Z racji gigantycznego środkowego palca, który pokazał nam Imperial-Cinepix odkładając premierę Prometeusza o niemal dwa miesiące pomyślałem, że zasługujecie na przedpremierową recenzję. Mam nadzieję, że pomoże Wam w decyzji czy iść do kina, kiedyś jak już film zejdzie z ekranów w Azerbejdżanie, Armenii, Kambodży, Wietnamie, Panamie i Macedonii, a wejdzie do Polski.
Najkrótszą i najcelniejszą opinię o tym filmie zamieszczam poniżej. Wszystkich zainteresowanych bardziej wnikliwą analizą zapraszam do dalszej lektury.
W 1979 roku, widownia oglądała załogę Nostromo zgłębiającą wrak pojazdu obcej cywilizacji. Skamieniały gigant zrośnięty z czymś w rodzaju fotela był zagadką, o której można było zapomnieć, gdy przyszło śledzić walkę o życie z ksenomorfem konsekwentnie mordującym załogę, który krwawił kwasem. Ksenomorf doczekał się długiej serii filmów, a „Space Jockey” jak się zdawało miał na zawsze pozostać niewiadomą. Niestety tak się nie stało.
Ridley Scott powrócił do cyklu o Obcym po ponad trzydziestu latach. Obecnie ponad siedemdziesięcioletni reżyser od początku plątał się w zeznaniach. Czasem Prometeusz miał jedynie ocierać się o cykl alienowski, czasem był prequelem. Ostatecznie niby twórcy się odcinali, ale zapowiadali „DNA obcego”, które zobaczymy w filmie. Wiadome było jedno – ten film powie nam więcej o tajemniczym Jockey’u.
Samo ładowanie się starego faceta w prequeloid zapaliło u mnie ostrzegawcze lampki. Ale kiedy usłyszałem, że koncepcje Ericha Von Danikena są „inspirujące” zawyła syrena. Mimo to postanowiłem, że dam Ridley’owi szansę. W końcu różne durnoty można ładnie sprzedać. Wciąż były szanse na film, ciekawy, klimatyczny, na dobre postacie, czy po prostu dobrą reżyserię i SF z prawdziwego zdarzenia. Niestety – nic z tego.
Jeśli miałbym dokonać kwiecistego porównania powiedziałbym, że ten film jest jak wielki nadęty balon… albo lepiej – jak wielka pierdząca poduszka, na pewno znacie to ukoronowanie cywilizacji ludzkiej, z której przez niemal dwie godziny spuszcza się powietrze z gromkimi pierdnięciami. Ridley ochoczo rzuca Wielkimi Pytaniami typu „skąd się wzięliśmy, czemu tu jesteśmy, życie, wszechświat i cała reszta…”
Prometeusza otaczała niesamowicie napuszona kampania promocyjna, sam film okazał się natomiast bezgranicznie durnym widowiskiem, który serwuje kilka idiotycznych informacji i jeszcze więcej pytań, ewidentnie robiąc wrażenie pilota durnego serialu. Cóż - scenariusz pisał facet odpowiedzialny za Lost. Żeby nie być gołosłownym muszę przejść do konkretów. Nie mam w zwyczaju streszczać filmów ani ich fragmentów, bo recenzja to nie streszczenie. Tym razem jednak zrobię wyjątek, bo tego po prostu nie da się opisać. Początek i koniec spoilerów są oznaczone.
-Poniżej znajdują się spoilery do pierwszej połowy filmu-
Film rozpoczynają ujęcia młodej Ziemi. Kosmita wyglądający jak duży blady człowiek wypijając kosmiczny szlam kosmitów poświęca się, by na planecie pojawiło się życie. Teraz możecie bezpiecznie zrobić facepalm. Kilka miliardów lat później ludzie odkrywają antyczne ryciny, wskazujące pewien układ planetarny i sugerujące, że pradawna rasa Inżynierów stworzyła ludzi i koniecznie chce żebyśmy do nich przyjechali. Siup i przenosimy się na pokład Prometeusza – międzygwiezdnego statku badawczego, nad którym prace podjęto jakieś pięćdziesiąt lat wcześniej (wg viralowej strony Weyland Industries). Niestety przed wyprawą nie było czasu na odprawę, dlatego załoga tej wieloletniej wyprawy dowiaduje się o misji dopiero po wybudzeniu z hibernacji. Lecą na spotkanie z twórcami rasy ludzkiej i w ogóle życia ziemskiego.
Chichoty na sali i na ekranie mijają, gdy podchodzimy do lądowania na obcej planecie. Wchodzimy w atmosferę w losowym miejscu, ale na szczęście jeden facet wyglądając przez okno dostrzega niewielkie budowle kosmitów. Cóż za fart! Można od razu zacząć ekspedycję. Wciąż nie czuć klimatu epokowego odkrycia. Nie czuć też klimatu wyprawy naukowej bo kiedy tylko pojawia się informacja, że wewnątrz obcej konstrukcji powietrze może nadawać się do oddychania, naukowcy radośnie otwierają skafandry i rozpoczynają wielki konkurs „kto zachowa się jak większy debil”. Macają wszystko, biegają bez ładu i składu, za nic mają reguły bezpieczeństwa, prowadzenia badań czy samą wagę odkrycia.
Pamiętacie kosmiczny szlam kosmitów? Oczywiście wpada w nierozważne łapki „naukowców”… reszty moglibyście się domyśleć, gdyby Prometeusz miał jakąś krztę konsekwencji czy sensu. Dlatego powiem ogólnie, że szlam działa po prostu losowo. Tworzy potwory, infekuje ludzi, jedni wariują inni mutują, wszystko ma inklinacje do oralnych gwałtów. Jeśli myślicie, że to jest wspomniane DNA obcego to się mylicie. Obcy do Prometeusza został dopchnięty kolanem, w sposób równie subtelny co rzut cegłą w okno.
-Koniec spoilerów. Poniżej znajdują się już tylko przykre słowa-
Głupota, niekonsekwencja i potok idiotyzmu. Co jeszcze oferuje Prometeusz? Woreczek postaci, które wyglądają jakby chciały ale nie mogły. Jest dwóch gości, jakiś romance, który do niczego nie prowadzi, chociaż chyba chodziło o to, żebyśmy ich polubili. Jest Charlize Theron, której chyba mieliśmy nie lubić, ale jest nam obojętna tak jak jej obojętna jest cała wyprawa. Ma ona zasygnalizowaną relację z kapitanem, z której nic nie wynika, oraz relację z innym członkiem załogi, która mogłaby być ciekawa, gdyby nie to, że też nic z niej nie wynikało. Noomi Rapace wypada nieźle w swojej głupawej acz trudnej roli. Michael Fassbender dobrze spisuje się jako android, ma świetną sekwencję gdy cała załoga śpi a on jeden czuwa na pokładzie Prometeusza. Jednak nie przesadzałbym z zachwytami nad jego aktorstwem – w końcu gra robota.
Co z atmosferą filmu? Wpierw brakuje nastroju fascynacji epokowym odkryciem, potem film celuje w klimaty horroru, ale krąży pomiędzy absurdem a groteską. Wydarzenia i działania postaci są pozbawione sensu, czasami widz wręcz życzy im śmierci za tę głupotę. Pod koniec film wręcz zmienia się w jakiś Piątek trzynastego w kosmosie, z końcówką bezczelnie dopraszającą się o sequel.
W pełni pozytywnie wypada tu tylko realizacja. Świetne efekty ze zdjęciami Dariusza Wolskiego oraz rewelacyjna ścieżka dźwiękowa Marca Streitenfelda. Koniec. Prometeusz to straszliwie napuszony, durny gniot. Film ten miał powiedzieć coś o rasie pilota wraku z Aliena. Informacje które nam zaserwowano są idiotyczne i idzie za nimi gro pytań. Akcja poprowadzona jest chaotycznie, postacie zachowują się głupio i niestosownie do sytuacji, przez ekran przewija się masa motywów i wątków, które wyglądają jak niedopasowane klocki. Może dało by się z nich coś wyciągnąć, ale nie nadają do wymieszania w jednym filmie. Jak się okazało cykl Obcego nie został zarżnięty Alienem 4, ani dwoma AVP rywalizującymi o tytuł najgorszego. Ridley Scott sam dorżnął swoje dzieło. Obym miał rację, obyśmy nie doczekali się Prometeusza 2.
O jeżu, aż tak źle?! Bardzo, bardzo mnie zasmuciłeś. Po Iron Sky (który nie był zły, ale nie tak fajny jak chciałem) teraz Prometeusz mnie wkurwi?
OdpowiedzUsuńChociaż statek kosmiczny fajny? :)
Designy są fajne. Ale film wkurwiająco głupi.
OdpowiedzUsuńJak chcesz to spoilowe, ale zabawne:
https://www.youtube.com/watch?v=-x1YuvUQFJ0
Tyle z tego dobrego, że twoje jadowite recki się świetnie czyta. Uczą i bawią, można rzec :D
OdpowiedzUsuńJeśli mnie pamięć nie myli, „Space Jockey” (czy raczej jego... przyjaciel [taki sam gatunek w każdym bądź razie]), pojawił się raz czy dwa w którymś komiksie z cyklu Aliens ("stawiałbym", na Aliens Hive z, bodajże, 1993 roku, ale pewności nie mam).
OdpowiedzUsuńNiemniej, nie mam pojęcia czy ów przyjaciel był/jest traktowany przez fanów jako kanoniczny czy nie. Tak czy inaczej, dzięki za recenzję, w sumie potwierdziłeś moje obawy. Szkoda, bo początkowo miałem co do niego pozytywny stosunek. Okazuje się, że jednak facepalm.
Pozdrawiam,
Skryba.