Strony1

sobota, 22 czerwca 2013

Man of Steel

Planet Krypton + Main Theme – John Williams


Zack Snyder musiał wziąć do serca przytyki pod swoim adresem, bo w jego najnowszym filmie chyba nie ma ani jednego ujęcia w slow-mo. Człowiek ze stali trwa ponad dwie godziny i nie zwalnia ani na chwilę… No może trochę przesadzam, bo drobne dłużyzny prześlizgnęły się tu i ówdzie, ale nie ma wyśmiewanych efekciarskich spowolnień, które tak gęsto stosował do niedawna.

Christopher Nolan, który namieszał troszkę swoimi Batmanami, był producentem nowej wersji Supermana, co za tym idzie nie było końca przewidywaniom, że choć reżyseruje Snyder, to dostaniemy Superman Begins. Wiem, że wielu powie, że tak jest (i równie tyle samo powie, że tak nie jest), więc ominę temat szerokim łukiem. Bo jak dla mnie Man of Steel, stoi pewnie na własnych nogach. Film jest po prostu idealnie wyważony pomiędzy tworzeniem tej postaci od nowa a zachowywaniem jej rdzenia.

Jak przystało na kino komiksowe, seans oferuje gęstą i widowiskową rozpierduchę. Już sam początek na Kryptonie nie jest tylko krótkim prologiem, wycinkiem pokazującym skąd wziął się mały chłopiec na farmie Kentów. To rozbudowany i wywołujący zawrót głowy, naładowany akcją i efektami segment filmu. Potem Snyder raczy nas ciekawą mieszanką retrospekcji prezentujących młodość Clarka Kenta i wydarzeń, które doprowadzają do wielkiej rozróby w trzecim akcie.

Jeśli idzie o postacie i aktorów, należy się piątka z minusem. Henry Cavill jest świetnym Supermanem, ukształtowanym przez dwóch ojców, symbolem, ale nie wydmuszką. Niemało czasu ekranowego dostali Russell Crowe, Kevin Costner i Diane Lane. Minusik, może niezasłużony, dostają ludzie od castingu za Amy Adams. To świetna aktorka i jej Lois Lane ma kapitalną chemię ekranową z Supermanem, niestety jednak przez cały seans nie pasowała mi do tej roli. Na koniec wielkie brawa dla Michaela Shannona, który jako Generał Zod jest jednym z ciekawszych komiksowych łotrów jakich ostatnio widzieliśmy. Nie daje się złapać i zamknąć, żeby mieszać bohaterowi w głowie, nie jest zły dla bycia złym, nie kieruje nim zemsta. To zdeterminowany, niezwykle zdyscyplinowany i okrutny gość, który ma bardzo konkretny, praktyczny cel.

Żeby nie było tak idealnie, to trzeba wspomnieć, że są pewne rysy. Momentami film jest nierówny, ciut chaotyczny, zdarzyło się kilka rzeczy śmiesznych w niezamierzony sposób, trochę łopatologii. To film o Supermanie, więc znalazło się troszkę miejsca dla zwykłych ludzi czyniących dobro. Można powiedzieć, że w przeciwieństwie do np. reboota Star Treka nie przepadł „duch” oryginału. Niektórzy mogą to odebrać jako tandetę lub banały.

Podobnie jak Man of Steel, na koniec wracam do rozpierduchy (ten termin świetnie tu pasuje). Efekty imponują i cieszę się, że ostrzeżono mnie przed wersją 3D, bo przy tak prowadzonej kamerze obraz zapewnie traci wiele. Można powiedzieć, że w sumie wszystko to już widzieliśmy, ale chyba nigdy w taki sposób i w tej skali. Dopieszczona jest cała realizacja. Technologia Kryptończyków prezentuje się świetnie i nawet przekonująco, ich pancerze, design strojów. Ostatnie pochwały trafiają do Hansa Zimmera. Kiedyś kompletnie wtórny kompozytor, w ostatnich latach ciągle błyszczy. I tym razem jest nie inaczej. Soundtrack ma wyraźny motyw przewodni, emocje, akcję i całkiem ciekawe brzmienia. Nie trafi do kanonu tak jak kompozycja Williamsa z 1978, ale zdecydowanie to duży atut filmu.


środa, 19 czerwca 2013

Ile jest gwiazd w Drodze Mlecznej?

Michael McCann - Watchtower

Pewnie większość z Was słyszała, że we Wszechświecie jest więcej gwiazd niż ziaren piasku na Ziemi. Zastanawiam się tylko, czy podobnie jak ja sądziliście, że to tylko „takie powiedzonko”. Jak się okazuje nie. Ludzie z University of Hawaii zadali sobie trud i ocenili ilość jednego i drugiego. Ilość ziaren piasku w jednostce objętości, obszar i głębokość plaż i pustyń na świecie, potem ilość gwiazd w widzialnym Wszechświecie. Gwiazd jest zdecydowanie więcej.

Jest to tak trudne do ogarnięcia umysłem, że postanowiłem spróbować czegoś w mniejszej skali, czegoś co można objąć wzrokiem. W Drodze Mlecznej jest około 300 miliardów gwiazd. Ile miejsca zajmuje 300 miliardów ziaren piasku?

Jak się okazuje jeden cal sześcienny to około 300 000 ziarenek. W metrze sześciennym jest 61 024 cali sześciennych. To daje nam jakieś 18,3 miliarda ziaren w metrze. Co za tym idzie 16,39 metrów sześciennych piachu powinno mieć tyle ziaren, ile jest gwiazd w naszej galaktyce. Tylko ile to jest szesnaście metrów sześciennych? Jak sobie to wizualizować? Tak się szczęśliwie składa, że na pakę poczciwej ciężarówki Scania wchodzi dokładnie 16 metrów sześciennych, więc jeśli by nasypać z niewielką górką...





Ciężarówka wypełniona piaskiem. Każde jedno ziarenko to gwiazda. Wiemy już, że wokół większości z nich są planety. Na jak wielu zaistniały warunki do życia? Każda garstka to szansa na niezwykły świat, bujne kontynenty, dziwne istoty. Jak wiele z nich skorzystało ze swojej szansy?


O obliczeniach gwiazd i ziaren piasku
Fotka ciężarówki pochodzi ze stron producenta
Fotka galaktyki pochodzi z teleskopu Hubble’a
Fotomontażu dokonał RΛVΞNFLΛSH


piątek, 14 czerwca 2013

After Earth

Clint Mansell - Leaving Earth


Jedyne co może być niespodzianką w nowym filmie M. Night Shyamalana jest brak niespodzianki na końcu. Filmowiec, który przebił się świetnym Szóstym Zmysłem a później schodził z poziomem filmów coraz niżej (z dwoma udanymi epizodami w postaci Unbreakable i Osady) zbliża się do dna. Tym razem jego film nie sili się na Wielki Twist (w sumie nie było go już w Ostatnim Władcy Wiatru), ale to za mało by powiedzieć, że zrobił coś lepszego niż poprzednio.

1000 lat po Ziemi to koszmarek na kilku płaszczyznach. Zły scenariusz, zła reżyseria, kulejący montaż, liczne idiotyzmy, ogólna nijakość pozostawiająca pustkę po seansie. Po filmie troszkę pomyszkowałem w sieci i trafiłem na dość porażające (ale brzmiące przekonująco) plotki. Ponoć After Earth to film Willa Smitha (czy może raczej rodziny Smithów). Historia na podstawie której powstał niby-to-scenariusz jest robotą Willa, razem z żoną wyprodukowali film, co pozwoliło im zaangażować swojego syna do głównej roli a jakby tego było mało, to według plotek papa Smith reżyserował sceny ze Smithem juniorem, a pan Shymalan trochę podyrygował i udzielił nazwiska.

Nie wiem ile w tym prawdy, ale pasuje to do bałaganu, który zobaczyłem na ekranie. W zasadzie cały film streszczono w zwiastunie, ale dopiero w całości uderzają dysproporcje. Prolog przybliża nam tysiącletnią wydumaną historię ludzkości, gdzie ludzie opuszczają Ziemię, zostają napadnięci przez kosmitów a część wojowników uczy się sztuczki maskowania się przed ślepymi ale węszącymi feromony potworami… Cała ta niezborna i chaotyczna treść stanowi jedynie wymówkę, by przez półtorej godziny oglądać jak młody kadet grany przez Jadena Smitha, kierowany zdalnie przez swojego rannego ojca granego przez Willa Smitha, idzie z punktu A do punktu B. To by było na tyle.

Co zabawne, to wymyślne tło fabularne nie wyjaśnia czemu w ciągu tysiąca lat Ziemia stała się planetą zamieszkałą przez przeciętnej jakości CGI zwierzęta. Po prostu w pewnym momencie ojciec grający ojca, mówi synowi grającemu syna, że wszystko tu ewoluowało by zabijać ludzi. Powtórzmy sobie to jeszcze raz… Na przestrzeni tysiąca lat, zwierzęta błyskawicznie ewoluowały tylko i wyłącznie po to, by zabijać ludzi. Których tam nie ma. Jak można coś takiego nazywać sciencie fiction? Żeby nie kopać leżącego nie wspomnę o idiotycznych zachowaniach komputerowych zwierzaków ani o tym, że na Ziemi co jakiś czas nagle i bez powodu, w ciągu minut temperatura spada o jakieś dwadzieścia-trzydzieści stopni (poza pojedynczymi ciepłymi punktami).

Ale jeśli miałbym nie kopać leżącego, musiałbym zakończyć ten tekst. A przecież to nie wszystko. Bo After Earth chce też uchodzić też za film przygodowy. Niestety i tutaj jest nieciekawie. Przeprawa małego Smitha jest ewidentnie poskładana z klocków, sekwencje akcji są nijakie a całość jest pozbawiona płynności. Jeśli coś zapadnie w pamięć to najwyżej przez skrajną głupotę ziejącą z ekranu.

Równie nijak ogląda się relacje ojca z synem. Młody aktor nie jest zły, ale bardzo szarżuje, stary aktor jest bardzo dobry, ale trudno mu się wykazać w swojej statycznej roli. Podsumowując, widz jest w potrzasku – nie ma się czego złapać by jakoś dobrze spędzić ten seans. To co widzi na ekranie obraża jego intelekt, postacie są płaskiei ich poczynania nie angażują, akcja nie jest ciekawa ani widowiskowa, efekty wahają się od solidnych po rażące sztucznością. Jeśli do tego jeszcze jest się uprzedzonym do Jadena Smitha, to całość dodatkowo irytuje jako nachalne forsowanie tego młodego aktora. Nie idźcie na ten film, niech nie odniesie sukcesu, vouchery też przeznaczcie lepiej na coś innego. Może dzięki temu pan Shyamalan zniknie z krajobrazu Hollywoodzkiego.


PS. z ostatniej chwili - zobaczcie te dwa tweety:
http://bit.ly/TT5xps
http://bit.ly/TT5xWd
Jak widać pan reżyser przeniósł się w zupełnie inny wymiar umysłowy.


poniedziałek, 10 czerwca 2013

Scary Shit #11 – Półtora roku straszenia

Terranova – Never


Półtora roku temu rozpocząłem pisanie o nauce i technice. Tak się złożyło, że był to wpis poświęcony owadom-cyborgom, które konstruuje DARPA. Dzisiaj natomiast ruszył kickstarter, który w założeniu ma umożliwić każdemu zaimplantowanie karalucha i kierowanie nim za pomocą smartfona.

„Zabawka” polega na wprowadzeniu do czułków insekta drucików. Dzięki nim, można zdalnie stymulować nerwy tak, by owad czuł, że po danej stronie natrafił na ścianę, co sprowokuje go do skręcenia w przeciwną stronę. Druciki połączone są z „plecakiem” na grzbiecie karalucha, który zaopatrzony jest w niewielkie urządzenie Bluetooth. To w połączeniu z aplikacją na telefon pozwala zdalnie kierować owadem. Aplikację i efekty można zobaczyć w filmiku promującym kickstarterową kampanię. W skład „RoboRoach Kit” wchodzi „plecak”, bateryjka i trzy elektrody. Owada trzeba będzie zakupić osobno.

Nie podoba mi się to. Może jestem hipokrytą, bo jem mięso i nie mam nic przeciwko zwierzętom użytkowym. Może po prostu dla mnie granica znajduje się gdzie indziej. Zdalnie kontrolowane ćmy i żuki w laboratoriach DARPA wywołują dreszczyk, ale nie potępiam ich. Nie jestem wrogiem testowania leków i terapii na myszach, szczególnie, że znakomita większość tych badań dba o to by zwierzęta nie cierpiały. Do tego kiedy tylko będzie to możliwe, będę zwolennikiem tresowanych cyber-karaluchów a nawet cyber-myszy, które będą mogły odszukiwać ocalałych po trzęsieniu ziemi (nawet jeśli wpierw będą częścią ekwipunku wojskowego).

Jednak idea sprzedawania takiego sprzętu zwykłym ludziom, by mogli zmieniać żywe stworzenia w zabawki jest dla mnie nie do zaakceptowania. Nawet jeśli taki karaluch nie cierpi. Używając czegoś takiego fałszujemy zmysły zwierzęcia. Dla zabawy. Myślę, że gdyby George Orwell zobaczył coś takiego w latach 50. to nieprędko zmrużyłby oczy. Wiem jednak, że hakowanie zmysłów owada działa na wyobraźnię. Oczywiście można powiedzieć, że nie ma porównania między drażnieniem nerwu w czułkach karalucha, a ingerowaniem w ludzki mózg, ale skoro doszliśmy od silnika parowego do reaktora nuklearnego, to nie można wykluczyć, że kiedyś można by w wyrafinowany sposób fałszować doznania wzrokowe i słuchowe człowieka, tak by widział wroga w miejscu przyjaciela.

Dlatego TEDowe wystąpienie Paula Wolpe „It’s time to question bio-engineering” jest dziś jeszcze bardziej aktualne.


sobota, 8 czerwca 2013

Straszna radiacja jest straszna

Imagine Dragons – Radioactive


Straszenie energią nuklearną i promieniowaniem niestety wciąż ma się świetnie. Radiacyjna histeria, wielokrotnie obalone łgarstwa tyczące się efektów katastrofy w Czarnobylu niczego nie nauczyły dziennikarzy (a może właśnie nauczyły, jak łatwo można zarobić na strachu). Wypadek w Fukushimie z 2011 wywołał podobne, nadmuchane komunikaty medialne, które m.in. zaowocowały groteskowym zamknięciem elektrowni jądrowych w Niemczech i nową falę lęku. Dwulecie tego wypadku zbiegło się z danymi Curiosity o poziomie promieniowania kosmicznego na Marsie i w przestrzeni kosmicznej. Tu również dziennikarze, którzy pewnie nawet nie mają pojęcia co oznacza jednostka Siwerta, ochoczo przekreślili możliwość wyprawy załogowej. A jak jest naprawdę?

Naprawdę w Fukushimie wybudowano elektrownię, zaprojektowaną tak, by wytrzymać trzęsienie ziemi o sile 8 stopni. Trzęsienie w marcu 2011 miało siłę 9 stopni i było jednym z pięciu najsilniejszych od 1900 roku. Piędziesięcioletnia elektrownia wytrzymała wstrząsy. Pokonała ją dopiero fala tsunami, która przyszła później. Tak jak w roku 1986 media zwariowały, zapowiadając wieloletnie skażenie terenu, falę śmierci z powodu choroby popromiennej i nowotworów, skażenie oceanu i co tam jeszcze.

Tymczasem jak dotąd nie odnotowano ani jednej (!) śmierci spowodowanej bezpośrednio przez promieniowanie. Japończycy w ciągu pierwszych dwóch lat otrzymali dawkę promieniowania niższą od tej którą otrzymują co roku wszystkie organizmy zamieszkujące powierzchnię Ziemi. Większość mieszkańców rejonu wróciło do domów (jeśli tylko przetrwały niszczycielskie trzęsienie i tsunami). Niektóre obszary są wciąż zamknięte, dopóki promieniowanie nie spadnie do 20 mSv rocznie, co odpowiada dwóm badaniom tomografowym. Ten poziom powinny osiągnąć w ciągu 3-4 lat (a nie tysięcy, jak krzyczeli niektórzy). Dwa niezależne, międzynarodowe raporty jasno mówią o pomijalnym wpływie katastrofy na zdrowie. WHO stwierdziła, że nie ma zauważalnego wzrostu zapadalności na raka. Najgorszym efektem, największą tragedią, najstraszniejszym dramatem jaki wynikł z incydentu w Fukushimie jest nowa fala niechęci do bezpiecznej, taniej i ekologicznej energii atomowej.

(Różne dawki promieniowania - http://www.xkcd.com/)

A co z Marsem? Nasz nowy ulubiony łazik marsjański zarejestrował dawkę promieniowania, którą otrzymał w czasie przelotu – 330 milisiwertów. Siwert to stosunek zaabsorbowanej energii w postaci promieniowania jonizującego do masy. Najczęściej porównuje się tą wartość z limitami dla pracowników elektrowni jądrowych (około 50 mSv) lub po prostu pisze się, że to „niebezpieczne poziomy radiacji”. Nie wspomina się o tym, że gdyby podobne limity nałożyć na astronautów, to w kosmos nie poleciałby nikt. Kropka. Znacznie bardziej obrazowe (i na szczęście dość popularne) jest porównanie tych dawek do tego, jaki mają wpływ na ryzyko nowotworów.

Na ten moment szacowany „bonus” do misji na Marsa (przelot w dwie strony, pobyt na miejscu) to zwiększenie szansy na raka od 3% to 5%. Taka liczba zawieszona w próżni znaczy niewiele. No może poza tym, że każdy wolałby mieć nawet o 1% mniejsze szanse na nowotwór (choć palacze dowodzą czegoś zgoła innego). Ale spróbujmy się przyjrzeć innym liczbom.

We współczesnym świecie przeciętna, całkowicie uśredniona kobieta ma 38% szans na chorobę nowotworową i 19% szans na śmierć z powodu raka. Dla równie przeciętnego i statystycznego mężczyzny szanse te wynoszą odpowiednio 45% i 23%. Każdy musi sam ocenić czy trzy procent w tej skali to dużo, czy mało. Można też porównać wpływ promieniowania z czynnikiem genetycznym. Kobiety w populacji ogólnej mają 12% szans, że w ciągu życia zachorują na raka piersi. Osławiona ostatnio przez Angelinę Jolie mutacja genu BRCA1 podnosi to ryzyko do 60%, czyli aż pięciokrotnie! To dość ekstremalny przypadek, ale pokazuje, że może zamiast przejmować się promieniowaniem w czasie misji, lepiej wysłać osoby o jak najniższym ryzyku naturalnym?

Jeszcze jedno porównanie powinno zrobić należyte wrażenie. Podróż z Ziemi na Marsa, „wyceniana” na dawkę 330 mSv ma się przekładać na 1,5% zwiększenie szansy choroby nowotworowej. 1,5% lotów promów kosmicznych skutkowało natychmiastową śmiercią. Mimo to kilkaset osób między 1981 a 2011 wyruszyło na ich pokładzie w kosmos.

A jakie są możliwości uchronienia astronautów od tych dawek radiacji w czasie lotu na Marsa? Po pierwsze – nauka i technika cały czas idą na przód, więc kto wie jakie postępy czekają nas w najbliższym czasie. Jednakże promieniowanie o którym tu mówimy wynika z dość podstawowych zjawisk fizycznych i trudno się przed nim uchronić. Tarcze magnetyczne są możliwe, ale wymagają ogromnych ilości energii i byłyby wielkim wyzwaniem technicznym. Ekranowanie wymagałoby ogromnej masy, co przekłada się na koszt, ilość paliwa i inne problemy techniczne. Najprostszą metodą obecnie wydaje się skrócenie czasu podróży. Szczególnie jeśli SpaceX lub jakiś inny gracz osiągnie w pełni odzyskiwalne rakiety, ceny wynoszenia materiału na orbitę spadną drastycznie. Można by wtedy pozwolić sobie na znacznie szybszy, a przez to krótszy przelot na Czerwoną Planetę. To gra warta świeczki, bo długotrwały pobyt w nieważkości powoduje poważniejsze problemy zdrowotne niż te wynikające z promieniowania.


Źródła:
Heard much about Fukushima lately?
Infografika o dawkach promieniowania
O mutacji BRCA1 BRCA2
Jeszcze raz o BRCA1 i BRCA2
Tabela z prawdopodobieństwem zachorowania i śmierci z powodu raka
Headed for Mars? Watch out for cosmic rays.
Rover radiation data poses manned Mars mission dilemma


poniedziałek, 3 czerwca 2013

Raport z Zarminy

Manhattan Transfer - Operator


Odkrycie “bliźniaczej planety” wywołało spore poruszenie. Można było odnieść wrażenie, że niektórzy już zaczęli pakować plecaki. Podobna masa, podobny rozmiar, odpowiednia odległość od gwiazdy by znajdowała się tam ciekła woda. Ale czy to wystarczy by mówić o bliźniaczym świecie?

Istotnie, mała skalna planeta w odpowiedniej odległości od swojej gwiazdy by mogła tam płynąć życiodajna woda to dużo, ale różnice w stosunku do naszej kolebki życia są ogromne. Ten kosmiczny pyłek znajduje się ponad siedem razy dalej od swojej gwiazdy niż nasza planeta. Tamtejsza gwiazda jest jednakże ponad trzy razy większa, stąd wiemy, że jeśli jest tam podobna atmosfera, to temperatura powinna wynieść około 15’C. Na tym jednakże podobieństwa się kończą.

W tej odległości grawitacja tamtejszego słońca nie powstrzymała wirowania planety w ciągu pierwszych kilku milionów lat od powstania układu planetarnego. Innymi słowy ten świat bezustannie zmienia swoją orientację wobec gwiazdy. To znaczy, że gdybyście wyszli z domu i spojrzeli w niebo, słońce byłoby niewielkim punktem i wędrowało by po łuku, jakby w jakimś koszmarze lub halucynacji. Nie ma tam podziału na stronę Słoneczną i Kosmiczną, gwiazda nie tkwi nieruchomo na niebie jak u nas. Jest tylko bezustany cykl ciemności i światła.

Regularne wibracje wskazują, że planeta ma co najmniej jeden niemały księżyc i analiza jego ruchu dowodzi nachylenia osi co jeszcze bardziej komplikuje cykl naświetlenia. W związku z tym przez część obrotu wokół gwiazdy pewne rejony borykałyby się z ujemnymi temperaturami. Przez część roku woda stawałaby się tam ciałem stałym jak na Kosmicznej stronie, a przez drugą część roku panowałby tam gorąc przekraczający 30’C.

Krajobraz na takiej planecie byłby zmienny. Nasze modele pokazują, że w czasie takiego “zimnego okresu” woda zalegałaby na ziemi (wyobraźcie sobie niesamowity widok - cały krajobraz pokryty białą, zeszkloną wodą), a potem nagle zachodziłoby jej roztopienie. Powstawałyby rwące potoki zdolne przenosić kamienie. Bez wątpienia żadna złożona forma życia nie byłaby w stanie przetrwać w tak ekstremalnych warunkach. Nawet jeśli na równiku tego dziwoląga panowałyby mniej zmienne warunki, to prawdopodobnie w związku z oddziaływaniem dużego księżyca woda zamiast trzymać się w zbiornikach wodnych unosiłaby się w jego kierunku, a skoro planeta się obraca, masy wody bezustannie obmywałyby te regiony. Wieczny kataklizm.

Jeśli jeszcze robicie sobie nadzieję, że coś mogłoby tam wyewoluować, to zwróćmy uwagę na jeszcze jeden gwóźdź do trumny “bladoniebieskiej kropki”. Jest mniejsza i lżejsza od naszego domu. To powinno dodatkowo ugasić entuzjazm. Mniejsza planeta, to mniejsza siła grawitacji, a co za tym idzie, większe nierówności terenu. Naukowcy przewidują tam istnienie “supergór”, sięgajacych nawet kilku kilometrów wysokości. Tak daleko od powierzchni powietrze robi się rzadkie i zaczynają się dziać dziwne rzeczy. Np. możliwe byłoby gotowanie wody w temperaturze poniżej 70’C. Tak ogromne góry mogą zakłócać normalną cyrkulację powietrza, co jeszcze bardziej spotęguje zmienność warunków na całej planecie. Może nawet wywołać wiry powietrza tak ogromne, że byłoby je widać z kosmosu (choć to wydaje się tak dziwaczne, że może to po prostu błędy symulacji komputerowych). Mało popularna teoria mówi też, że taka planeta z powodu ruchu wirowego żelaznego jądra może generować ekstremalnie silne pole magnetyczne. Nie wykluczam, że coś takiego w ogóle uniemożliwiłoby rozwój żywych istot.

Trzecia planeta w układzie QED1138 jest ciekawym znaleziskiem, ale najprawdopodobniej jest to potworne, niegościnne miejsce i szanse, by istniało tam życie są znikome.


Tak mogłaby wyglądać notka napisana przez mieszkańca Gliese 581g. To niepotwierdzona* planeta pozasłoneczna, znajdująca się 22 lata świetlne od Ziemi. Jest większa od naszej planety i znajduje się tak blisko swojego czerwonego karła, że nie ma tam dnia i nocy - jedna strona jest zawsze zwrócona w kierunku małego, czerwonego słońca, druga zawsze wpatruje się w gwiazdy. Wielu naukowców ma uzasadnione wątpliwości co do szans, by istniało tam życie. Tak jak obcych gdzieś we Wszechświecie może dziwić koncepcja dnia i nocy, pór roku, czy huraganów.


Grafika tytułowa przedstawia Ziemię i Księżyc z odległości 100 000 000 km, sfotografowane przez sondę Messenger. Gliese 581g znajduje się 200 000 000 000 000 000 km od Ziemi, czyli dwa miliardy razy dalej.

* - odkrycie za pomocą pomiaru teleskopu HIRES wskazuje na istnienie sześciu planet wokół Gliese 581, ale poźniejsze obserwacje za pomocą spektrometru HARPS potwierdziły istnienie tylko czterech. Nie wykluczyły jednak możliwości, że Gliese 581g i Gliese 581f istnieją.