Strony1

niedziela, 11 maja 2014

Transcendence

Perturbator – Raining Steel


Mam nadzieję, że czytanie tej recenzji nie będzie tak trudne jak jej napisanie. Scenariusz Transcendencji wpadł mi w ręce po ogłoszeniu Black List 2012 – listy najlepszych niezrealizowanych scenariuszy. SF o uploadzie umysłu był pokusą nie do odparcia. 132 strony zleciały szybciutko. Byłem zachwycony. Tekst miał kilka wad, ale gdyby je poprawić byłby to materiał na film ponadczasowy. Świetnie pokazywał wykładniczą „eksplozję” inteligencji, łączył historię miłosną, historię o lęku przed technologią, miał satysfakcjonujący twist, ciekawie igrał z widzem.

Skrypt trafił w ręce debiutanta, który do tej pory zajmował się jedynie zdjęciami, głównie w filmach Christophera Nolana. Dostał również sporą część aktorów, którzy grali u jego mentora, więc w obsadzie pojawiła się Rebecca Hall, Cillian Murphy i Morgan Freeman. Jakby komuś było mało znanych nazwisk dołączył też Johnny Depp, Paul Bettany i Kate Mara. Nie dla wszystkich było miejsce w filmie, ale i tak zagrali. Dość mylące zwiastuny i Depp w roli głównej wywołały ogromną falę hejtu w sieci. Zalew opinii, że to remake Kosiarza Umysłu, kolosalna niechęć do Deppa (coś co mocno mnie zaskoczyło), fatalne przewidywania finansowe sprawiły, że dzielnie broniłem filmu.

Kiedy jednak pojawiły się pierwsze opinie zacząłem się obawiać. Film, który miał przewrotnie pokazać osobliwość technologiczną mainstreamowej widowni, otrzymywał koszmarne recenzje. Co gorsze zaznajomieni ze scenariuszem twierdzili, że został on zarżnięty a do tego Wally Pfister kompletnie nie podołał przesiadce z fotela operatorskiego na reżyserski. Koniec końców poszedłem do kina jak na ścięcie głowy, żeby zobaczyć to samemu a później posypać głowę popiołem… Po całkiem udanym seansie wciąż mam mętlik w głowie.

Zjawisko złej reżyserii poznałem chyba dopiero przy nowych Gwiezdnych Wojnach. Pewne nazwiska są gwarantem dobrego filmu, filmy złe z reguły kuleją przez scenariusz i ogólną nijakość, ale dopiero George Lucas pokazał, że można mieć wszystkie atuty w ręce, włącznie ze świetnymi aktorami, i nie być w stanie ich poprowadzić, nie radzić sobie z emocjami i nastrojem. Transcendence nie wypada na tym tle tak źle. Nie jest jednak zbyt dobrze. Ładne zdjęcia są ale się dłużą, w wielu momentach emocje zwyczajnie leżą. Najgorsze jednak są drobne zmiany w scenariuszu i fajtłapowatość przedstawienia pewnych elementów.

A wszystko zaczęło się naprawdę świetnie. Pierwszy montaż przedstawiający nam trójkę głównych bohaterów, oraz serię zamachów na ludzi i projekty poświęcone sztucznej inteligencji (z których przypadkiem wyjdzie cało Morgan Freeman, by kompletnie bez celu plątać się po ekranie przez następne dwie godziny) wypada doskonale. Później bez pośpiechu widzimy jak trójka przyjaciół działa w obliczu zbliżającej się śmierci jednego z nich. Jest Evelyn, która nie dopuszcza do siebie myśli o utracie męża, Will który chce dać sobie szansę i jego przyjaciel Max, którym targają wątpliwości. Po emocjonującym przebudzeniu „cyfrowego” Willa zaczyna się gra z widownią. Czy to rzeczywiście jest Will? Czy może resztki sztucznej inteligencji, nad którą pracował, a która przejęła fragmenty umysłu swojego twórcy?

W pewnym stopniu dobrze przedstawiono szereg podpuch, wątpliwości, które mają trzymać widza w niepewności, i które zaczynają też trawić żonę zmarłego naukowca. Wydaje mi się, że nieźle też pokazano obłąkańczą, bezmyślną agresję z jaką ludzie reagują na coś nieznanego. Niestety kilka rzeczy kompletnie spartaczono, niwecząc szalenie ciekawy, transhumanistyczny aspekt scenariusza. Hybrydy – ludzie wspomagani nanomaszynami, opracowane przez błyskawicznie rozwijający się umysł Willa zostały przedstawione wprost fatalnie. Nie tylko scenariuszowo ale i w sekwencjach akcji. W scenariuszu były one nie tylko bardzo widowiskowe ale i przemyślane. W kinie zobaczyłem coś bardzo, bardzo złego.

Niezdarnie też poprowadzono wątek roli rządu amerykańskiego i tego jak zareagował na wyrastające na pustyni technologiczne imperium. Szereg rzeczy, które mogłem sobie dopowiedzieć znając tekst, musiały wywoływać zgrzyt zębów u większości widowni. A potem było gorzej… Kulminację filmu, ostateczny twist, pokazano bełkotliwie i zwieńczono beznadziejną dłużyzną. Ah tak… przy okazji warto wspomnieć o kompletnie zbędnej scenie otwierającej film – wprowadzono niepotrzebną klamrę pokazując wpierw finał by następnie przenieść akcję o pięć lat wstecz. Na pewno znacie taki zabieg, tu jednak jest on kompletnie chybiony, a wręcz szkodliwy.

I tak to wygląda. Jedna z nielicznych wad przetrwała poprawki w scenariuszu i proces montażu, udało się jednak wprowadzić inne. Są drobne zmiany na plus - w kinie bardziej przekonało mnie to dlaczego Will nie ujawniał się światu oraz to jak rozeszły się drogi Maxa i Evelyn. Ciekawie wypadł też wspomniany prolog (nie przebitka z przyszłości, tylko wykłady/zamachy). Ostatecznie Transcendencja to chyba (chyba, bo nie potrafię w pełni oddzielić tekstu scenariusza od ostatecznego) niezły film SF, który mógł być genialnym filmem SF. Co gorsze - klapa finansowa w tym wypadku uderzy bardzo mocno w szanse realizacji nawet docenianych scenariuszy.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz