Jeśli ktoś obiecuje Wam, że film będzie stawiał fundamentalne pytania o człowieczeństwo, zagrożenia dla ludzkości i temu podobne… to nie słuchajcie. Ex Machina serwuje kilka standardów (“a kto może wyłączyć ciebie?”), nic po czym widzowi odjęłoby mowę. Obiecywałem porównywać te dwa zbliżone premierą filmy SF. Zatem ujmę to następująco, Chappie miał niżej ustawioną poprzeczkę i przeskoczył ją w ładnym stylu. Ex Machina miała poprzeczkę wyżej i może jej nie strąciła, ale zdecydowanie o nią zawadziła. Piszę te słowa kilka godzin po seansie i od tej pory jedynie upewniam się, że wiele rzeczy dało się tam zrobić lepiej. Może poza efektami specjalnymi, które są świetne i poza absolutnie śliczną scenografią.


sobota, 21 marca 2015

Chappie

Uszkodzony policyjny robot, inżynier z ambicjami stworzenia pierwszej sztucznej świadomości, grupka przypartych do muru bandziorów i zbieg okoliczności… Tak startuje kolejny film Neila Blomkampa. Choć to dopiero jego trzeci film, styl reżysera jest aż nader wyraźny. Po meksykańskich slumsach z Elysium wracamy do slumsów Johannesburga znanych z Dystryktu 9. Jest też zaawansowana technologia wyglądająca praktycznie i przekonująco, wytatuowani, szajbnięci gangsterzy i przemoc.

Chappie od początku miał złą prasę. Że wtórne, że wszystko wygląda tak samo, że w filmie grają, południowoafrykańscy raperzy, że to remake Krótkiego Spięcia i tak dalej. Serwisy Rotten Tomatoes i Metacritic szybko wydały wyrok - Chappie to zły film. Cóż, ja bawiłem się zaskakująco dobrze. Po pierwsze, cholernie odpowiada mi wizualny styl Blomkampa, który tym razem nie zatrudnił operatora z parkinsonem chyba kazał się opamiętać swojemu operatorowi i nie męczyć widza roztrzęsioną kamerą. Mogłem zatem nacieszyć się brzydotą i kanciastością robotów, akcją w wykonaniu porąbanych gangsterów i policyjnych maszyn. Do tego jest to dwugodzinna bajka, bez zadęcia. Z jednej strony wyskakuje z ambitnymi tematami, bo jest o sztucznej inteligencji, naturze świadomości, ale podane jest to na tyle bezpretensjonalnie, że nie razi widza.

Oczywiście w Chappie nie brak bardzo naiwnych uproszczeń, które całkiem łatwo łyknąłem, choć nie pozwoliły one zejść z czasem filmu poniżej dwóch godzin. Ale nie jest nudno. Tytułowy robot przechodzi kilka etapów rozwoju i “uczenia się świata”. Bywa groteskowo i dziwnie, ale nie brak też emocji, przez które pani w rzędzie z tyłu pochlipywała kilka razy. Ja zahartowany przez Krótkie Spięcie 2, mogłem stoicko zachwycać się tym, że Sharlto Copley wielkim aktorem jest i doskonale tchnął życie w rysowanego komputerowo robota.

Skoro już o aktorstwie i postaciach… Praktycznie nie znam Die Antwoord, jednakże z ciekawości pogmerałem trochę w sieci. Jestem pewien, że dla fanów, występ raperów w filmie to gratka. Ja z ulgą mogę powiedzieć, że nie zepsuli mi filmu a wręcz wizualnie te czubki doskonale pasują do blomkampowej estetyki. Bardzo dziwne jest to, że postacie grane przez ekscentryczny duet używają swoich muzycznych pseudonimów. Jeszcze dziwniejsze i niezręczne jest to, że noszą ciuchy promujące swój zespół. Jednocześnie (na szczęście) choć ich muzyczne wyczyny czasem słychać w tle, nie jest to napastliwe. Sam nie wiem czy to miał być żart, obalanie czwartej ściany, czy prostacki product placement. Istotne, że aktorsko są przeciętni a nie fatalni.

Roczarować mogą natomiast Sigourney Weaver i Hugh Jackman. Ona jest nieciekawą korporacyjną mendą, on jest groteskowym australijczykiem, z głupawą fryzurą i krótkimi spodniami, przez które nawet grożąc bronią nie jest zbyt straszny. Innymi słowy Chappiemu brakuje porządnego czarnego charakteru. Znacznie lepiej wypada Dev Patel jako twórca AI. Dodatkowe brawa za przekonujące odegranie zupełnie nierealistycznej relacji z trójką gangsterów.

Jak widzicie, Chappie ma sporo na sumieniu i wiele dałoby się tu poprawić, a jednak bawiłem się dobrze. I zdecydowanie wolę zrzynkę z Krótkiego Spięcia w estetyce wziętej z poprzednich filmów Blomkampa niż kolejny zwykły remake. Następnym filmem tego reżysera ma być kolejna przygoda Ellen Ripley z Obcymi. Jeśli tylko ktoś przypilnuje go w kwestii scenariusza i bohaterów, to myślę, że możemy spać spokojnie.


piątek, 13 marca 2015

Czego oczekiwać po New Horizons i Plutonie

Emily Lakdawalla przygotowała świetny materiał w doskonałym momencie. Jej notka poświęcona jest temu czego należy spodziewać się przed, w trakcie i podczas przelotu sondy New Horizons obok Plutona. Powinna jednakże też uspokoić tych, którzy niecierpliwią się, że choć tydzień temu inna sonda, Dawn, weszła na orbitę innej planety karłowatej, Ceres, wciąż nie zostaliśmy zalani setkami zdjęć. Nie ukrywam, sam troszkę dziwiłem się, że jeszcze nie mamy takiej animacji.

14 lipca New Horizons minie Plutona z prędkością 52 140 kilometrów na godzinę. To jest ponad czternaście kilometrów na sekundę. Pluton znajduje się pięć i pół godziny świetlnej od Ziemi. Przesyłanie danych z takiej odległości jest niebywale trudne. Sonda przesyła nam dane z prędkością jednego kilobita na sekundę. Przy takiej prędkości przesłanie gifa takiego jak zlinkowany powyżej trwałoby dwanaście godzin. Sygnał jest tak słaby, że odbierają go anteny Deep Space Network wielkości siedemdziesięciu metrów.

Kiedy New Horizons nadaje dane na Ziemię nie może robić zdjęć. Dlatego 12 lipca sonda zamilknie, z wyjątkiem czterech krótkich sygnałów awaryjnych na wypadek gdyby nie przetrwała spotkania*. Przez długie godziny New Horizons po prostu będzie zajęta wykonywaniem zadania, które powierzono jej w 2006 roku, kiedy zatknięto ją na czubku 60-metrowej rakiety i wysłano w kosmos.

14 lipca sonda da znak życia, a przez kolejne dwa dni wyśle serię małych próbek zebranych danych naukowych. Następna seria trafi do nas w kolejny weekend 17-20 lipca. Zdjęcia będą skompresowane, będą na nich artefakty. Później nastąpi ośmiotygodniowa (!) przerwa techniczna i w sierpniu rozpocznie się dziesięciotygodniowy proces przesyłania danych w lepszej (acz wciąż skompresowanej) jakości. Dane w pełnej formie New Horizons zacznie przesyłać w połowie listopada. Potrwa to rok.

(kliknij by powiększyć)

Powyżej grafika przygotowana przez Emily Lakdawallę, przedstawiająca jakiej jakości i typu zdjęć możemy oczekiwać między siódmym a dwudziestym lipca. Wszystkie dane o których pisałem poza przesłaniem najczęściej muszą jeszcze zostać przygotowane do publikacji. Pamiętajmy, że to dane na potrzeby naukowe. Dlatego też nawet jeśli Ceres i sonda Dawn są bliżej, należy się uzbroić w cierpliwość w oczekiwaniu na wszelkie zdjęcia. Wiemy, że jest na miejscu. Doczekamy się.


Źródło: http://www.planetary.org/blogs/emily-lakdawalla/

* Jak mniemam to na wypadek zderzenia z przekaźnikiem masy.


niedziela, 8 marca 2015

Znachorzy, uzdrowiciele, mordercy

Dziś będzie krótko i konkretnie, bo nie widzę sensu w komentowaniu pewnych rzeczy, chcę tylko podzielić się mapką, która wywołała u mnie opad rąk. Temat nie jest nowy, w Polsce wciąż trwa sprawa znachora i rodziców, którzy zagłodzili na śmierć zdrowe dziecko, więc można liczyć, że spotka ich należyta kara.

To oczywiście jedynie wierzchołek góry lodowej, takich oszustów jest na pęczki. Niektórzy zasłaniają się wiarą zachodu inni filozofią wschodu, wszyscy potencjalnie odciągają ludzi od prawdziwej pomocy medycznej. Jak pokazuje obrazek poniżej, w niektórych regionach Stanów Zjednoczonych, takie działania są prawnie chronione, jeśli tylko zasłonimy się religią:


Na czarno oznaczono stany gdzie nieumyślne spowodowanie śmierci i zabójstwo mogą być niekarane. Ciemnoszare stany umożliwiają niekaranie przestępstw w postaci zaniedbania i narażenia dzieci na śmierć. Jasnoszarym kolorem oznaczono stany gdzie “tylko” za niektóre wykroczenia zaniedbania wobec dzieci można uniknąć kary dzięki przekonaniom religijnym. Różowy kolor to miejsca gdzie rodzice nie unikną odpowiedzialności karnej, ale wiara jest brana pod uwagę w sprawach cywilnych.
Czerwony kolor to wysepki normalności.

Jak wspominałem, komentarz wydaje się zbędny.


poniedziałek, 2 marca 2015

Bliskie spotkanie gwiezdnego stopnia

Nie, nie chodzi o moje spotkanie z celebrytą. Przynajmniej nie tym razem. Chcę krótko zreferować bardzo ciekawe odkrycie z ostatnich dni. Jeśli śledzicie zagraniczne media, pewnie już wiecie. Odkryty w 2013 roku system WISE J072003.20-084652.2, nieoficjalnie zwany gwiazdą Scholza (na cześć odkrywcy), jakieś 70 000 lat temu “otarł się” o nasz układ słoneczny.

Gwiazda Scholza jest w rzeczywistości układem podwójnym - to czerwony karzeł, którego towarzysz jest najprawdopodobniej brązowym karłem. Wspólnie są niemal siedem razy lżejsze od Słońca. Obecnie układ ten znajduje się w odległości dwudziestu lat świetlnych od nas. W skali galaktycznej to bardzo blisko. A mimo to, jest to niedawne odkrycie. To daje nam pojęcie jak wątłej jasności jest gwiazda Scholza. Jej obserwowana jasność z Ziemi wynosi 18,3. Dla porównania - wartości większe niż 6,5 nie są widoczne gołym okiem.

Według szacunków astronomów, 70 000 lat temu gwiazda zbliżyła się do Słońca na odległość zaledwie 0,82 roku świetlnego, to jest 52 000 jednostek astronomicznych (Eris, planeta karłowata, krąży na orbicie o maksymalnej odległości niecałych 100 AU od Słońca). Nawet wtedy jej jasność wynosiła około 10,3 więc nikt nie mógł jej dostrzec… chyba, że rozbłysła tak jak mają to w zwyczaju czerwone karły. Niektóre z tych gwiazd na krótki okres czasu mogą stać się nawet tysiąc razy jaśniejsze. Jednakże nawet wtedy Scholz nie osiągnąłby jasności porównywalnej z Wenus czy Jowiszem.

Niecały rok świetlny oznacza, że przybysz przeszedł przez obrzeża obłoku Oorta - zewnętrznej części Układu Słonecznego, z której pochodzą długookresowe komety. Modele astronomów wykazują, że na 98% było to tylko muśnięcie i nie namieszało zbytnio w orbitach wspomnianych komet. Wpływ tego zdarzenia na naszą planetę jest pomijalny.

Warto to podkreślić, bo 70 000 lat temu na Ziemi miała miejsce erupcja wulkanu Toba o indeksie eksplozywności 8. Słownie siłę takiego wulkanu określa się mianem “apokaliptycznej”. Wtrąciła ona naszą planetę w zlodowacenie, które niemal zgładziło ludzkość - przetrwało je od dwóch do dwudziestu tysięcy ludzi. Jestem pewien, że pojawią się sugestie, że mogło być to spowodowane wpływem grawitacji obcej gwiazdy. Łatwo taką tezę obalić.

Wiadomo, że Księżyc nie wywołuje trzęsień ziemi. Nie udało się wykazać korelacji trzęsień ziemi z siłami pływowymi naszego satelity. Jak zatem wypada porównanie wpływu grawitacyjnego odległej o 0,8 roku świetlnego Gwiazdy Scholza z wpływem Księżyca? Jest on o niecałe sto milionów razy mniejszy.

Prawdopodobnie możemy też spodziewać się, że ożyje mit o Nemesis - niewidocznej gwieździe, która rzekomo miałaby okrążać Słońce po silnie eliptycznej orbicie i przy zbliżeniach wywoływać deszcze komet, które to miały powodować masowe wymierania na Ziemi. Mam nadzieję, że nie dacie się nabrać na takie bajki (choć to niezły materiał na film czy książkę).

Nie ulega natomiast wątpliwości, że Słońce i inne gwiazdy krążą wokół jądra Drogi Mlecznej w dynamicznym tańcu. Co za tym idzie, spotkania takie zdarzają się od czasu do czasu i pewnie od czasu do czasu gwiazdy wymieniają się swoimi kometami. A to znaczy, że przy niemałej dozie szczęścia, badając takie długookresowe komety możemy mieć okazję by zbadać fragment obcego układu planetarnego.


Źródła:
Astro Watch
Science Daily