Strony1

niedziela, 26 stycznia 2014

Niebo nad Marsem


Carbon Based Lifeforms


Jest takie miejsce, gdzie wiosna trwa 190 dni, doba ma prawie 25 godzin, nie ma pożarów, trzęsień ziemi, korków, polityków. Niestety nie ma tam też wielu innych rzeczy. Na przykład tlenu. I dziobaków. Dużo mówi się o powierzchni Marsa, o temperaturze, wodzie i tak dalej. Niewiele jednak o tym jak wyglądałoby wszystko powyżej linii horyzontu.


Niebo nad Marsem można określić jako brudno brązowe; ja wolę je kojarzyć z barwą miodowego cukierka. Ciekawiej jest każdego ranka i wieczora, gdy w pobliżu wschodzącego/zachodzącego słońca robi się niebiesko, daleko od gwiazdy dominują kolory różowo-czerwone. Choć tamtejsza atmosfera jest rozpaczliwie wątła w porównaniu z ziemską, na niebie Marsa są chmury. Są jednak tak rzadkie, że widać je tylko po zmroku, gdy na tle ciemnego nieba odbijają pierwsze lub ostatnie promienie słońca. Ta cieniutka atmosfera wystarcza jednak by występowały burze piaskowe oraz niewielkie wiry pyłowe (wyglądające jak małe tornada).


Na Marsie moglibyśmy podziwiać dwie „gwiazdy poranne”. Najjaśniejszą byłaby Wenus. Ziemia, choć bliższa, nie byłaby dość jasna. Ale, nawet gołym okiem, można by zauważyć, że wokół błękitnej kropki krąży szare światełko Księżyca. Wyposażeni w przeciętny teleskop moglibyśmy zobaczyć błękit oceanów, biel chmur i nawet zarysy kontynentów (zdjęcie Mars Global Surveyor). Co ciekawe, jako że Jowisz z reguły znajduje się znacznie dalej od Marsa niż Ziemia, gigant - choć dziesięciokrotnie większy - wydawałby się podobnych rozmiarów.

Prawdopodobnie najciekawszymi elementami marsjańskiego nieba byłby Fobos i Deimos. Księżyce te mają odpowiednio 22 i 12 kilometry średnicy, czyli są nikle małe w porównaniu do naszego. Są jednak tak blisko, że gołym okiem można by podziwiać ich nieregularne kształty. Ale nie wszędzie. Większy Fobos znajduje się tak blisko, że nie jest widoczny z całej powierzchni Marsa - powyżej 70,4’ stopnia szerokości północnej (i analogicznie, poniżej 70,4’ stopnia szerokości południowej) znikałby za krzywizną planety. To samo tyczy się w mniejszym stopniu Deimosa – znikałby powyżej 82,7’ stopnia szerokości geograficznej.


Tam gdzie można by je obserwować, nie wisiałyby nieruchomo na niebie. Księżyc potrzebuje 655 godzin by okrążyć Ziemię. Deimos robi to w trzydzieści, Fobos w niecałe osiem. Nie ma pewności co do tego jak powstały oba obiekty. Niektórzy sądzą, że zostały przechwycone z pasa asteroid, ale ich gęstość i skład sugerują, że raczej powstały podobnie do naszego Księżyca – z materiału wyrzuconego na orbitę w wyniku uderzenia jakiegoś obiektu w Marsa. Nazwy dwóch satelitów pochodzą z greckiej mitologii, od braci Fobosa i Dejmosa. Jeden uosabiał strach, drugi trwogę. Być może to trafne nazwy, bo nie jest im pisana wieczność na orbicie Marsa. „Trwoga” porusza się na coraz szerszej orbicie i kiedyś podryfuje w kosmos. „Strach” co sto lat znajduje się o metr bliżej planety. Szacuje się, że za 50 milionów lat rozpadnie się w pyłowy pierścień lub runie na powierzchnię.


czwartek, 23 stycznia 2014

Keloid





Keloid z jednej strony jest reklamówką firmy zajmującej się efektami specjalnymi, z drugiej oklepanym obrazkiem o buncie sztucznej inteligencji. A jednak ma w sobie coś fascynującego. Bardzo sugestywne obrazki zamieszek na ulicach, wnętrza (Kremlowskie?) gdzie zamiast gwardzistów stoją roboty, wygląd humanoidalnych maszyn, choć podobne do ludzi, poruszające się płynnie to swoimi klockowatymi głowami natychmiast dają się rozpoznać jako roboty.


czwartek, 16 stycznia 2014

Koniec zachwytów

Queen – Don’t stop me now


Rozwój wykładniczy oznacza, że w dowolnym punkcie krzywizny po prawej będzie bardziej stromo niż z lewej. W każdym okresie przyrost będzie większy niż w analogicznym wcześniejszym okresie. Zastanówmy się jak losowa osoba z 1886 roku zrelacjonowałaby jednodniową wyprawę do roku 1950. Prąd, samochody, samoloty, telefony, telewizja, energia nuklearna… Prawdopodobnie nie mogłaby znaleźć słów by opisać świat. Czy gdyby losowego człowieka z 1950 roku wysłać w rok 2014 miałby większe problemy? Z pewnością byłby to szok, ale nie kompletny. Samoloty większe, samochody szybsze, telewizory płaskie, telefony bez kabla, lepsze lodówki, no i w telewizorze można czytać gazety, oglądać koty, oraz to co chcesz w danym momencie, a nie to co akurat nadają...

Czyli rozwój nie jest już wykładniczy? Nastąpiła stagnacja? Nie. To po prostu tendencyjne porównanie. Loty w kosmos, GPS, fizyka kwantowa, układy scalone, telefony bez których niektórzy nie byliby w stanie funkcjonować, szczepionki, nowe materiały, ogromny skok w długości i jakości życia, wszechobecny dostęp do edukacji, minimalnie inwazyjne zabiegi… Rozwój wciąż nieubłaganie nabiera tempa. Niestety mam wrażenie, że zachwyt i fascynację poprzednich dekad zastąpiła wzgarda, pełna hipokryzji niechęć i ignorancja. Z tego powodu postanowiłem trochę pomarudzić. Niektórzy blogerzy z marudzenia robią swoją markę...

Ponad 40 lat po lądowaniu na księżycu przełomem jest posadzenie tam bezzałogowego łazika. Do tego jest to łazik „made in China”. Jednocześnie 22 miliony Amerykanów sądzą, że jedno z największych osiągnięć ich ojczyzny było ściemą. Większość nie ma wątpliwości co do tego faktu, wielu jednak z przekonaniem stwierdzi, że całe przedsięwzięcie było fanaberią lub bezproduktywnym wykwitem zimnej wojny. Nie wiedzą, że programowi kosmicznemu zawdzięczają mikrofalówki, satelity telekomunikacyjne, elektronikę, rzepy, przewidywanie sztormów i cyklonów, opony wytrzymujące tysiące kilometrów więcej, izolacyjne materiały, usprawnioną dializę nerek i wiele innych...


Ocenia się, że od 1924 roku, dzięki szczepionkom, w samych Stanach, uniknięto 100 milionów poważnych zachorowań u dzieci. Na odrę cierpiały setki tysięcy ludzi rocznie, kilkaset osób umierało. Do 2002 roku ilość przypadków spadła do niecałych 50 rocznie. Jednak dzięki wysiłkom ruchów przeciwników szczepionek choroba powraca i w 2011 zanotowano 222 przypadki. To tylko jeden z przykładów dramatycznych skutków głupoty w dziedzinie szczepień. Niestety wielu ludzi chętniej słucha Jenny McCarthy, króliczka Playboya, niż lekarzy. Z jakiegoś powodu autorytet idiotki twierdzącej, że jej dziecko zachorowało na autyzm z powodu szczepionki, które następnie wyleczyła z autyzmu (!) dietą bezglutenową (!!!), przewyższa zaufanie dla ekspertów. No ale przecież lekarze to krwiożercze bestie, najbardziej podłe gnidy na świecie, które tylko czekają na to by oślepić dzieci i okraść ich rodziców. Więc troskliwi rodzice, którzy „nie wierzą” w naukę sięgają do Internetu i komputera, wytworów nauki i techniki, by siać swoje przekonania o jedzeniu z „samą chemią”, „pomidorach z genami” i złowrogich działaniach Big Pharmy.

Szukając czegoś gorszego niż lekarze znajdujemy inny gatunek potwora – klimatologów. Kilkadziesiąt lat temu mówiono o potencjalnym zagrożeniu cieplarnianym. Wiadomo było, że dwutlenku węgla jest coraz więcej, wiadomo było, że ten związek chemiczny ułatwia zatrzymywanie ciepła na Ziemi. Dzisiaj ilość dowodów jest całkowicie przytłaczająca – pochodzą z dziesiątek tysięcy źródeł i niezależnych metod pomiarowych, wykluczając błędy systematyczne czy grupy wpływów. A jednak w dobie powszechnego dostępu do tych informacji triumfują kompletnie nieprawdziwe, wielokrotnie obalane tezy o emisjach wulkanicznych (1/100 ludzkich), mieszanie powierzchni pokrywy lodowej z jej objętością, czy frazesy o naturalnych cyklach. Wystarczy kilka minut by zobaczyć jak nieporównywalne były naturalne zmiany z obecnym tempem i skalą przemian.

Być może sięgam zbyt głęboko. Bo ludzie negujący globalne ocieplenie najczęściej mają dwa problemy. Pierwszym jest brak zrozumienia samej nazwy. Globalne ocieplenie oznacza wzrost średnich temperatur na całej planecie. Ekstremalne mrozy na małym wycinku, czyli słynny polar vortex, który schłodził na krótko ułamek procenta powierzchni Ziemi nie jest powodem by trąbić o globalnym zlodowaceniu. Nie jest nim też metr śniegu na balkonie u Kowalskiego. Ani statek klimatologów uwięziony w lodzie. Zmiany klimatyczne są faktem, średnie temperatury rosną, mimo, że co roku jest zima. Drugi problem to każdorazowe przeskakiwanie z tematu nauk klimatycznych na politykę klimatyczną. To dwie różne rzeczy. Klimat się ociepla i my jesteśmy przyczyną. To fakt. Podatki, dopłaty, biznesy, limity, to jest polityka. Coś zupełnie innego.


Inne monstrum drzemie w reaktorach jądrowych. Wypadek w Fukushimie, gdzie uszkodzeniu uległ reaktor zaprojektowany w latach 60 nie sprowokował potęg świata do opracowania lepszych reaktorów. Zamiast tego uznano, że lepiej złożyć broń i wycofać się z ekologicznej i taniej energii jądrowej. Gdyby ktoś w 2010 powiedział mi, że po awarii elektrowni jądrowej wywołanej niezwykle silnym trzęsieniem ziemi i następującej po nim fali tsunami, Niemcy, nie zagrożone jednym ani drugim, postanowią wycofać się z energetyki jądrowej, roześmiałbym się. Mamy 2013, emisje CO2 zachodniego sąsiada już idą w górę, a w przypadku Japończyków w minionym roku spalono dwa razy więcej węgla niż w poprzednim.

Miliony negują ewolucję. Oszołomy próbują uwiarygodnić brednie o reinkarnacji i „świadomości wszechświata” używając haseł z fizyki kwantowej. Drobne zmiany epigenetyczne (dziedziczenie pozagenowe) przedstawiane są jako „dziedziczenie wspomnień”. Równocześnie z całym tym negowaniem nauki (przy jednoczesnym korzystaniu z wszystkich jej osiągnięć) w kierunku Plutona, z zawrotną prędkością gna New Horizons, najszybszy obiekt wysłany z Ziemi (przemierza 512 milionów kilometrów rocznie, 58 536 km/h). Od Vesty oderwała się sonda Dawn i powoli dryfuje w kierunku Ceres. W Wielkim Zderzaczu Hadronów trwają prace nad podwojeniem jego mocy, oraz eksperymenty nad grawitacyjnymi oddziaływaniami antymaterii. Powstają pierwsze układy elektroniczne wykorzystujące grafen, a wielkie firmy zakupują pierwsze komputery kwantowe.

Tyle mojego wylewania żali. Kiedyś niewiedza była wynikiem okoliczności, dzisiaj jest świadomym wyborem tych, którzy wiedzę czerpią ze śmiesznych obrazków w internecie i trudno mi się zdobyć na jakąś wyrozumiałość. Słowa Carla Sagana z 1996 z roku na rok są coraz bardziej trafne i aktualne: “Żyjemy w społeczeństwie fundamentalnie uzależnionym od nauki i technologii, w ktorym mało kto ma jakiekolwiek pojęcie o nauce i technologii.”


Kilka źródełek:
What the fuck has NASA done to make your life awesome?
Buzz Aldrin punch - zawsze poprawia mi humor...
Vaccines Have Prevented 100 Million...
Antivaxxers must be stopped now
http://www.pewforum.org/2013/12/30/publics-views-on-human-evolution/
Fragment wywiadu z Carlem Saganem
Obrazek: Astronaut Wizard


niedziela, 12 stycznia 2014

47 Ronin


Ilan Eshkeri - Seppuku



Wielka szkoda, że ten film zlinczowano na długo zanim trafił do kin. Pęczniejący budżet, odkładana data premiery, wszechobecna krytyka i fatalne recenzje, momentami robiące wrażenie jakby były pisane z wyprzedzeniem, zrobiły swoje. Film nie tylko jest klapą finansową, ale nawet ja sam szedłem na niego z podejściem „zobaczmy jak bardzo źle to wyszło”. A tymczasem to kawał świetnego kina.

47 Roninów zapowiadało się na profanację bardzo ważnej opowieści z kart japońskiej historii. Dla niektórych może nią jest, ja jednak zobaczyłem wersję fantasy, czegoś co na ekranach kin opowiadano już co najmniej pięciokrotnie. W tym co najmniej jedna wersja, z Toshiro Mifune z 1962, była bardzo udaną, realistyczną ekranizacją słynnej wendetty samurajów pana Asano. Dlatego nie mam zamiaru krytykować filmowców za nowe podejście do tej klasyki. Poniżej troszkę drobnych spoilerów.

Miłym zaskoczeniem jest fakt, że postać grana przez Keanu Reevesa nie jest przylepą. W związku z dodaniem całej nadprzyrodzonej warstwy do prawdziwej historii 47 roninów, pogardzany przez wszystkich mieszaniec ma swoje miejsce, nie wypierając jednocześnie kluczowej roli pierwszego miecza lorda Asano, granego przez Hiroyuki Sanadę. Na ekranie otrzymujemy widowisko, które najłatwiej mi określić jako Władcę Pierścieni z katanami. Lord Kira mieszka w Mordorze, broni go Balrog, są czary, demony i orki w odludnym lesie. Jest grubas z brodą, który bywa źródłem comic reliefu. Są przecudowne stroje, obłędna scenografia i świetne zdjęcia. Jest dużo patosu i podniosłej muzyki a finał jest rozciągnięty.

Może brzmieć to jak żarty, ale bawiłem się wyśmienicie. Furę pieniędzy, które poszły na ten film, widać bardziej w kostiumach i scenografii niż w efektach specjalnych (których też nie brakuje). Historię zmieniono kreatywnie i nawet jeśli nie zabrakło głupotek, to całość zachowuje sens – nie można żyć pod jednym niebem z zabójcą swojego daimyo. Bardzo atrakcyjnie przedstawiono też atak na zamek pana Kiry. Bardziej niż pewne nielogiczności razić może łopatologia i wkładanie aktorom w usta wyjaśnień dla widza: co to jest ronin, seppuku i temu podobne.

Żeby film trafił to jak największej widowni, twórcy musieli ugiąć się przed ograniczeniami wiekowymi w amerykańskim kinie. Z tego powodu w filmie nie zobaczymy krwi. O ile w scenach akcji można to łyknąć (albo po prostu kino PG-13 mnie do tego przyzwyczaiło), tak nie mogę zaakceptować sceny seppuku bez krwi. Liczę, że sprawa zostanie poprawiona gdy film trafi na DVD. Na pewno spotkacie się z krytyką wątku romantycznego w 47 Roninach. I tu będę bronił filmu – po pierwsze mezalians to klasyka w opowieściach feudalnych, po drugie całość przedstawiono całkiem zgrabnie.

Na koniec, by nie przedłużać, uwaga dla śledzących zwiastuny i materiały promocyjne. Niejaki „Zombie Boy” zerkający z plakatów, występuje na ekranie może przez pięć sekund. W filmie nie ma żadnego śladu wątku przepowiedni czy wybrańca. Z pewnością produkcyjne piekło przez jakie przeszło 47 roninów, zaowocowało licznymi zmianami. Wiele z nich mogło wyjść filmowi na dobre.

W dziesięciostopniowej skali, film dostaje mocne osiem na dziesięć. Nie uniknął wad, ale dał mi dużo frajdy, serwując świetnie wyglądające widowisko w japońskich klimatach. Cieszę się, że mimo nagonki film trafił na nasze ekrany, choć nie wiem jak przeciętny widz przyjmie fatalistyczne fantasy z katanami, lisami-wiedźmami i Keanu Reevesem.


środa, 8 stycznia 2014

Ząbki na pierścieniach Saturna

Rin’ - Sakura Sakura


Niezwykłościami układu Saturna można by obdzielić cały układ planetarny i nikt nie mógłby narzekać. Na północy planety znajduje się sześciokątna formacja chmur z ogromnym wirem w centrum, nie mniej widowiskowy wir znajduje się na południowym biegunie. Wśród jego księżyców jest Tytan, jedyny w układzie słonecznym księżyc z atmosferą (gęściejszą od ziemskiej), Enceladus z lodowymi gejzerami wyrzucającymi organiczne związki chemiczne w przestrzeń, przypominający Gwiazdę Śmierci Mimas, przypominający orzech włoski Japet czy gąbczasty Hyperion.

Najwięcej sławy przysparzają mu jednak pierścienie. Pasy lodowych drobin zaczynają się około 6500 km nad równikiem Saturna i (poprzecinane przerwami) sięgają aż 120 000 km wyżej. Jednocześnie te ogromne powierzchnie w większości mają grubość zaledwie dziesięciu metrów. To znaczy, że jeśli Saturna zmniejszylibyśmy do rozmiaru dziesięciu centymetrów, pierścienie miałyby grubość niecałych dwóch nanometrów. Byłyby sto tysięcy razy cieńsze od ludzkiego włosa. Byłyby kilkukrotnie cieńsze od błony komórek żywych organizmów.

W znakomitej większości pierścienie Saturna tworzą gładkie, regularne płaszczyzny. Do głosu czasem dochodzą niektóre z sześćdziesięciu dwóch księżyców i setek drobniejszych „księżycków” (ang. moonlets). To one tworzą co najmniej niektóre z przerw w pierścieniach i zakłócają ich idealny kształt. Jeśli poruszają się w płaszczyźnie równika Saturna mogą okresowo wywoływać fale na ich powierzchni:

(Prometeusz mieszający w pierścieniu F)

Jeśli jednak orbita satelity jest nachylona, może on pociągnąć część lodowych okruchów powyżej lub poniżej płaszczyzny równika. Wtedy pierścienie mogą pokazać ząbki. Niektóre z nich rozciągają się nawet na 2500 metrów (zgodnie z poprzednim porównaniem byłaby to średnica czerwonej krwinki). W czasie równonocy na Saturnie (raz na piętnaście lat), gdy pierścienie ustawione są krawędzią do Słońca, te formacje rzucają piękny cień na resztę pierścienia:

(Krawędź pierścienia B, poszarpana przez liczne, drobne księżyce)


Źródła:
The Tallest Peaks
Images of Saturn from the Cassini Mission
Equinox reveals never-before-seen vertical structures


czwartek, 2 stycznia 2014

Co łączy Marsa i Merkurego?



Merkury i Mars to bardzo różne planety. Choć nie jest ani najcieplejszym ani najzimniejszym miejscem w Układzie Słonecznym, na Merkurym obserwujemy najbardziej zróżnicowane temperatury, od -170’C nocą do 400’C za dnia. Mars posiada cieniutką atmosferę, ale wystarczającą by były tam burze, pory roku i bardziej wyrównane temperatury. Obie planety różni skład, wielkość, odległość od Słońca i szereg innych czynników. Zbieg okoliczności jednak chciał, że na powierzchni obu siła ciążenia jest niemal jednakowa.


Zastanówmy się co się zmieni w równaniu na powierzchni Marsa i Merkurego. Stała grawitacji ma to do siebie, że się nie zmienia. Masa m, powiedzmy dziobaka, również będzie jednakowa na Ziemi, Marsie, Merkurym i w przestrzeni międzygwiezdnej. Zmienią się jednak masa planety i odległość od jej środka.

Stojąc na Merkurym będziemy mieć pod nogami 330 trylionów (1018) ton i będziemy jakieś 2439 kilometrów od jego środka. Na powierzchni Marsa będziemy 3386 kilometrów od centrum planety, która waży 642 tryliony ton. Przyciągać będzie nas niemal dwukrotnie większa masa, ale odległość podniesiona do kwadratu również zwiększy się około dwóch razy. Dwójka w liczniku, dwójka w mianowniku i otrzymujemy ten sam wynik. W przybliżeniu.

A dokładnie? Dokładnie siła przyciągania powinna być taka sama z dokładnością do 1% i nie ma co liczyć na dokładniejszy wynik, bo będzie on zależał od tego gdzie na danej planecie staniemy. I nie chodzi tu tylko o spłaszczenie planet w wyniku ruchu obrotowego, ale również anomalie grawitacyjne. Na Ziemi są one na tyle silne, że przyspieszenie ziemskie w mieście Meksyk wynosi 9,776 m/s2, a w Anchorage na Alasce 9,826 m/s2. Na Marsie i Merkurym wynosi około 3,711 m/s2.

Mimo wszystko podobieństwo ciążenia na Marsie i Merkurym powinno trochę dziwić. W końcu jeśli dwukrotnie powiększymy promień, to powierzchnia powinna wzrosnąć czterokrotnie a objętość (czyli masa) ośmiokrotnie. Więc ciążenie powinno wzrosnąć dwukrotnie (osiem razy więcej w liczniku, cztery razy więcej w mianowniku). Haczyk tkwi w gęstości. Mars ma najmniejszą gęstość ze skalnych planet w naszym układzie – średnio 3,934 grama na centymetr sześcienny. Gęstość Merkurego to 5,427 g/cm3. Przebija go jedynie Ziemia z gęstością 5,513 g/cm3.