Strony1

niedziela, 30 grudnia 2012

Rachunek sumienia 2012

Udało mi się zrealizować zeszłoroczne postanowienia. W minionym roku zamieściłem ponad 52 notki, czyli średnio raz w tygodniu coś się pojawiało. Ponadto udało się zebrać odwagę na poszerzenie oferty jedynie z filmów na naukę i technikę. Dość sumiennie spisywałem oglądane filmy w związku z czym wiem, że udało mi się przekroczyć magiczną liczbę stu filmów. Niby dwa w tygodniu to nie dużo, ale subiektywnie wydaje mi się, że było tego sporo.

Moje statystyki: 
101 obejrzanych filmów
70 obejrzanych po raz pierwszy
31 powtórek
43 tytuły wyprodukowano w 2012
20 tytuły pochodzą z 2011
14 z okresu 2000-2010
20 z okresu 1985-1999
4 z okresu 1941-1960

Z 2012 roku cztery tytuły uznaję za „zaległości”, które chciałbym obejrzeć, szczególnie Wrong, film twórcy Rubber. Ponadto narobiłem dwa kolosy z „ponadczasowych zaległości” tj. Listę Schindlera oraz Obywatela Kane. W związku z czym z górnej trzydziestki (IMDb Top 250) nie widziałem tylko dwóch filmów (Miasto Boga, It’s a Wonderful Life).


Najlepsze tytuły tego roku:
1. Avengers – Czysta rozrywka, świetnie rozpisane postacie z doskonałą chemią, ogromne widowisko i epicki sukces jeśli idzie o spełnianie kolosalnych oczekiwań.
2. Dredd – Straszliwie niedoceniona perełka prosto z minonej epoki. Śmignął przez kina nim większość mogła się zorientować z jakim skarbem mamy do czynienia. Prosty, ale nie głupi, brutalny, ale nie sadystyczny, zabawny, ale nie idiotyczny. Film przywrócił na chwilę wiarę, że wciąż da się kręcić takie rzeczy.
3. Cloud Atlas – Wciąż jestem pod wrażeniem jak misternie opracowano to dzieło. Uniknięto tandety i artyzmu, trójka reżyserów nie przygotowała wydmuszki tylko ambitny, złożony film.
4. Siedmiu Psychopatów – Świetna jazda bez trzymanki. Brawurowo rozpisane i zagrane postacie w filmie, który reklamowano jako komedię, zupełnie pomijając ponurą i mroczną stronę filmu. No i genialny, fenomenalny Christopher Walken. Tylko brytyjski umysł mógł spłodzić tak ciężkie nastrój, przy którym widz nie raz dusi się ze śmiechu
Reszta w kolejności losowej:
Hobbit – Nie ustrzegł się wad. Jednak to zwaliste widowisko, którego nie wypada nie zobaczyć w kinie. Plus wielka szansa dla technologii.
Skyfall – Świetny Bond na 50-lecie cyklu, genialne zdjęcia. Liczę na statuetkę.
Argo – Ben Affleck podręcznikowo buduje napięcie, historia jest wciągająca, zabawna i świetnie zrealizowana.
Mission Impossible: Ghost Protocol – Po dwóch nieudanych MI wytoczono ciężkie działa, przekazując fotel reżysera Bradowi Bridowi. Z doskonałym skutkiem.
Lockout – Szklana Pułapka w kosmosie. Po latach przerwy dostajemy film gdzie główny twardziel cwaniakuje i rzuca one-linerami przez półtorej godziny. Mniam.
Coriolanus – Szekspir w dobrym wykonaniu. Współczesna estetyka plus dialogi z oryginału i świetny główny bohater.
The Raid – Niesamowity pokaz kręcenia scen akcji w wykonaniu Indonezyjczyków. Film jest prosty jak drut, ale powala sekwencjami strzelanin i mordobić.


Najchętniej czytane notki roku:
1. Prometheus
2. Scary Shit #2 - Twoje robotyczne ciało już się szykuje
3. Hobbit - recenzja z dawna oczekiwana
4. Iron Sky
5. Scary Shit #1 - cyber-owady
6. Avengers
7. Wielki heksagon na północy
8. ABC węglowego szowinizmu
9. Kto ci sesję wyreżyserował?
10. Cząstka Schrodingera - odkryta i nie odkryta

Oczywiście – znany tytuł gwarantuje masę wejść. Ale miło mi zobaczyć, że wpisy naukowo-techniczne też cieszą się sporą popularnością. Nie zorientowanym wspomnę, że cykl "Scary Shit" liczy sobie już pięć odcinków.

Tyle w tym roku. Podsumowanie filmowe jak zawsze na przełomie stycznia i lutego, wielkie dzięki za czytanie, komentowanie i lajkowanie (strona na Facebooku ma już 112 lajków). Życzę wszystkim udanego 2013 i polecam postanowienia noworoczne, moje na przyszły rok są ambitniejsze niż na miniony.


piątek, 28 grudnia 2012

Hobbit – Recenzja z dawna oczekiwana

Far Over The Misty Mountains Cold


Wielka i wyczekiwana premiera jaką bezapelacyjnie jest Hobbit, to dobra okazja by przeforsować nowy standard. Dzięki temu świat ma okazję zobaczyć jak wygląda film w 48 klatkach na sekundę, co jest podwojeniem dwudziestoczteroklatkowego standardu. Opinie są podzielone, moja jest dość jednoznaczna. Nie obawiajcie się jednak – recenzja nie ograniczy się do aspektów technicznych.

Spieszę zapewnić, że Hobbit to udany powrót do Śródziemia. Peter Jackson czuje się tu jak ryba w wodzie, ponadto mam wrażenie, że nauczył się trochę od Spielberga przy Tin-Tinie. Widać to w szaleństwie które rozgrywa się w siedzibie goblinów. Film oceniam bardzo dobrze, zapewne zachwyci fanów (choć kto wie jak ortodoksi zareagują na zmiany wobec książeczki na której bazować będzie nowa trylogia). Ale zanim przejdę do samego filmu, rozprawmy się z tematem klatek w sekundzie.

Na skutek oszczędzania przez dziesiątki lat widownia była raczona formatem 24fps (frames per second) – płynność obrazu była znośna a schodziło mniej taśmy, więc koszty szły w dół. Owocuje to licznymi efektami, których dziś niektórzy bronią jako nadających filmom „kinematograficzności”, klimatu i czego tam jeszcze. Mowa tu o ghostingu międzyklatkowym, rozmyciach przy ruchu w kadrze i ruchach kamery. W dużej mierze to kwestia pewnych przyzwyczajeń, z którymi trudno walczyć po tylu latach. Niektórzy w podobnej mierze gotowi są ciskać gromy na obrazy nie-panoramiczne, np. na 1,43:1 IMAXa, który jest „skandalicznie telewizyjny”, nie to co „prawdziwie kinowe” 1,85:1 albo 2,39:1.

Cyfrowa era zrodziła szansę na pewne zmiany. Skok do 48 klatek na sekundę uznaję za bardzo dobry, choć nie obyło się bez wpadek. Trudno jednak przekreślać pionierską robotę w temacie – wprowadzenie dźwięku, trójwymiaru, kręcenie cyfrówkami, czy inne nowości zawsze wymagały opanowania techniki. Hobbit nie ustrzegł się kilku ujęć, wyglądających jakby były w przyspieszonym tempie. Powiem wprost – wyglądają źle. Miażdżąca większość tego, bardzo długiego filmu wygląda jednak wyśmienicie. Możemy nacieszyć oczy cudownymi pejzażami Nowej Zelandii, gdy kamera lata wokół bohaterów, to samo tyczy się komputerowej kamery w stworzonych przez artystów wnętrzach krasnoludzkiej twierdzy czy goblińskich jaskiń. Efekty komputerowe, żywi aktorzy ukazują się nam w jakości o jakiej można było tylko pomarzyć. Szczególnie wspaniałe wrażenie robi niesamowita płynność z jaką ukazano moment gdy Thorin Dębowa Tarcza uzyskał swój przydomek. Dramatyczna bitwa rozgrywa się w zwolnionym tempie, zachwycając i hipnotyzując widza.

Liczę, że kolejne filmy pójdą śladem pierwszego Hobbita, albo nawet posuną się dalej. Choć to wielkie uproszczenie złożonego tematu, ludzkie oko ma prędkość reakcji około szesnastu milisekund. Można to przełożyć na prędkość około 60fps. O takiej prędkości wspominał James Cameron, mówiąc o kolejnych obszarach w których można by ulepszyć kino. Nowy film Petera Jacksona pokazuje jednak, że podobnie jak stereoskopia, będzie trzeba nauczyć się nowych sztuczek oraz, że kamera przy wysokiej prędkości jest bezlitosna i obnaży wszelkie niedoskonałości. Krytycy filmu mówią, że bohaterowie wyglądają jak przebrani ludzie a nie fantastyczne postacie. Mogę to potwierdzić jedynie w pojedynczych punktach prologu. Może później się przyzwyczaiłem, może dałem się ponieść filmowej fantazji. Sądzę jednak, że to raczej kwestia większej dbałości o charakteryzację postaci, które występują na ekranie przez większość filmu a nie jedną scenę.

Kontynuując techniczne aspekty Hobbita powiem, że jesteśmy świadkami kolejnego wielkiego kroku CGI. Nie wiem na ile doprawiano efektami pejzaże (mam podejrzenia co do nieba w wielu scenach), ale komputerowo generowane postacie są po prostu obłędne. Trzy trolle, które chcą pożreć bohaterów, żyją oddychają, one po prostu SĄ w tym świecie. Istnieją obok krasnoludów w rozmowie i w walce, jest najprawdziwsza interakcja. To samo zresztą tyczy się Gandalfa. Podczas krasnoludzkiego spotkania w norze Bilba w pełni swobodnie porusza się pomiędzy dwakroć mniejszymi od niego postaciami, podają sobie przedmioty, patrzą na siebie, chodzą wokół siebie. Trudno uwierzyć, że Ian McKellen nie jest naprawdę gigantem. Gollum z trylogii Władcy Pierścieni imponował, ale teraz po prostu fascynuje. Widz może sobie wyobrazić jaka w dotyku jest skóra paskudnej kreatury, do tego w niesamowity sposób widać mimikę Andy’ego Serkisa w twarzy Smeagola. A to nie wszystko co do zaproponowania mają czarodzieje z Wety.

Do tego dochodzą piękne zdjęcia Nowej Zelandii, oraz wspaniały soundtrack Howarda Shore. Gratulacje dla tego pana, że znalazł doskonałą równowagę pomiędzy nawiązaniami do trylogii i nowymi brzmieniami. Nie odgrzewa kotletów, ale zachowuje doskonałą spójność z poprzednimi filmami. Nie mogę powiedzieć tego samego o Hobbicie jako całości. Momentami miałem wrażenie, że w sposób niepotrzebny i na siłę upychano jak najwięcej elementów wycelowanych w łączenie obu trylogii. A przecież wystarczy jedno ujęcie Bag End i Iana Holma by nie mieć jakichkolwiek wątpliwości, że wróciliśmy do Śródziemia.

Świetnie natomiast wypada wydźwięk historii. Pozornie jest lżej i weselej. Krasnoludzka ekipa to prawdziwi awanturnicy, nie jacyś herosi i wybrańcy losu. Jednak sporej dawce humoru i akcji towarzyszy dramatyzm i silne emocje. Nie ma wątpliwości, że krasnoludy wiele wycierpiały, że bohaterowie są przesiąknięci goryczą. Jest też kilka linii prawdziwej, szczerej nienawiści. Peter Jackson świetnie operuje nastrojem. Mam nadzieję, że będzie tak w kolejnych odsłonach – niestety Drużyna Pierścienia to dla mnie najlepszy film w cyklu.

Oczywiście spore zasługi mają tu również aktorzy. Thorin, którego bardzo trudno mi zaakceptować ze względu na lichą brodę, jest dobrze zagrany, gwiazdą jest jednakże Martin Freeman. Jego Bilbo jest idealny, całkowicie wytrzymuje presję tej roli i błyszczy. Gandalf i cała gromada starych i nowych postaci też nie zawodzi. Jednak nie ma wątpliwości, kto tu gra pierwsze skrzypce.

Seans Hobbit: An Unexpected Journey (odmawiam używania polskiego, spartaczonego tytułu) był trochę innym przeżyciem niż premiera Drużyny Pierścienia. Tamten film po prostu mnie przeniósł do fantastycznego świata i oczarował. Tu obejrzałem bardzo dobry, choć przydługi film, a oczarowała mnie warstwa techniczna. Są tu całe segmenty czystej magii kina, jednak całościowo to już nie takie samo przeżycie. Wciąż jednak to czołówka tegorocznych premier.


PS. Na facebookowej stronie możecie się spodziewać suplementu do recenzji w niedzielę, kiedy zaliczę seans wersji 24fps i będę mieć porównanie.


niedziela, 23 grudnia 2012

Tytanowy szowinista

Lustmord - Black Star

Jest otoczony atmosferą z azotu i metanu, gęściejszą od ziemskiej i niemal nieprzepuszczalną dla światła. Na jego powierzchni temperatura oscyluje wokół -180’C. W atmosferze i na powierzchni znajduje się masa związków organicznych – poza metanem jest etan, acetylen i inne. Jego gęstość jest trzy razy mniejsza od Ziemi, krąży wokół Saturna a nie Słońca, zawsze zwracając tą samą stronę w kierunku planety.

Wydawałoby się, że trudno o miejsce bardziej obce od Tytana. Największy księżyc Saturna okazuje się jednakże miejscem szokująco podobnym do domu. Czy to nie wygląda znajomo? Próbnik Huygens wylądował w wyschniętym korycie rzeki. Widać zmarznięte na kamień, obłe bryłki lodu. Gdy na wzgórzach spadły ulewne deszcze z metanu, porwały ze sobą lód i niosły go przez dziesiątki kilometrów, gdzie trąc o siebie i dno nabierał regularnego kształtu.

Ten dziwny świat ma pory roku; lato i zimę występujące na przemiennie na północnej i południowej półkuli. Ulewom towarzyszy formacja rzek, a rzeki prowadzą do powstawania jezior. Cykl metanowy odpowiada cyklowi wodnemu na Ziemi. Wiatry wieją z prędkością 60 km/h. Nie wszędzie jednak padają deszcze i szaleją burze. W suchych regionach wiatry te formują rozległe wydmy na pustyniach Tytana. Na powierzchni najprawdopodobniej znajdują się też wulkany, czy raczej kriowulkany ziejące zmrożoną wodą i amoniakiem.

Daje to solidne podstawy, by sądzić, że inne ciała niebieskie, w tej czy innych galaktykach, mogą wyglądać podobnie. Jeśli tylko mają zbiorniki cieczy, jeśli mają gęstą atmosferę, to są spore szanse, że nie zaskoczą nas fantasmagorycznymi krajobrazami z najdziwniejszych fantazji ilustratorów SF z lat 60tych.

Oczywiście naiwnie byłoby uważać, że nie czekają nas niespodzianki. Jeszcze przez wiele lat każde badane ciało niebieskie będzie nas zaskakiwać. W tym roku odkryliśmy lód na Merkurym, skwarku smażącym się najbliżej Słońca. W zeszłym Vesta, która miała być po prostu wielką planetoidą zaskoczyła nas głębokimi rysami otaczającymi jej równik. Po oczekiwanych cudach Jowisza i Saturna niektórzy nie liczyli na wiele, gdy Voyager II zbliżał się do Urana i Neptuna. A jednak pierwszy zdumiał niezwykłym polem magnetycznym i surrealistyczną Mirandą, wyglądającą jak strzaskany i nieporadnie sklejony księżyc. Neptun pokazał Wielką Ciemną Plamę i wiatry dochodzące do prędkości 2000 km/h, oraz księżyc Tryton – obracający się w „złym” kierunku, z aktywnymi gejzerami, który kiedyś rozpadnie się i wzbogaci nikłe pierścienie planety.

Czekają nas kolejne niespodzianki (niektóre już w 2015, gdy dwa pojazdy odwiedzą Ceresa oraz Plutona). Mimo tego możemy mieć całkiem niezłe przekonanie, że planety z gęstą atmosferą i z cieczami na powierzchni będą w niemałym stopniu podobne do Ziemi, Tytana i Marsa.


Grafika: Zdjęcie wykonane przez orbiter Cassini po raz pierwszy pokazuje tak dokładnie układ rzek spływających do jeziora, gdzieś poza Ziemią. (NASA)


poniedziałek, 17 grudnia 2012

Autoportret planety



Z braku czasu będzie krótko. W 2012 miało miejsce dużo odkryć i dokonań w dziedzinie astronomii. W porównaniu z nimi to zdjęcie może jest banalne. Ale mimo tego mogę powiedzieć, że to moja ulubiona kosmiczna fotka (a może i fotka w ogóle) w tym roku:

(klikać dla pełnego rozmiaru)

W hełmie japońskiego astronauty Aki Hoshide odbija się powierzchnia Ziemi, znajdująca się 400 kilometrów pod nim. Widać też część stacji kosmicznej oraz Sunitę Williams (minimalnie w lewo i górę od centrum) - astronautkę NASA, która spędziła na orbicie 195 dni (rekord wśród pań). A ponad tym wszystkim (czyli w tle zdjęcia), Słońce, które zazdrośnie oślepia kamerę i sprawia, że zupełnie nie widać innych gwiazd.

Źródło: NASA




czwartek, 13 grudnia 2012

Co W Garach #24

Sasaki Isao - Tosho Daimos

Od dawna szykowałem się do napisania notki z tego cyklu. Miała być jednak poświęcona w całości Pacific Rim. Ostatecznie jednak wysyp zwiastunów, którego zwieńczeniem jest właśnie zwiastun nowego filmu Guillermo del Toro, zmienił mi plany.

Zamiast tego będzie o wysypie filmów SF, które szykują się nam w przyszłym roku. Zwróćcie uwagę, że sporo z ty tytułów nie jest sequelami, rimejkami, ani ekranizacjami (choć przykład każdego też się znajdzie). 

Chyba najwyższa pora, żebym zaczął wymachiwać rękami i krzyczeć, że przewidziałem lepsze czasy dla SF w 2009 roku, po Avatarze i Dystrykcie 9 ;). Fajnie mieć rację w tym wypadku. Nawet jeśli trafi się kilka niewypałów, to będzie czym nacieszyć oczka. Oto spis fantastyki mniej lub bardziej naukowej w kolejności premier światowych.


Oblivion (kwiecień) - Duża produkcja, autorski projekt Josepha Kosinskiego (Tron: Legacy). Na podstawie jego komiksu (który jeszcze się nie ukazał i pewnie nie ukaże się do premiery). 150 baniek widać już w trailerze, co do treści - się zobaczy. Póki co możemy sobie żartować, że to aktorska wersja Wall-E.
Trailer

Star Trek Into Darkness (maj) - Nie przepadałem za Star Trekami, ale ten z 2009 mnie zachwycił beztroską zabawą i rozmachem. Liczę na co najmniej równie wesołą jazdę. A może nawet lepszą bo ekipa już jest w komplecie, więc można będzie od razu bawić się dynamiką między postaciami.
Trailer

After Earth (czerwiec) - Will Smith i syn, grają ojca z syna. M. Night Shyamalan reżyseruje... Coś mi mówi, że szału nie będzie. Ale trailer dynamiczny, dużo rysowanych stworków, ciekawe czym się kierowali...
Trailer

Pacific Rim (lipiec) - Kolosalne potwory wyłażą gdzieś z dna Pacyfiku i atakują nadbrzeżne metropolie. Naturalnie jest tylko jeden sposób by z nimi walczyć - wielkie humanoidalne roboty! Kto widział "Shaolin Soccera" i "Kapitana Tsubasę" wie, że chyba przyszedł moment na "Generała Daimosa".
Trailer (uwaga - wciąż gorący)

Elysium (sierpień) - Nowy film południowoafrykańskiego twórcy Dystryku 9. Oczekiwania są wielkie, w obsadzie Jodie Foster, William Fichtner oraz Sharlto Copley. Fabuła jednakże nie elektryzuje. Na Ziemi są "ci biedni" i pracują na "tych bogatych" którzy rezydują w Elizjum - ociekającej bogactwem stacji orbitalnej. Jeden z "tych biednych" chce się dostać z dołu na górę.
Fotka

Gra Endera (listopad) - Wychodzę z założenia, że ekranizacja mojej ulubionej książki nie ma szans mnie zawycić. Ale jestem ciekawy ile odwagi w przekazie i treści wykażą twórcy. Harrison Ford nie pasuje mi na Graffa, Ben Kingsley wychodzi mi już bokiem (szkoda trochę bo to świetny aktor) i kategorycznie nie pasuje na Rackhama. Dzieciaki oczywiście nie mogły mieć 5-6 lat, ale patrząc na fotkę stwierdzam, że wyglądają na nastolatków a nie dzieci. Dobrano talenty - Steinfeld, Butterfield, ale czemu nie można było się postarać o młodszych i mniej znanych jak w Super 8?
Fotka

The Europa Report (?) - Wiązałem (wiążę?) ogromne nadzieje z tym filmem. Projekt jest bardzo tajemniczy, ale viralowa stronka, pogłoski o "prawdziwym hard-SF", plus temat - załogowy lot na Europę to dość, żebym totalnie napalił się na film. Niestety pewne wątpliwości wzbudził teaser, który niektórzy odczytali jako zapowiedź horroru. Kto widział Apollo 18 zapewne, podobnie jak ja, nie chce kiczowatego horroru. Chcemy prawdziwego SF! Ciekawe też czy cały film będzie kręcony z kamer na statku i w skafandrach.
Gravity (?) - To może być naprawdę niesamowite widowisko. 3D w stanie nieważkości, i masa, masa długich ujęć. Pierwotnie krążył wręcz pomysł, by cały film był jednym długim ujęciem. Fabuła inspirowana jest mocno krytykowanym chińskim testem rakiety niszczącej satelity z 2007 roku*. W rzeczywistości zwiększyło to ilość śmieci w kosmosie z 10 000 do 12 500. W filmie wywołuje efekt Kesslera - wobec zatłoczenia na orbicie odpadki z jednej kolizji powodują kolejne i tak dalej. Na ekranie zobaczymy jak jedna astronautka próbuje ujść z życiem z tego koszmaru.  Film jest ukończony, ma przyznaną kategorię wiekową, więc nie wiem czemu wciąż nie ma daty premiery.
Recenzja scenariusza

Prototype (?) - Trailer dostępny jest już od dość dawna. Historyjka oczywiście oklepana, ale film nie wygląda źle. Niestety chyba wpadł w jakieś limbo, bo informacji jest jak na lekarstwo, żadnej daty premiery, czy oficjalnej strony.
Trailer

Bonus: Man of Steel (czerwiec) - Trochę nie pasuje do zestawienia, ale trailer wciąż świeżutki, więc jak ktoś przegapił, to zachęcam do obejrzenia. Choć całość krzyczy, że to próba zrobienia analogicznego zabiegu jaki przeprowadził Nolan z Batmanem, to zdecydowanie wygląda to na coś wartego wizyty w kinie.
Trailer


* - rok po tym zajściu Amerykanie pokazali, że też potrafią i odstrzelili swojego satelitę. Na szczęście na niższej orbicie (przez co większość śmiecia szybko spłonęła w atmosferze). Wreszcie w 2009 satelita Iridium-33 zderzyła się z Kosmosem-2251 z prędkością 42 000 km/h, powiększając kosmiczną populację śmieci o kolejny tysiąc strzępów dość dużych by je śledzić.


sobota, 8 grudnia 2012

100 lajków na Facebooku

I tak pomimo zmian na Facebooku, które domyślnie pokazują posty tylko 10% publiczności (chyba, że w ustawieniach obok guziczka "Like" dodamy sobie stronkę do śledzonych), udało nabić pierwszych sto lajków na Facebookowej stronie Węglowego Szowinisty:


Zachęcam do lajkowania, bo wrzucam tam znacznie więcej rzeczy niż tylko powiadomienia o nowych notkach. I tyle. Wielkie dzięki wszystkim lajkującym, czekam na następnych!

A żeby nie było pusto, ładny obrazek:



Mgławica Carinae, wewnątrz której znajduje się zmienna gwiazda Eta Carinae. Dwa napęczniałe bąble, są pozostałością po wybuchu, któremu towarzyszyło maksimum jasności gwiazdy w 1841 roku. Od tej pory wyrzucona wtedy materia została rozepchana do rozmiarów setki razy większych od Układu Słonecznego. Fotka zawdzięczamy uprzejmości NASA i geniuszowi konstruktorów teleskopu Hubble'a.

czwartek, 6 grudnia 2012

Nowa era podboju kosmosu?

Fulfilled Desire – Kazuhiko Toyama


Mocne słowa, prawda? Czterdzieści lat temu ostatni z dwunastu ludzi, którzy chodzili po Księżycu wrócił do domu. Od tamtej pory Srebrny Glob świeci pustkami. Wtedy panowało przekonanie, że w ciągu dwóch dekad człowiek stanie na Marsie a jego obecność w kosmosie będzie czymś powszechnym.

Czterdzieści lat później ludzkość trzyma się poniżej odległości 430 km od powierzchni Ziemi. Ale sporo wskazuje na to, że ulegnie to zmianie. Są dwa powody by pisać o tym dzisiaj. Po pierwsze mamy grudzień. To idealna okazja na przegląd tego co wydarzyło się w temacie w mijającym roku.

W tym tygodniu pojawiły się informacje, że wreszcie po latach zwłoki, ruszają badania i prace nad potencjalną hodowlą roślin na Księżycu i Marsie. Prawdę mówiąc zmarnowano masę czasu, a inicjatywę tym razem wykazali Chińczycy. 1993 przerwano projekt Biosfera 2, który miał sprawdzić możliwość życia w całkowicie zamkniętym ekosystemie na długą metę. Pomijając znaczenie dla eksploracji kosmosu, projekt ten umożliwiłby rozmaite badania nad Ziemską biosferą bez wpływu na nią w większej skali niż małe odcięte środowisko.

Niestety przez 19 lat w temacie nie zrobiono zbyt wiele. Jakby ktoś pytał o moje zdanie, to powiedziałbym, że od dawna powinniśmy hodować odmiany kukurydzy, które dobrze by sobie radziły w marsjańskiej glebie i przy tamtejszym naświetleniu. Póki co jednak jesteśmy skazany na Chińczyków, co nie jest wymarzonym rozwiązaniem.

Idąc dalej wstecz tegorocznych nowości, Reaction Engines dokonało kluczowego przełomu w pracach nad Skylonem – samolotem kosmicznym. Maszyna ta będzie zdolna do startu i lądowania ze zwykłego pasa lotniczego. W atmosferze będzie osiągać prędkość do pięciu machów funkcjonując jak zwykły samolot odrzutowy, dopiero w górnych partiach atmosfery przechodząc w tryb napędu kosmicznego. W ten sposób koszt wynoszenia ładunków na orbitę (do kilkunastu ton, zaledwie dwa dni pomiędzy kursami) mógłby spaść nawet dwudziestokrotnie. Oznaczałoby to możliwość konstrukcji odważnych i ambitnych projektów na orbicie, w tym załogowe loty daleko poza orbitę okołoziemską.

Elon Musk i Richard Branson od pewnego czasu interesują się turystyką kosmiczną. W tym roku jednak zaczęli otwarcie mówić o swoim zainteresowaniu kolonizacją Czerwonej Planety. Dwaj ludzie, którzy nie obstawiają przegranych projektów i znają się na zarabianiu dużej kasy. Branson wyraźnie mówi o swojej determinacji by za swojego życia przyłożyć ręce do startu permanentnej obecności ludzi na Marsie. Elon Musk, o którym więcej za chwilę, mówi nawet o konkretnych liczbach. Nie wprost mówi o latach 30tych i wprost o 80,000 pierwszych kolonistów. Koszt wysłania jednego człowieka miałby spaść do zaledwie $500,000.

Projektów kolonizacji Marsa jest więcej. Jednym z przykładów może być Mars One, który już znalazł ponad 1000 chętnych na podróż na Marsa w jedną stronę. Ta inicjatywa miałaby zostać sfinansowana przez reklamy w ramach czegoś na kształt reality-show, relacjonującego przygotowania do i przebieg wyprawy.

Robert Zubrin już kilkanaście lat temu zarysował realistyczny plan kolonizacji. Dziś w dobie drukarek 3D i szeregu innych technologii wydaje się całkiem możliwe, że w ciągu paru dekad na Marsie pojawią się pierwsze ludzkie kopuły. Wydrukowane z lokalnych materiałów, przezroczyste, ochronią nie tylko przed wrogą atmosferą, ale i zwiększonym poziomem promieniowania.

Niezorientowanym przypomnę, że od czerwca tego roku, to SpaceX, prywatna firma Elona Muska zapewnia transport zaopatrzenia na Międzynarodową Stację Kosmiczną. Obecnie pracują nad Grasshopperem – w pełni odzyskiwalną rakietą nośną, która po dostarczeniu ładunku na orbitę powróci na miejsce startu i wyląduje pionowo. W dalszych planach mają również Red Dragona – lądownik, który miałby przywieźć marsjańskie próbki powrotem na Ziemię.

Wreszcie w kwietniu 2012 miliarder Paul Diamandis ujawnił plany swojej nowej firmy – Planetary Resources, która ma się zająć komercyjną eksploatacją asteroid. Flota zautomatyzowanych maszyn może w ogromnym stopniu zmniejszyć koszty tzw metali ziem rzadkich i przełamać dominację Chin jako głównego posiadacza ich zasobów.

Wspomniałem, że są dwa powody by dziś pisać o nowym rozdziale w historii podboju kosmosu. Drugim jest konferencja prasowa, którą organizuje dzisiaj firma Golden Spike. 40 lat po starcie Apollo 17, ogłoszą komercyjne wyprawy na Księżyc. Jeszcze przed 2020 mają umożliwić regularne i stosunkowo tanie przeloty na Srebrny Glob.

Czy to dość, żeby usprawiedliwić twierdzenie, że mamy do czynienia z nową erą podboju kosmosu?


Źródła:
O chińskich planach upraw pozaziemskich
To samo, ale na Io9


Musk chciałby wysłać 80 000 ludzi na Marsa
Branson chciałby założyć populację na Marsie
Ponad 1000 chętnych chciałoby polecieć na Marsa bez powrotu

Moja notka o Planetary Resources

Golden Spike na Facebooku
Golden Spike - strona oficjalna (jeszcze nieaktywna)


Grafika: NASA - większa odległość i odmienna atmosfera Marsa sprawia, że zachody Słońca są tam błękitne.