Strony1

sobota, 31 grudnia 2011

Rachunek sumienia 2011

Mam już pomysł na noworoczne postanowienie - spisywać wszystkie obejrzane filmy. Wydaje się całkiem realne, nad pożytecznością można dyskutować. Rzucając okiem na premiery 2011 i 2010 postarałem się obliczyć ile nowych filmów obejrzałem w tym roku i niska estymacja jest następująca:

80+ filmów obejrzanych w 2011 roku. W tym:
47 miało premierę (światową) w 2011,
20 miało premierę w 2010,
13+ to filmy starsze.

Ponadto z 2011 chciałbym obejrzeć jeszcze od 10 do 23 filmów, więc statystyka za rok może wyjść podobnie. Rok temu wykalkulowałem sobie 90+ (ale poniżej 100) obejrzanych nowych filmów.

Wśród noworocznych postanowień (poczynionych z wyprzedzeniem) jest również regularne pisanie na bloga, więc możecie liczyć za tydzień na Drive Angry, Paula albo The Big Bang. Udanej imprezy i udanego 2012!!!

sobota, 24 grudnia 2011

Trollhunter / Trolljegeren

Kto by pomyślał, że ten denny, głupiutki film Blair Witch Project po kilkunastu latach zaowocuje czymś tak klawym. Po niezasłużonym sukcesie filmu o wiedźmie z Blair, pojawiła się cała grupka niby-dokumentów stylizowanych na odnalezione nagranie. W większości były to horrowate historyjki o rzeczach nadprzyrodzonych i rozmazanych. Jako troszkę ciekawsze pomysły można wymienić Apollo 18 – nagranie z tajnej misji na Księżyc. Niestety to kolejny horror, do tego strasznie kiepski. Na tyle kiepski, że nie wiem czy będę się nad nim pastwić na tym blogu. Lepiej wypadł Cloverfield (moja jasnowidząca recenzja tutaj), który pokazywał atak wielkiego potwora na Nowy York. Na horyzoncie jest jeszcze Chronicle – traktować będzie o trójce uczniów, którzy zyskują nadprzyrodzone zdolności. Nic nie zapowiada jednak by miało to być tak wykręcone, pomysłowe i zabawne jak Trollhunter.

Norwegowie stworzyli kapitalne widowisko – jednocześnie coś bardzo swojego, film o trollach, a zarazem zabawnego i przeznaczonego dla szerokiej widowni. Trolljegeren jak wspominałem jest stylizowany na nagranie z przenośnej kamery. Realizatorami jest trójka norweskich studentów, którzy chcą nakręcić reportaż o facecie odstrzeliwującym niebezpieczne niedźwiedzie. Jak się szybko okaże, to rządowa przykrywka, bo w rzeczywistości w lasach grasują trolle. Początkujący filmowcy dogadują się z łowcą trolli, że nakręcą go przy pracy (zgadza się zdradzić tajemnicę, bo to kiepsko płatna, niewdzięczna robota). Zaczyna się jazda.

Twórcy serwują nam nie tylko zlepek fajnych scen, czy trzęsące się ujęcia nie pokazujące nic ciekawego. Oj nie. To syte półtorej godziny kulisów polowania na trolle, z emocjami, zwrotami akcji, konspiracją i dynamiką. Oczywiście, żebyśmy mieli jasność – ten film jest jak cholernie zabawny kawał opowiedziany z kamienną miną. Tylko dureń uznałby, że to co widzi jest na serio.

Czego więc dowiadujemy się z Trollhuntera? Trolle są różne, dwa główne gatunki, kilka ras. Światło UV jest dla nich zabójcze, dlatego mogą poruszać się tylko nocą. Za dnia zmieniają się w kamień albo nawet wybuchają. Pani weterynarz serwuje nawet pseudonaukowy bełkot wyjaśniający to zjawisko. Trolle jadają kamienie i nie lubią chrześcijańskiej krwi, ciężko powiedzieć jak się sprawa ma z muzułmaninami. Jak się okazuje trolla można nawet doprowadzić do szału kolędami. Nie zdradzę czemu niektóre trolle mają dwie lub trzy głowy.

Główną atrakcją filmu, poza świetnie zaprojektowanymi i wykonanymi trollami, jest tytułowy łowca. Hans to poważny brodacz w sweterku w serek i kowbojskim kapeluszu. Nieustraszony stawia czołom trollom tak wielkim, że spłoszyłyby Godzillę. Morduje dzikie bestie, rozbija ich kamienne resztki i bez mrugnięcia wzywa ekipę do pozorowania działalności dzikich misiów (w ekipie między innymi Polacy). Za dnia jednak w przydrożnym barze zakłada parę okularów i wyciąga formularze opisujące wagę, wiek, rasę i płeć ubitego trolla.

Trollhunter jest świetnie przemyślany i zrealizowany. Oprócz masy smaczków i kapitalnego głównego bohatera, mamy też rządowy spisek, tajemnicę (czemu nagle trolle pojawiają się tak licznie?) i wielki, widowiskowy finał. Gorąco polecam wszystkim ten film – jednocześnie jest bardzo norweską, zabawną wizytówką pięknego kraju, oraz po prostu dobrym kinem rozrywkowym.

PS. Nie przegapcie cameo premiera Norwegii w ostatniej scene filmu. Bezcenne!

czwartek, 22 grudnia 2011

Co W Garach #23

Jutro planuję reaktywację bloga, dziś notka trailerowa, bo miniony tydzień to istny deszcz zwiastunów fajnych i ważnych. Żeby notka ładowała się szybciej, zamiast embedowania będą linki.

Prometeusz - prequel Aliena.

Hobbit - prequel LOTRa.

Dark Knight Rises - sequel Dark Knighta

Lockout - taki Die Hard w kosmosie :P
Lockout - nowszy trailer, po zmianie nazwy na gównianą. Wciąż jednak zapowiada się zajebiaszczo :)

Wrath Of The Titans - pierwszy film był dupiany, a trailer też miał fajny.

Co za tydzień :)

poniedziałek, 19 września 2011

Drive

Kavinsky - Nightfall


Drive towarzyszył mocny hype od czasu nagrody za reżyserię w Cannes. Niezależny film, mocno nie Hollywoodzki, styl lekkiego retro, masa zachwytów… Łatwo zrozumieć, że trafił szybko na mój celownik. Czy warto było? Zdecydowanie tak. Istotnie nie jest to kino mainstreamowe, jednocześnie nie czyniące z tego swojego głównego atutu. Nie nakręcajcie się przedwcześnie, bo choć Drive to film bardzo dobry, to sam jest swoim największym wrogiem, zostawiając rysę na każdej swojej zalecie.

Rzecz toczy się w Los Angeles. Główny bohater jest doskonałym kaskaderem samochodowym, który jednocześnie pracuje w warsztacie i czasami dorabia jako kierowca zgarniający bandziorów po zbrodni. Poznaje sąsiadkę z mieszkania obok, jej uroczego synka, których ojciec/mąż lada dzień opuści więzienie. Jak się okazuje to poczciwy facet, który próbuje się wyrwać ze złej drogi. Kierowca postanawia mu pomóc, ale wszystko trafia szlag, a potem robi się tylko coraz gorzej.

Istotna sprawa – Drive to nie film akcji. ZDECYDOWANIE tempo nie jest tu kluczowym elementem. To dość ponury film o tym, co czeka tych, którzy zadają się z mafią, jak drobne przestępstwo może zrujnować życie, co może wyjść z dobrych chęci i jak trudno o drugą szansę w życiu. Fabuła serwuje pewne zbiegi okoliczności, ale jest bardzo sprawna, z wyjątkiem spapranego finału. Jak wspominałem – w każdym plusie tego filmu tkwi skaza. Tu zastanawiam się, czy nie dokonano jakichś zmian w ostatniej chwili. Do tego całość cechuje zupełnie niepotrzebne ślimacze tempo. Nie buduje to klimatu, wygląda raczej jak granie na zwłokę.

Wizualnie Drive jest fantastyczną ucztą. Zdjęcia, scenografie, stylistyka, to coś fantastycznego. Świetna gra barwami, ujęciami w estetyce lekkiego retro. Po prostu cukiereczek. Niestety tutaj boli nieprawdopodobna rozwlekłość w prowadzeniu filmu. Zgaduję, że reżyser był tak zakochany w swoich obrazkach, że absolutnie każde ładne ujęcie trwa o 3-4 razy dłużej niż powinno, totalnie zarzynając tempo filmu i momentami wręcz psując przyjemność z oglądania tych genialnych zdjęć. Podobnie przesadę uzyskano w ukazywaniu przemocy. Z początku jest świetnie – nie patyczkowano się przy ukazywaniu przemocy. Naturalizm przemieszany z artyzmem wizualnym świetnie się wpasowywał w klimat filmu, momentami niestety w drugiej połowie filmu ociera się to o komizm z ćmakaniem, chlustaniem i babraniem krwią rodem z kina zombie, psując powagę i nastrój.

Aktorsko jest bardzo dobrze. Pełno tu przyjemnie przerysowanych postaci – bezwzględni gangsterzy, poczciwi ale krnąbrni przyjaciele, damy bez skazy i… główny bohater. Ten niestety chyba cierpi ciężki przypadek przesadyzmu w twardzielowaniu. Ryan Gosling wypada świetnie jako idealnie opanowany kierowca w otwierającej sekwencji ucieczki, przerzucając stres z siebie na widza i swoich pasażerów. Niestety później robi się coraz bardziej przerysowany, momentami robiąc wrażenie jakby miał się zmienić w Hulka. Ogólnie Clint Eastwood to dobry wzór, ale on był twardym sukinkotem, Gosling tylko na takiego pozuje. Z drugiej strony jego postać to ewidentny socjopata, więc na dobrą sprawę może moje zarzuty są niesłuszne.

Jak wspominałem akcji nie ma tu wiele, ale kiedy jest, trudno cokolwiek zarzucić. Świetnie nakręcone pościgi, ryk silników, klarowny montaż. Muzyka dominuje w pozostałych scenach i jest świetna, dobrana ze sporą pieczołowitością. Trochę nie nachalnych symboli, wpasowuje się w, jak to niektórzy ujmują, europejski styl Drive. Całość to naprawdę kawał dobrego, ciekawego i wysmakowanego filmu. Tym bardziej szkoda, że wszystko co w nim dobre w którymś miejscu zgrzyta lub samo podcina sobie nogi. W dziesięciostopniowej skali daję 7,5/10. Stonujcie oczekiwania, zdecydowanie nie nastawiajcie się na film akcji a raczej nie pożałujecie seansu. Ale gwarancji nie ma.

wtorek, 9 sierpnia 2011

Quentinowe scenariusze już dostępne

Szybkie info - scenariusze tegorocznego Quentina są już dostępne, w tym nasz. Miłego czytania!

niedziela, 7 sierpnia 2011

Kapitan Ameryka

Star Spangled Man – Alan Menken & David Zippel

Ależ bardzo cudnie dramatycznie ekstraordynaryjnie fantastycznie genialny… film. Kupa lekkiej, miodnej, niepretensjonalnej, odmóżdżającej, przaśnej, rubasznej rozrywki. Dobra dość alfabetu. Kapitan Ameryka był po prostu świetny i z filmów „przygotowujących” widownię do Avengersów jest tuż za albo obok Iron Mana.

Przypomniał mi się właśnie Kick-Ass. W jednej scenie wyśmiewa motywacje superbohaterów, z umierającymi rodzicami na czele. Główny urok Kapitana Ameryki tkwi w tym, że (choć jego rodzice nie żyją) nie ma takiej motywacji. To po prostu good guy. Ten facet jest bardziej nieskazitelny od Supermana i jednocześnie nawet w jednej dziesiątej nie jest tak irytujący. Steve Rogers to drobny astmatyk, który nigdy się nie poddaje. Z całych sił pragnie zaciągnąć się do armii, niestety bezskutecznie. Wtedy to odnajduje go niemiecki naukowiec, który przeszedł na stronę aliantów. Wybiera go jako kandydata do testu serum super-żołnierza. I tak powstaje „pierwszy superbohater”.

Trudno wyrazić jak fajnie Joe Johnston obrzuca nas urokliwymi kliszami w czasie dwugodzinnego seansu. Źli niby-naziści z Hydry zasłonięci są bajeranckimi maskami, twarz ma jedynie drobny, przygarbiony naukowiec w okularach i (w pewnym sensie) Czerwona Czaszka. Mają też dieselpunkowy sprzęt pizgający magicznymi pociskami, szpanerskie samochody i coś co wygląda na pradziadka B-2 prosto z piekła. Wspominałem o „nawróconym” niemieckim naukowcu i złym pokurczonym nazistowskim doktorku. Jest też dziarska action girl, jest irlandzki napierdzielacz w meloniku, no i zrzędliwy generał. Tu wypada mi dodać, że Tommy Lee Jones zaprezentował się fajnie, choć w zwiastunach robił wrażenie jakby odwalał pańszczyznę. Źle go oceniłem.

Jadąc do kina wymyśliłem sobie zgryźliwostkę na temat 3D (brak seansów w starożytnym 2D). Jako, że film był kręcony klasycznie, planowałem napisać, że zaserwowano widzowi 2.5D w ramach kampanii zniechęcania widowni do natywnej stereoskopii. A tu niespodzianka, bo to najlepsza konwersja jaką widziałem. 3D jest tu tylko drobną polewką, uatrakcyjniającą niektóre scenki, ale wykonaną idealnie, w przeciwieństwie chociażby do paskudnego Thora.

A to nie wszystko. Istotnym elementem filmu jest amerykańska propaganda, której zawdzięczamy rewelacyjną piosenkę „Star Spangled Man”. Jest rozróba w płonącej fabryce, rozróba z udziałem motocykli, pościg bosego Kapitana Ameryki za uciekającym samochodem Podłym-Zasłaniającym-Się-Dziećmi-Mordercą, jest rozróba w pociągu i rozróba w wielgachnym samolocie. Dużo strzelania, wybuchów i rzucania tarczą.

Żeby nie przedłużać nadmiernie pochwalę jeszcze dwie osoby. Alana Silvestri, który stworzył pełen animuszu soundtrack, oraz Chrisa Evansa za rolę Kapitana. Jest świetny jako cherlawy bubek i kapitalny jako napakowany superbohater. Raz jeszcze przekonałem się, że to bodaj jedyny z nowej generacji młodych i pięknych Hollywood, który nie tylko mnie nie drażni, ale wręcz świetnie mi się go ogląda. Jeśli czujecie, że napisałem mało o Hugo Weavingu to wynika to z tego, że jest go mało w filmie i nie robi specjalnego wrażenia.

Dość czczej pisaniny… śpiewamy!

Who's strong and brave here to save the American Way?
Who vows to fight like a man for what's right, night and day?
Who will campaign door to door for America?
Carry the flag shore to shore for America?
From Hoboken to Spokane?

The Star Spangled Man with a plan!

We can't ignore there's a threat and a war we must win!
Who'll hang a noose on the goose-stepping goons from Berlin?
Who will indeed lead the call for America?
Who'll rise or fall, give his all, for America?
Who's here to prove that we can?

The Star Spangled Man with a plan!

Stalwart and steady and true!
(See how this guy can shoot! We tell you, there's no substitute!)
Forceful and ready to defend the red, white, and blue!
(The red, white and blue!)

Who'll give the Axis the sack and is smart as a fox?
(Sure as an Eagle will soar!)
Who's makin' Adolf afraid to step out of his bunks?
(He's knows what we're fighting for!)

Who'll whip the giant attacking America?
We know it's no one but Captain America!
Who'll finish what they began?
Who'll kick the Krauts to Japan?

The Star Spangled Man with a Plan!

środa, 29 czerwca 2011

Transformers 3

W 2009 powiedziałem sobie „nigdy więcej”. Ale pan Bay przeprosił za swój sequel, potem wycofał się z głupiutkich wypowiedzi na temat 3D i bycia „oldskulowym” reżyserem, wreszcie pojawiło się trochę pozytywnych opinii o filmie. Włącznie z opinią, że to najlepsze 3D jakie widzieliśmy od Avatara. Cóż no trzeba iść stwierdziłem, klepnąłem też bilecik na przedpremierę. I mogłoby być fatalnie, gdyby nie RottenTomatoes, gdzie film wystartował na słabym poziomie 67% i konsekwentnie leci w dół (38% na chwilę pisania tej notki). Wszystko wskazywało na to, że Transformers 3 to nieprawdopodobnie gówniany film, którego finał wgniata w fotel i wypala gałki oczne. Jego ocena miała zależeć od tego, czy ów finałowy rozpiździaj zrekompensuje całą resztę.

Miło mi powiedzieć, że istotnie doświadczyłem lekkiego nadtopienia patrzałek. Transformers 3 serwuje zupełnie niesamowite, kolosalne, przyprawiające o opad szczęki widowisko. Choć to film długi, na godzinę przed końcem zapomniałem o pęcherzu, niewygodnych okularach i całym Bożym świecie. A reszta filmu? Nie aż tak zła. Pamiętajcie jednak, że mam ogromną tolerancję, szczególnie jeśli ktoś mnie obłaskawi widowiskowością, która chyba nie pomieści się na niczym mniejszym niż ekran 24x18.

Owszem, jest durnie, ale jednocześnie ma to swój niezły klimacik. Dwójka serwowała debilizmy gorsze i pozbawione jakiegokolwiek klimatu, pełne natomiast kopulujących psów i pierdzących niby-żartów. Tu nawet prolog, przekonujący nas, że wyścig na Księżyc służył jedynie dostaniu się do wraku obcego statku, który rozbił się na Srebrnym Globie, ogląda się bardzo przyjemnie. Plan złych decepticonów wywołuje facepalm, przykro patrzeć na marnujących się w durnych rolach Johna Malkovicha, Johna Turturro i Alana Tudyka. Osobny temat stanowi Rosie Boobington-Tusheley. Nie jest tak przeraźliwie zła, ale niemal każde jej wejście na ekran psuje kinową iluzję. Można wręcz odnieść wrażenie, że to przerwa reklamowa i zaraz pojawi się marka Victoria’s Secret, Chevrolet albo Durex. Generalnie mówiąc fabuła, aktorstwo i humor nie popsuły mi seansu, nie odczułem, że odsiaduję pańszczyznę, żeby na koniec dostać baysplosion dessert.

Choć muzyka brzmi znanymi kompozycjami z pierwszych dwój odsłon Transformerów, doprawionymi trochę brzmieniami jakby z nowych Batmanów, to sprawuje się rewelacyjnie. Nie wiem, czy poza filmem OST sprawi się lepiej niż kompozycja z dwójki, ale z pewnością muzyka to wielki atut Dark of the Moon. Jak zwykle dopisał dubbing. Wśród nowych robotów można usłyszeć głos Leonarda Nimoy’a.

Pora konkretniej wypowiedzieć się o widowisku. Bay spełnia oczekiwania przechodząc samego siebie. Przez cały seans raczy nas scenami akcji, ale rzeczywiście finałowa demolka w Chicago wgniata w fotel. Sekwencje w przewracającym się wieżowcu przeczą prawom fizyki, ale są tak cudne, że łatwo im to wybaczyć, wręcz napawają wdzięcznością, że wytwory komputera nie muszą być im wierne. Miło mi potwierdzić, że istotnie 3D Bayowi wyszło doskonale. Gdzieś na początku filmu widać drobny ghosting, później jednak wszystko jest dopracowane do najdrobniejszych szczegółów. Osiąga się dokładne ten efekt, który sobie cenię – zapominam, że to 3D a nawet, że mam na głowie okulary. Głębia jest tam gdzie trzeba, nie jest wymuszona, po prostu wspiera akcję na ekranie. Trudno mi teraz ocenić, ale chyba największe wrażenie robi to w scenach, gdzie pojawia się ogromny transformer-czerw, orający ulice i budynki. Szczególnie gdy widzimy go za oknami, w miarę jak zgniata w uścisku cały biurowiec. Mniam. Na swój sposób mamy tu remake finału Transformers, Optimus pojawia się, kozaczy, potem obrywa, by w ostatniej chwili robić za debeściaka. Ludzie muszą trochę pomóc, jest bieganie, trzeba dostać się do konkretnego budynku… takie tam. Ale to nie przeszkadza, no i trafniej chyba powiedzieć, że to nie remake finału jedynki, ale raczej ów finał podniesiony do sześcianu. Doprawiony jest wieloma pomysłowymi scenkami i sekwencjami, więc nie spodziewajcie się, że przewracający się budynek to jedyna atrakcja, oj nie…

Podsumowując – nastawienie musiało mieć tu niemały wpływ na mój dobry odbiór. Jednak jak na ten film nie patrzeć, to ogromny postęp w porównaniu do kompletnej beznadziei sequela. To wciąż kino głupiutkie, gdzie prostytuuje się kilku dobrych aktorów, które miejscami ma niemałe ambicje można się bać, że zaraz ktoś zacznie wymachiwać flagą (szczęśliwie tak się nie dzieje). Na szczęście wady te, nie zepsuły mi nieprawdopodobnego widowiska jakie zafundował widzowi Bay. Ponadto serwuje dobrze zrealizowane, subtelne 3D, co może trochę uratować tą technologię po niedawnej fali fuszery i partactwa. Nie wiem czy mam odwagę namawiać do wydania niemal trzech dych za bilet do IMAXa, więc powiem tylko, że ja jestem zadowolony z tej inwestycji.

sobota, 25 czerwca 2011

Nowa karta postaci

Jagmin, twórca całej masy kart postaci, stworzył nową kartę do SCRPG. Dostępna jest zarówno wypasiona wersja kolorowa, jak i nie mniej wypasiona, wersja przyjazna drukarce. Wielkie dzięki Kartmistrzu!

Obydwie wersje pobrać można zarówno ze strony Jagmina jak i z boxa z wszystkimi PDFami StarCraftowymi. Zapraszam!

niedziela, 19 czerwca 2011

Super 8

Village People - In The Navy - hicior w 1979.

W Polsce jak na moje oko nie udzielił się ten ogromny hype, który towarzyszył produkcji i promocji filmu w Stanach. I dobrze, bo ja po początkowej obojętności na ostatniej prostej nakręciłem się bardzo na film roku. Nie mogę powiedzieć, żebym był rozczarowany, ale Super 8 czegoś zabrakło.

W dalszej części notki będzie pewien spoiler, ale tylko dla tych, którzy nie widzieli zwiastuna. Tyle w temacie dupochronu. Super 8 to historia niesamowita, rozgrywająca się w małym amerykańskim miasteczku w roku 1979. Głównymi bohaterami jest grupka lokalnych dzieciaków, próbujących nakręcić własny film. Całość jest utrzymana w oldskulowym stylu. Powiedziałbym wręcz, że dzieło J.J. Abramsa (reżyseria i scenariusz) wręcz ocieka stylem Stevena Spielberga (produkcją).

Nie dajcie się jednak zmylić – Super 8 nie jest hołdem. Może czasem mrugnie okiem do widza, jednak stoi na własnych nogach, nie jest przesycony nawiązaniami. Zamiast tego oferuje nastrój i skupia się na postaciach. Nie jest długim popisem efekciarstwa – zamiast tego mamy klika scen, które imponują na wielkim ekranie i pokazują, że budżet nie poszedł na marne. Całość sprawnie balansuje pomiędzy filmem SF, dreszczowcem i filmem przygodowym.

Jestem zachwycony rolami dziecięcymi. Nie dość, że dobrze zagrane to jeszcze dobrze napisane. To dzieci, ale nie zachowujące się dziecinnie czy wprost debilnie. Nie brakuje chwil śmiechu i powagi. Kupuję w pełni historyjkę i całą bandę. Raz jeszcze upewniam się, że dobra ekranizacja Gry Endera jest możliwa (ale pewnie nigdy nie powstanie). Zdumiewające, że w letnim blockbusterze ktoś miał jaja, by położyć główny nacisk na postacie i emocje. Miłość, przyjaźń, strata – nawet nie brak tu lekkiej tandety czasem ocierającej się o łopatologię, to i tak wielu współczesnych powinno się uczyć od Abramsa. To coś, co po kraksie pociągu zaczyna grasować po mieście jest tu tylko dodatkiem, czy może raczej uzupełnieniem.

Scenariusz konstrukcyjnie jest bliski ideałowi jest wyraźny temat – pogodzenie się z tym co gotuje nam życie, bohaterowie po przejściach, wydarzenia pozwalają się im z nimi rozliczyć, są postaci, które można zapamiętać i polubić. Niestety w szczegółach jest już słabiej. Jak wspomniałem było trochę łopatologii, czasem brakuje logiki, niekiedy na powierzchnię przebija się schematyczność – np. co określoną ilość minut na ekranie musi się „pojawić”, to-coś-z-pociągu. Czemu cudzysłów? Dlatego, że Super 8 w cudowny sposób, pomimo takiej możliwości nie ukazuje nam tajemniczej istoty tak długo jak to tylko możliwe.

Nie pamiętam kiedy ostatnio w tak atrakcyjny, sposób ukrywano tajemnicze coś na wielkim ekranie. Działa to kapitalnie i trudno nie oglądać tego z uśmiechem na ustach (szczególnie w scenie na stacji benzynowej). Szkoda, że ostatecznie designerska robota okazała się dość rozczarowująca. Ogólnie zbliżając się do podsumowanie powiem tak – Super 8 jest wzorową rzemieślniczo robotą, w stylu który niestety przepadł w ostatnich latach. Niestety brakuje mi w nim czegoś, jakiegoś elementu, który urwał by mi głowę, całkowicie zachwycił i oczarował. Obawiam się, że po filmie pozostanie mi jedynie bardzo dobre ogólne wrażenie świetnego powrotu do starego kina.

Zachęcam wszystkich – młodych i starych do wizyty w kinie. To film w Spielbergowskim stylu – historia niesamowita, brawurowa i straszliwa, a jednocześnie nie podpierająca się czyimś dorobkiem. Absolutnie nie jest to kopiowanie czegokolwiek. Niestety czasem razi brakiem logiki. Tyczy się to zarówno realizacji (zawiązaniem filmu jest niebywale widowiskowa kraksa pociągu, która jednocześnie razi absurdem) jak i pewnych wydarzeń czy zachowań. Super 8 serwuje nam wzorową robotę jeśli idzie o przekonujące role i postaci dziecięce. Na końcu została mi mieszkanka satysfakcji, że zobaczyłem tak solidny i dojrzały film, kłócącą się z poczuciem lekkiego niedosytu.

Liczbowo – 8/10

PS. Polecam nie być durniem takim jak ja i nie wychodzić zbyt wcześnie z kina i zostać na napisach.

środa, 8 czerwca 2011

X-Men: Frist Class

Moja przygoda z nowymi X-Menami zaczęła się kiepsko. Pierwsze arcy-gówniane plakaty (można zobaczyć tutaj) w nieuzasadniony sposób (w końcu to tylko plakaty) wykreowały u mnie wszelkie najgorsze oczekiwania. Że niepotrzebny prequel, że po nieszczęsnym Wolverine będzie jeszcze gorzej, i tak dalej. Nie śledziłem informacji z procesu castingowego, ani z planu aż wreszcie pojawiły się zwiastuny. Jeden z epicką muzyką, drugi z dozą humoru. I tak na przekór złym przeczuciom ruszyłem do kina.

Na miejscu zostałem mile zaskoczony, bo X-Men: First Class to jasny punkt serii. Nie przebija rewelacyjnego X2, ale serwuje ponad dwugodzinne, bardzo syte i wszechstronne widowisko. Choć to nie jedyna wada, to miło mi stwierdzić, że chyba największym problemem tego filmu są efekty specjalne.

Całość rozpoczynają sceny z młodości Erica Lehnsherra i Charlesa Xaviera w 1944. Jeden żył w dostatku i robił karierę naukową, drugi przeżył potworności wojny i z zemsty uczynił sposób na życie. Właściwa akcja rozpoczyna się jednak w 1962, gdy Zimna Wojna zbliża się do przemiany w kolejną Wojnę Światową. Krzyżują się wtedy nie tylko ścieżki dwóch mutantów, ale i pokaźnej grupki innych nadludzkich postaci.
Scenariusz szczelnie zapełnia te 132 minuty czasu ekranowego. Jest czas na historie bohaterów, na kryzys kubański przez pryzmat komiksowych superbohaterów i na sceny akcji. Całość upływa gładko, nie ma zgrzytów ani chwil nudy, jednocześnie sekwencje akcji nie są wciśnięte na siłę, tylko pchają fabułę do przodu. Ktoś mógłby się uczepić, że wiele postaci stanowi tylko tło, ale to głupota, w końcu film nie jest z gumy a mutant, który nie wypowiada w filmie ani słowa jest po prostu elementem uwiarygodniającym, że w tym świecie jest ich wielu. Poważniejszy zarzut można jednak mieć do brutalnego przyspieszenia i skrócenia przyjaźni Xaviera z Magneto, która jest kręgosłupem całego cyklu. A całość wystarczyło trochę inaczej zmontować i zasugerować, że pewien etap filmu trwał dłużej. Jest jeszcze naiwny plan czarnego charakteru… ale hej! to ekranizacja komiksu!

Twórcom First Class udało się zebrać pokaźną i wyśmienitą obsadę. Od głównych ról, po najdrobniejsze (i całkowicie genialne) cameo. Znalazło się nawet miejsce na drobne role dla Oliviera Platta, Rade Serbedzija i takiego kultowca jak Michael Ironside. Słabiej wypada tu tylko January Jones, która choć śliczna jak diamencik, tak zupełnie drewniana. Kapitalnie prezentuje się Kevin Bacon, zdecydowanie widuję go zbyt rzadko na ekranie. Świetnie wypada też Jennifer Lawrence oraz Rose Byrne. Największy nacisk pada jednak na dwóch głównych graczy. James McAvoy dobrze się spisał jako młody i rozrywkowy Xavier, trochę niepotrzebnie wykonuje głupawy gest używając swoich mocy i całkowicie niepotrzebnie ubrano go w dziadowskie rękawiczki bez palców. Żadnych zarzutów nie mam natomiast do Michaela Fassbendera. Jego Magneto to kozak, któremu trafiły się najfajniejsze sceny w filmie i jeśli istotnie powstanie film poświęcony właśnie jemu, to pewnie będę pierwszy w kolejce po bilet.

Jak wspominałem największą wadą filmu są efekty. Nie oznacza to jednak, że są złe. Wręcz przeciwnie, przez większość czasu wszystko prezentuje się świetnie, niestety czasem trafia się kiszka, głównie w postaci fatalnego blueboxa. Szybko biegnący Beast, większość scen z lataniem niestety gryzie w oczy. Źle wygląda też Emma Frost w zmienionej postaci. Na szczęście ogólnie realizacja jest świetna. Dobrze oddano klimat i wygląd lat 60-tych, a nie znany mi lepiej Henry Jackman popełnił całkiem udany soundtrack.

X-Men First Class nie jest kinem wybitnym, ale to bez wątpienia świetny letni blockbuster. Niegłupi, zabawny, pełen akcji, cieszący całą gamą znanych aktorów dobrze wykonujących swoją pracę. No a do tego umieszczony w latach 60-tych. I jeszcze jedno – wykonany w klasycznym 2D. Dacie wiarę?

niedziela, 8 maja 2011

Source Code


Polecanka: Methodic Doubt – Kopius Few

Cholernie ciężko będzie napisać coś o tym filmie. To rewelacyjny thriller SF, ale nie idealny. Niestety jego odbiór będzie tym lepszy im mniej widz będzie wiedział przed seansem. Dzięki temu powinien być równie zdezorientowany jak główny bohater, a następnie razem z nim, stopniowo dowiadywać się z czym mamy do czynienia. Jednocześnie mój główny zarzut (a w rzeczywistości bardziej wątpliwość) tyczy się czegoś, czego nie wypada mi zdradzić. Tak więc będę dreptał po kruchym lodzie, ale postaram się w miarę konkretnie zrecenzować nowy film Duncana Jonesa.

Wbrew pozorom Kod Nieśmiertelności (jak zwykle tłumacza świerzbiły łapska i musiał poprawiać oryginał) cechuje podobny minimalizm jak Moon. Oczywiście tu widać grubszą kasę, jednak nie ma tu niepotrzebnego efekciarstwa. Całość rozgrywa się w dwóch lokacjach, mamy cztery role i kilka drobnych rólek. To niegłupi thriller SF, bez wybujałych ambicji.

Podobnie jak w Moon mamy do czynienia z bohaterem w ekstremalnej sytuacji, w potrzasku. Colter jest skazany na eksplodujący pociąg. Nikt nie chce wyjaśnić mu ani co tak naprawdę się dzieje, ani jakimi regułami rządzi się Kod Źródłowy. Z jednej strony może robić co chce, z drugiej brak mu jakiejkolwiek swobody. Jake Gyllenhaal wzbudza sympatię i współczucie. Film „oficjalnie” obraca się wokół poszukiwania terrorysty, ale oferuje znacznie więcej. Mówiąc o postaci Coltera trudno pominąć ciekawy aspekt – dowiadujemy się, że jest on „urodzonym bohaterem”, że ratowanie ludzi ma w krwi. Jednak okazuje się, że nie jest to w pełni po myśli twórców Kodu. Coltera bardziej interesuje ratowanie żywych ludzi, których ma przed sobą, niż dwóch milionów mieszkańców Chicago, którzy są dla niego tylko liczbą…

Seans oferuje 90 intensywnych minut, z świetną realizacją (OK, kraksa pociągu nie powala). Film wciąga, atrakcyjnie rozkładając kolejne akcenty (nie koncentruje się na jednym czy dwóch twistach w całym seansie). Aktorzy dopisali. Gyllenhaala pochwaliłem, Michelle Monaghan w sumie jest tu tylko ozdóbką, na największe pochwały zasługuje jednak Vera Farmiga, która mając niewielką swobodę w swojej roli, potrafiła przekazać wiele emocji bez wylewności czy jakiejkolwiek przesady. Jeffrey Wright na bank zbierze sporo cięgów. Jego postać jest mocno przerysowana, ale cóż – ja to kupiłem w całości. Efekt równie zamierzony co trafiony.

Wśród zarzutów do filmu dominuje przesłodzona końcówka. Moim zdaniem nie jest zła. Może lepiej było zakończyć jeden z wątków wcześniej, ale nie jestem o tym w pełni przekonany, bo nie jest to też „rozwiązanie z czapy” tylko coś, do czego film dążył konsekwentnie i co było zasygnalizowane (choć dyskretnie) dużo wcześniej. Ponadto jestem w stanie zrozumieć, że ten finał jest „bezpieczniejszy” i typowa widownia mogła by stwierdzić, że „się należy”. Zgodzę się też, że wnikanie w detale nie służy temu filmowi (choć więcej dziur dostrzegam w Moon).

Podsumowując – solidna realizacja, historia i aktorstwo. Nie jest to film idealny, ale w zalewie skretyniałego badziewia trzymam kciuki za sukces filmu pozbawionego łopatologii i nie traktującego widza jak idiotę. Source Code to seans warty swojej ceny.

piątek, 8 kwietnia 2011

Epicki Alfabet - B

Sponsorem dzisiejszego odcinka jest literka B, oraz Front Przeciwników Lania Wody.

Bishop’s Countdown – James Horner

Jeśli poprzednio brakowało wykopu, to ten utwór może nim obdzielić co najmniej dwie sąsiadujące literki. Ale czego innego można się spodziewać po kompozycji do jednego z najlepszych filmów SF ever? Bishop’s Countdown spodobał się Cameronowi tak bardzo, że wykorzystał go w Obcym dwukrotnie. Prowadząc RPGi użyłem go dopiero raz, wciąż czekam na kolejną godną scenę.

Beast II – Shiro Sagisu

Tak się alfabetycznie złożyło, że dwa razy z rzędu wskakuje Shiro Sagisu. Kultowe anime i jedna z jego najlepszych scen, kiedy Jednostka 01 niszczy swoje ograniczniki i pożera Anioła. Z pewnością to wspomnienie ma znaczenie, jednak sądzę, że utwór obroni się sam. Co ciekawe przypadkiem wpadłem na świetny metalowy cover.

Battery – Metallica

Uwielbiam Battery w całości, ale znajduje się tutaj z powodu absolutnie genialnego intro. Pierwsze 66 sekund to epicki metalowy cukierek. Bez dwóch zdań. Chciałbym go kiedyś zamieścić w prologu do sceny bitewnej. Niestety po intro będzie to trzeba z czymś zmiksować. Ciekawostka – Battery powstało w 1986 roku, czyli wtedy co Aliens.

The Bridge Of Khazad Dum – Howard Shore

Zgadnijcie, który utwór w 2002 przekonał większość członków Akademii, żeby statuetka poszła w spocone łapki Howarda Shore? Miejsce tego utworu w tym spisie jest tak oczywiste, że nie ma co pisać.

Samuel Barber – Adagio For Strings (chór)

Samuel Barber – Adagio For Strings (orkiestra)

Kompozycja Barbera niejednokrotnie nazywana jest najsmutniejszą muzyką jaką kiedykolwiek skomponowano. Sam Barber ponoć zaczął od wizji strumienia z którego wyrasta rzeka. Nie mogłem się zdecydować na jeden wariant, dlatego zamieszczam dwa – z Homeworlda z dominującym chórem, oraz orkiestralny z perfekcyjnymi smyczkami.

Battlestar Galactica – Prelude To War – Bear McCreary

Niesamowity serial, masa klimatycznej muzyki. Jednak do zaledwie kilku pasuje do kryterium „epickie”. Jednym z nich jest Prelude To War, który uświetnia genialny, podwójny odcinek Pegasusowy. Konkretnie – scenę, kiedy Adama dowiaduje się, że jego sąd polowy skazał jego ludzi i postanawia ich odzyskać…

Brood War Intro – Jason Hayes & Glenn Stafford

Pewnie nie jestem jedynym, który po obejrzeniu intra Brood Wara był przekonany, że użyto w nim jakiejś klasyki z przed stu lat. A tu niespodzianka, geniusze z Blizzarda mają szersze talenta niż można by się spodziewać.

wtorek, 5 kwietnia 2011

Rubber

Polecanka: ZZ Top – She’s Just Killing Me

Tak. To film o oponie-mordercy, kawał gumy rozpętuje krwawe szaleństwo. Trippy stuff. Do tego całość jest cholernie uczciwa i szczera. Serio – całość zaczyna się deklaracją, że ten film to hołd dla bezsensowności. Następnie jest śmiertelnie konsekwentny. Rubber w ramach popularnego ostatnio przesadyzmu minutę po pierwszym seansie okrzyknięto kultowym klasykiem. Ja powstrzymam się od takich komentarzy. Powiem natomiast, że to gigantyczna ciekawostka i jak ktoś lubi takie udziwnione eksperymenty zdecydowanie powinien rzucić okiem.

Po prologu i planszy tytułowej widzimy śmietnisko gdzieś na pustyni. Wśród różnych klamotów „budzi się” opona. Szybko uczy się toczyć i poruszać po pustkowiu. Z czasem uczy się również niszczyć i zabijać, najwyraźniej znajdując w tym przyjemność. Rusza przed siebie by nieść śmierć… W pewnym momencie jej śmiercionośnym umiejętnościom przypadkiem umyka pewna dziewczyna. Opona niczym rasowy psychopata rusza za niedoszłą ofiarą by zaspokoić morderczy instynkt…

Trzeba było zjeść indyka. Ale nie – ja zostałem z facetem na wózku inwalidzkim. Sam sobie winien.

Rubber ma przebłyski geniuszu. Pierwsza scena, przebudzenie opony i większość scen z szeryfem. W niektórych filmach jest taki moment, gdzie mordercę mija policja, nie mając pojęcia, że to on. Tu też taka jest! Nakręcono to tak, że widz czuje się prawie tak, jakby ta ześwirowana opona się uśmiechała. Ależ ten film angażuje wyobraźnię widza. Hitchock byłby dumny.

Rubber rozwala czwartą ścianę, później stawia ją na nowo, znów demoluje i tak w kółko. Aż widz gubi się w bajorze absurdu. Niestety autorzy pojechali po bandzie. Całość jest nadmiernie pokręcona. Na domiar złego te 80 minut od pewnego momentu się wlecze. Najwyraźniej zabrakło pomysłów na wypełnienie tego prościutkiego filmu. Ale nie codziennie trafia się nam film o oponie mordercy! W sumie sam nie wiem czy mi się podobało czy nie.

Podsumowując mamy do czynienia z kuriozum z genialnymi zdjęciami, interakcją z widzem jakiej chyba nigdy nie widziałem, popapranymi postaciami. Jakby tego było mało film promuje plakat, którego autorem jest sam Boris Vallejo. Oglądać na własne ryzyko. Posłuchać pana na początku a potem w trakcie weźcie pod uwagę zjedzenie indyka zamiast siedzenia z kaleką.

wtorek, 29 marca 2011

Sucker Punch

Polecanka: Lords of Acid – The Crablouse

Długo to trwało, bo cholernie ciężko ocenić ten film. Można by oczywiście powiedzieć – durna kupa. Ale nie byłby to pełen obraz Sucker Puncha. Zack Snyder po raz pierwszy stanął na własnych nogach. Nie jest to remake, ekranizacja książki czy komiksu. Czy reżyserowi pozostała tylko charakterystyczna oprawa bez fabuły? Najwyraźniej taki był wręcz plan. Powiem więcej, podoba mi się intencja tego filmu – jazda bez trzymanki, której nie trzyma fabuła, reguły, czy jakieś wielkie ambicje. Niestety nie udało się to w pełni. Ale po kolei…

Zombie Nazis Must Die!

Autor najgenialniejszych napisów początkowych evah (Watchmen) tu raczy nas niemym prologiem w rytm „Sweet Dreams”. Poznajemy osieroconą bohaterkę, dowiadujemy się jak podłym jest jej ojczym i jak umieścił ją w ośrodku dla chorych psychicznie. Po kilku łopatologicznych ujęciach – mapy budynku, klucza na szyi pielęgniarza, czy tabliczki informującej, że drzwi się otwierają w przypadku pożaru -zaczyna się właściwy film. Główna bohaterka szybko na szpital narzuca swoją fantazję teatru burleskowego, z którego będzie chciała uciec z pomocą czterech innych dziewcząt. Szybko stwierdza, że będzie im potrzebnych kilka rzeczy – mapa, klucz, zapalniczka…

Jak wspominałem – podoba mi się idea tej totalnej prostoty w filmie wycelowanym w efekciarstwo, klimat, dobrą muzykę, sceny akcji i totalną swobodę wyobraźni. I tak – gdy dziewczyny próbują zdobyć kolejne przedmioty „włączają” się ich fantastyczne wizje, burleskowe tancerki zakładają niedorzeczne stroje, wojują ze smokami, nazistowskimi zombie, sterowcami i robotami. Biegają po Japonii, obcych planetach, zamkach i pędzących pociągach. Czy to nie wypas? I tak i nie. Zanim do takich sekwencji dojdzie, przyjdzie nam tolerować słabiutkie aktorstwo ładniutkich aktoreczek, które można usprawiedliwić w znacznej mierze fatalnymi dialogami. Ale kiedy na ekranie pojawia się czterometrowy, żelazny samuraj z czerwonymi ślepiami, strzelający z sześciolufowego działka do dziewczyny w mini spódniczce na obcasach, władającej kataną i pistoletem z breloczkami w klimacie „hello kitty” trudno powstrzymać uśmiech.

Zettai Ryouiki! Banzai!

Niestety jest kilka problemów. Te niczym nie skrępowane fantazje są tak bardzo oderwane od reszty filmu, że robi się z tego ekranowe monstrum dr Frankensteina. Machnięto ręką na niemal jakiekolwiek paralele między szaleńczymi wizjami a tym co dzieje się w rzeczywistości. Musimy zdobyć mapę – bum, strzelamy się z nazistowskimi zombie napędzanymi parą, akcja, akcja, i po akcji. Oczywiście – można się doszukać podobieństw postaci, czy tego, że w wizji zapalniczka zmienia się w wielkiego smoka, ale jest to na tak podstawowym poziomie, że tego związku prawie nie czuć.

Do tego niestety o ile designersko, jest to czysty geniusz – pojazdy, wrogowie, kostiumy, lokacje, tak same sceny akcji nie powalają. Byłbym ostrożny z formułowaniem zarzutów, że to dlatego, że nie odczuwamy zagrożenia dla bohaterek czy, że widz nie czuje z nimi więzi emocjonalnej. Sądzę raczej, po prostu nie są one wystarczająco dobrze wykonane, żeby żyły pompowały adrenalinę (jak we wspomnianej przeze mnie scenie z samurajami).

Katanas Are Just Better.

Złe aktorstwo, złe dialogi, całość się niezbyt klei… Czy to zły film? Nie. Bo jak wspominałem – designersko jest to cudeńko. Uświetnione świetną muzyką. Jeśli idzie o aktorów to przemilczałem do tej pory Scotta Glenna, grającego mentora bohaterek, idealnie naśladującego Davida Carradine. Zdjęcia w filmie również są wprost genialne – dokładnie do tego przyzwyczaił nas Zack Snyder i to obiecywał zwiastun. Co ciekawe mimo tej potwornie irytującej łopatologii film mnie zaskoczył. W pewnym momencie dzieje się coś, czego się nie spodziewałem. Nie będę pochopnie zakładał, że owa łopatologia to celowy zabieg by uśpić moją czujność, ale i tak kolejny plusik ląduje na koncie Sucker Puncha.

Jak widać na każdym polu film jest mieszanką dobrego i złego filmoróbstwa. Z jednej strony spodziewałem się więcej – lepszych i liczniejszych scen akcji, ciekawiej zmieszanych z szpitalnymi realiami, z drugiej strony na ekranie dostajemy dokładnie to co obiecuje zwiastun. Dziewczyny grają kiepsko, ale casting jest genialny. Fabularna prostota to świetny zabieg, który eliminuje jakąkolwiek pretensjonalność, ale łopatologia i to oderwanie fantazji od rzeczywistości podcina skrzydła całości. Genialne zdjęcia i oprawa przygaszone są przez sekwencje akcji nie w pełni wykorzystujące ich potencjał. Sucker Punch to ciekawy, może nawet dobry film po którym oczekiwałem trochę więcej.

czwartek, 24 marca 2011

Epicki Alfabet - A

Reedycja Epickiego Alfabetu. Tytuł mówi sam za siebie, a niejeden pewnie pamięta oryginał. Ale jakby ktoś nie wiedział, to mogę jedynie doprecyzować, że chodzi o muzykę. Wpisy będą zestawieniami pompatycznych utworów na kolejne litery alfabetu. Epickość będzie traktowana z dużym marginesem, żebym mógł Wam podsunąć jak najróżniejsze muzyczki, z drugiej strony na pewno wiele będę musiał skreślić, żeby nie rozwlekać całości ponad miarę. Czy muszę wspominać, że słuchamy wszystkiego z podkręconymi głośnikami?Większość cyklu pisana jest z myślą od podkładzie w grach fabularnych, niezainteresowanych przepraszam za hermetyczne komentarze. Z powodów estetycznych postanowiłem nie wklejać playera w notki i ograniczyć się do linków. Miłego słuchania!

Also Sprach Zarathustra – Richard Strauss

Czymże innym można by zacząć taki cykl? Ikona kina. To przy okazji jest też przekleństwem tego utworu. Obawiam się, że na sesji RPGowej mogło by się to nadać tylko w scenie komicznej, bo inaczej wyszło by sztampowo i banalnie. Zamiast tego polecam (spoiler literki „P”) Planet Krypton (Koniec spoilera).

Angel Of Doom – Shiro Sagisu

Z dzisiejszych pozycji to jest zapewne najmniej znane. To kompozycja do finałowych scen Rebuild of Evangelion 1.0 You Are (Not) Alone. To pierwszy z kinowych filmów stanowiących remake Neon Genesis Evangelion. Świetny kawałek muzyki, trochę szkoda, że po budowaniu klimatu trochę siada pod koniec, kiedy powinien wręcz urywać jaja.

The Abyss – Alan Silvestri

To wyśmienity soundtrack, wydaje mi się, że niesłusznie zapomniany przez wielu, podobnie jak film. Zaczyna się po prostu estetycznie, od drugiej minuty brzmienia nabierają kolorków i przestrzeni. Około 3:50 znowu kroczek wyżej by zakończyć całość anielskimi chórkami.

Anvil of Crom – Basil Poledouris

Kvlt classik, jak się przekonanie Basyl jeszcze nie raz zagości w alfabecie. Zanim ktoś zacznie kręcić nosem na ten utwór – uspokajam, przy literce R nie zabraknie Riders of Doom. Ale co tam – nie sądzę by ktoś odmówił epickości prologowi czytanemu przez Mako, czy późniejszej kompozycji.

Audiomachine – Guardians At The Gate

Audiomachine – Akkadian Empire

Nikogo nie zaskoczy, że w Alfabecie niemało miejsca znajdzie się dla muzyki ze zwiastunów filmowych. Te dwa kawałki uświetniły między innymi zwiastun Avatara. Drugi znalazł się natomiast w całkowicie epickim trailerze StarCrafta II.

piątek, 18 marca 2011

Battle: Los Angeles

Polecanka: Brian Tyler – For Home, Country, and Family

Złe dobrego początki. Dosłownie i w przenośni. Battle: Los Angeles narobił sporych nadziei, następnie został dość chłodno przyjęty przez krytyków. Do tego przewijał się zarzut roztrzęsionej kamery i kiepskich postaci. Splot kilu zdarzeń sprawił, że wylądowałem na pierwszym możliwym seansie.

Serio, serio. Problem ze spaniem sprawił, że byłem na nogach wcześniej niż niektórzy kładą się spać, zajęcia na uczelni wykluczyły większość seansów, ale skoro już byłem na chodzie, to czemu nie zobaczyć jak wygląda kino o 10tej rano. Przy okazji dowiedziałem się, że Galerię Kazimierz odwierają właśnie o tej godzinie i że musimy mieć masę nierobów w tym kraju (niespodzianka!) bo pod drzwiami czekał dziki tłum. Ale nie o tym miałem…

W fotelu zasiadłem z pewną taką nieśmiałością – a jak będzie kicha i roztelepana kamera, głupota i patos? Film zaczyna się od raportu w TV, że źli kosmici podbili niemal zupełnie oba wybrzeża USA. Jedynie Los Angeles się trzyma… 24 godziny wcześniej… „Buee kapkę to intro oklepane” no ale nic oglądamy, w końcu nie ma to jak sprawdzony posiłek. Zaczna się sekwencja nijakich ujęcio-scenek pokazujących kolejnych marines, których przyjdzie nam oglądać na ekranie. Ten ma babę w ciąży, ten ma PTSD, ten jest smarkaty a tamten chce już na emeryturę. Jak w filmach katastroficznych, że niby każdy ma swoją historię… Szkoda, że nikt nie ma polotu i jaj, żeby wykreować zbieraninę typu Colonial Marines z Obcego… Charakterystyczni, ale nie wymuszeni. No ale nic, znowu przymykam oko, czekam aż zaczną pizgać kosmici. Ale zaraz… co jest grane. Scenia dialogowa a kamera się telepie. Koleś robi brzuszki, kamera szamocze mocniej niż gdyby mu ją na głowie zamontowali, kolejne ujęcie – słońce nas oślepia, jest drążek, czasem tylko coś widać jak frajer przy podciąganiu się zasłoni słonko. Co jest k…a!? Ja rozumiem takiego stajla jak się potykamy z obcymi, ale przy takich scenach?! Czyżbym poszedł na bardzo zły film?

Na szczęście nie. Po wstępniaku robi się kapitalny film o inwazji bulwogłowych kosmitów na Ziemię. Nie idealny, nie pozbawiony wad (o których później), ale zapewniający całą masę zabawy w prostej formie. Już pierwszy przelot helikopterem serwuje nam ładne (nie roztrzęsione) ujęcia zrujnowanego Los Angeles. Potem nie brak tych nieszczęsnych roztrzęsionych ujęć, które dominują większość recenzji, ale pasują one do klimatu. A z czasem jest ich coraz mniej. W ogóle film ma tą fajną cechę, że im dalej tym lepiej. Jak często w cale niezły film psuje ostateczne wrażenia brakiem pomysłu, czy poradności w finale. Nie tym razem.

Fabularnie mamy do czynienia z materiałem jakby zdjętym z jakiegoś brawurowego scenariusza RPG. Dostać się do punktu X, uratować cywili, dostarczyć ich w miejsce Y, odstawić widowiskową walkę z finałowym bossem. Film jest bardzo intensywny moim zdaniem dobrze się stało, że żołnierze nie mają nadmiernie rozbudowanych charakterów, poza jednym młodym gniewnym (czytaj: przerysowanym) marine reszta robi wrażenie, żywych ludzi, którym po prostu nie ma kiedy poświęcić więcej uwagi. Więc cały ten początkowy cyrk można zinterpretować raczej nie jako element filmu katastroficznego o splocie kilku ludzkich historii, tylko jako wstępniak „przeciętny dzień w armi”.

Nieźle wypada tło fabularne. Obcy ewidentnie mają złe zamiary, są pewne sugestie, w tym dość naciągane, ale dające poczucie, że wszystko to ma ręce i nogi. W materiałach promujących film zaprezentowano jak dużo wysiłu włożono w projektowanie przybyszy, niestety sporo tej pary poszło w gwizdek. Nie będzie wielu okazji by dokładnie przyjrzeć się ich maszynerii, czy im samym. Można było jednak odnieść wrażenie, że ich głowy są pokracznie wielkie. w filmie jednak nie odniosłem takiego wrażenia. Można mieć jednak pretensje do dwóch rzeczy. Po pierwsze – są bardzo humanoidalni, ruszają się i w sporej mierze zachowują po ludzku. Druga rzecz jest podyktowana samym pomysłem na film. Obcy może mają statki kosmiczne, chodzącą artylerię, latające samochodziko-cosie i karabiny wszczepione w prawe ręce… Funkcjonalnie jednak poza pierońską odpornością są na podobnym poziomie technologicznym jak my. Dobre amerykańskie chłopce dotrzymują im kroku, muszą tylko mocniej ciągnąć za spust. Myślę jednak, że większość widzów przebaczy to twórcom, bo dzięki temu mogą pooglądać napierdzielankę USMC z E.T..

Za budżet $70 mln (czyli nie wpadający w szufladkę „superprodukcja”) wyczarowano świetne widowisko, ani razu nie robiące wrażenia taniochy. Ładne obrazki dodatkowo pimpuje świetny soundtrack Briana Tylera. Mimo tych kilku roztelepanych ujęć na początku i w pierwszej strzelaninie sceny akcji są zupełnie dobre, a całość ma po prostu fajny klimat akcyjniaka SF. Najbardziej cieszy mnie, że film nie macha namolnie flagą, ani przez chwilę nie słyszymy prezydenta USA (czy czegokolwiek o nim). Nie ma mdlącego heroizmu i patosu. Oczywiście jedni giną inni się poświęcają, padają słowa „Marines never quit!” „Semper fi!”, ale kurna przecież ich tego właśnie uczą. Jest może jedna tandetna scenka, ale ogólnie nie powinniście się bać scen zatykania sztandarów, czy płakania nad przypaloną flagą. Co miłe (i niełatwe w filmie o kosmitach atakujących Ziemię) nie ma błazenady. Nie ma głupkowatego bohatera czy wciśniętych comic reliefów.

Battle: Los Angeles to kawał fajnej akcji SF. Nie urywa głowy, ale serwuje fajny klimat, solidną realizację. Obiektywnie patrząc widzę teraz, że nie ma tego czegoś, jakiejś sceny czy motywu, który urywa łeb, ale absolutnie nie czuję jakiegoś niedosytu. Dostałem dokładnie to, czego chciałem. Ale oczywiście nie krzywiłbym się na więcej. Miejsce na sequel zdecydowanie jest.

wtorek, 15 marca 2011

Jeż Jerzy

Nie ma co dalej zwlekać… Stronka przejdzie pewnie jeszcze niejedną poprawkę, ale działa i wygląda względnie docelowo. Planowałem zacząć od ciekawostek takich jak Rubber i Troll Hunter, ale chyba istotniejsze jest bycie na czasie, stąd dziś będzie ok Jeżu. Przy okazji dzięki wszystkim za linki z mniej lub bardziej wygwiazdkowanymi ciekawostkami na polteru.

Komiksowego Jeża znam, ale nie jestem nawet nieregularnym czytelnikiem. Mimo to, zachęcony opiniami o komiksie i zwiastunem udałem się szybciutko do kina. I trudno o jednoznaczny werdykt. Obiektywnie Jeż Jerzy to w porywach średniak. Nie można mu jednak odmówić szeregu zalet. A jak go zestawić z typowymi (współczesnymi!) polskimi produkcjami, to można zrozumieć zachwyty Newsweeka czy Filmwebu. Koniec końców Jeża można potraktować albo jako światełko w tunelu, albo jako ciekawostkę.

Jeśli tylko Jeż nie zarobi na siebie i jakieś kolejne produkcje w tym stylu to raczej pozostanie ciekawostką. Jest to prawdopodobne, bo chyba jednak nie jest dość dobry by mieć status światełka w tunelu. Braki w fabule, w rozwoju postaci, w ilości gagów… Jeż Jerzy, to ten boleśnie częsty ostatnio przypadek filmu z zadatkami na coś bardzo dobrego. Niestety potencjału nie wykorzystano. Poza jednym skinem i tytułowym bohaterem postacie są równie płaski ejak animacja. Od czasów Powrotu Króla nie widziałem tak długiego rozwiązania po kuliminacji. W ogóle całość jest dość niezdarnie poprowadzona, nie wiem czy to wina jednego scenarzysty czy trzech reżyserów, czy wspólny wysiłek.

Nie wiem jak większość widowni przyjmie animację. Wielu może odstraszyć, dla mnie jednak jest fajna w swojej siermiężności. No i świetnie oddaje grafikę komiksową. Nikogo nie powinien też zaskoczyć doskonały dubbing – w obsadzie poza gromadą znanych aktorów znalazło się miejsce dla Włodzimierza Szaranowicza, Moniki Olejnik, Krystyny Czubówny a nawet świetny epizodzik Tomasza Knapika. Pośmiać też się można – autorzy z lekkością jadą po politykach, moherach, artystach i w ogóle różnych odcieniach polskości. Akcja rozgrywa się w stolicy, ale znalazł się i przezabawny wjazd na Kraków. Niestety śmiech przeplatają za długie okresy nudy i przeciętności.

Gdyby nie te zalety, byłoby naprawdę słabo, ale film co jakiś czas się ratuje i podciąga. Ostatecznie można mu wlepić w porywach 6/10.

piątek, 11 lutego 2011

Dwa filmy o jednych facetach

Polecanka: Warren Zevon – My Shit’s Fucked Up

Tym razem będzie o dwóch filmach, które można uznać za one-man show, choć nie dadzą nam powodów do śmiechu. 127 Hours to ekranizacja autentycznej mordęgi Arona Ralstona – faceta, który na kilka dni utknął z ręką zmiażdżoną przez skałę na zupełnym odludziu. Buried to fikcja, realizacja pomysłu „zróbmy film o facecie w trumnie”. Oba filmy choć niepodobne, borykają się z tymi samymi problemami – jedno miejsce, jeden aktor, prosta historia.

Same zdjęcia przedstawiają już wyzwanie. Jak nie znudzić widza, pokazując cały czas tą samą gębę i tą samą lokację, jak oddać klimat miejsca. Tu oba filmy idą łeb w łeb. Pogrzebany miał jednak wyżej ustawioną poprzeczkę – od samiusieńkiego początku znajdujemy się w pudle. Poza kilkoma trikowymi ujęciami twórcy postanowili zagrać światłem, dzięki czemu Ryana Reynoldsa widzimy czasem w świetle zapalniczki, ekranu komórki oraz świecy chemicznej. W połączeniu z różnymi kątami ratuje przed nudą. 127 godzin miało jednak więcej luzu, ale i tak serwuje kilka ładnych i pomysłowych zabiegów. Po pierwsze atrakcyjne zdjęcia pięknej okolicy w której rozegrał się dramat. Po drugie kilka fajnych zabiegów, jak ujęcie ze środka butelki, w której kończy się woda. Po trzecie kilka udziwnień montażowych i realizatorskich w postaci dzielenia ekranu na trzy części, czy majaków głównego bohatera.

Realizacja porwała mnie tak bardzo, że zapomniałbym wykonać ukłon wobec niezorientowanych i wspomnieć o fabule. Nie będzie tu jednak wiele do pisania. 127 Hours przedstawia prawdziwą historię alpinisty Arona Ralstona, który znalazł się w potrzasku na odludziu – jego rękę zmiażdżył głaz i uwięził go na pięć dni w ciasnym kanionie. Jak łatwo przewidzieć nie ma tu miejsca na zbyt wiele zwrotów akcji, bohater jest sam na sam ze swoją gównianą sytuacją, może tylko racjonować sobie wodę, nagrywać swój testament, wspominać swoje życie i bezskutecznie próbować uwolnić dłoń. Buried nie jest uwiązany autentycznymi wydarzeniami, ograniczenie miejsca wynagradza sobie telefonem komórkowym w rękach zakopanego pechowca. Film ten wymaga sporego zawieszenia niewiary, ale fabularnie jest interesujący, intryga to dużo powiedziane, ale zdecydowanie są tam zwroty akcji, sytuacja w jakiej znalazł się grany przez Reynoldsa człowiek ukazywana jest nam stopniowo. Film zdecydowanie wciąga.

Wspomnę również o muzyce, bo o ile w Pogrzebanym nie jestem pewien czy w ogóle była, tak w 127 Godzinach nie mam tych wątpliwości. Muzyka jest i to totalnie wyciągnięta z dupy, psująca efekt, w nieudolny sposób kontrastująca z tym co dzieje się na ekranie. Zapewne była to próba interesującego eksperymentu, czy zwykłej rozpaczy w pracy nad filmem, w którym niewiele się dzieje. Próba niestety nie udana.

Chyba pora na jakiś werdykt. Oba filmy w ciekawy sposób radzą sobie z wyzwaniem nakręcenia filmu z jednym aktorem i jedną lokalizacją. 127 Hours obarczone prawdziwą historią nie ma tej swobody, ratuje się w dziwne sposoby i ostateczny efekt jest taki sobie. Buried natomiast, jest bardzo naciągany, wymaga sporego zawieszenia niewiary i wręcz przeskakuje węża (dzięki Majkosz!), ma wielką zaletę. Reprezentuje to co uwielbiam – film z pomysłem, który z tegoż pomysłu wyciska jak najwięcej. Może dało by się lepiej, ale zdecydowanie nie mam poczucia, że zmarnowano potencjał.

Dodam jeszcze, że zabawne jest jednak to jak pewne rzeczy działają tu na odwrót. Oglądając te filmy miałem wrażenie, że James Franco cierpi a Ryan Reynolds walczy o życie. W „rzeczywistości” to Aaron był tym, który walczył o życie, spędził niemal tydzień w przerażającej sytuacji z finałem, który mrozi krew w żyłach. Paul Conroy spędził kilka godzin leżąc w trumnie i rozmawiając przez telefon.

Coup de grace zadam filmowi Danny’ego Boyla – seans ten może zastąpić bardziej prawdziwy i krótszy opis wydarzeń z ust samego Ralstona – http://www.youtube.com/watch?v=B2XLoQ1xYB0 (ostrzegam – prawdziwy, stuprocentowy, kurczący jądra hardkor). Pogrzebany jak wspominałem to film z potencjałem, którego nie zmarnowano.

poniedziałek, 7 lutego 2011

Skyline

Paul Ruskay – Swarmer Battle Music

Uwaga! Groźba kradzieży. Bo jak inaczej nazwać branie ~20 zł za podsuwanie ludziom pod nos takiego gówna?

Skyline, jeśli jeszcze ktoś tego nie wie, to odprysk produkcyjny z Battle: Los Angeles. Bracia Strause zawodowo zajmują się efektami specjalnymi. Niestety raz ktoś postanowił dać im szansę i tak powstał spaprany AVP:R. Następną szansę uchwycili sami. Producenci Battle: Los Angeles rozpruli kieszeń z kapuchą, a braciszkowie postanowili, że w tak zwanym międzyczasie, korzystając z materiałów zrobionych na potrzeby B:LA wyczarować swój własny film o inwazji kosmitów na Ziemię. W krótkim czasie z aktorami z TV lub w ogóle jakimiś nie znanymi, bez pomysłu, bez scenariusza i bez umiejętności. Tak powstał drugi film braci Strause - Skyline

Rzecz zaczyna się od hiper-genericowego pierwszego aktu. Trochę młodych nieciekawych aktorów bez umiejętności i emocji udaje, że budują jakieś relacje, czy wątki, które pozwolą przeciągnąć film przez drugi i trzeci akt. Mieszkanie, imprezka, ojej jestem w ciąży, ojej jesteś w ciąży, ojej bardzo to przeżywam, dalszy ciąg imprezki. Nie ma emocji, fabuły ani nawet cycków. Ale nareszcie pojawia się nadzieja – drewno aktorskie idzie spać, a na scenie pojawiają się komputerowi kosmici. Niestety nie robi się lepiej i ładne (choć bezczelnie wtórne) designy obcych nie ratują sprawy.

Jednym z istotnych pytań, które nurtują widza przy takim filmie brzmi – po co? Dlaczego obcy fatygują się lata świetlne, żeby detalicznie eliminować ludzi? Dla naszych mózgów! Tak, obcy chcą naszych mózgów. Nie jako komputerów. Jako łatek. Mówię zupełnie serio – jest taka scena, w której obcy o waginalnej paszczy w wyniku potrącenia przez samochód ma dzurę w swoim niby mechanicznym, niby biologicznym ciele. Robi się z tego powodu trochę kaprawy, wyrywa człowiekowi mózg (który zaczyna świecić, ot tak) i zakleja nim (po przez zwykle wetknięcie) dziurę w swoim ciele. I od razu robi się zdrowy. Proceder wyrywania mózgów pojawia się niejednokrotnie i wyraźnie widać, że wszystko poza świecącymi mózgami, jest odrzucane jako zbędne.

Jeśli idzie o gromadkę głównych bohaterów to ich rozterki koncentrują się na tym czy mają siedzieć w mieszkaniu, czy uciekać. Raczej siedzą, ale nie zawsze. Porównywalny poziom dialogów i decyzji, ale za to krótki i zabawny znajdziecie tutaj. Poza tym czas mija im na nic nierobieniu, kaprawych dialogach i zerkaniu przez okno, jak amerykańskie chłopce biją się z kosmitami.

Jako, że szkoda marnować nawet kilka bajtów na łączach na pisaninę o tym szajsie, postaram się jakoś podsumować tą katastrofę. Skyline to tania fuszera, z debilnym scenariuszem, rozgrywająca się w 2-3 lokacjach. Całość jest fatalnie zagrana, wyreżyserowana, razi głupotą i nijakością a co gorsze, nie jest pozbawiona jakiś niezrealizowanych ambicji. Jakby tego było mało otwarte zakończenie sugeruje, że bracia byli tak zachwyceni swoim kupsztalem, że marzył im się $equel.

3/10 jakby ktoś pytał.

wtorek, 11 stycznia 2011

Najgorsze filmy 2010

Filmowe podsumowanie będzie jak zwykle na przełomie stycznia i lutego, dziś jednak drobny przedsmak w postaci listy tych najgorszych filmów roku. Oczywiście z naciskiem na głośniejsze tytuły. W przeciwnym razie wystarczyło by zerknąć co w tym roku zrobiło studio Asylum…

?. Zmierzch – Zaćmienie – Znak zapytania jest tam tylko dlatego, że nie oglądałem filmu. Zmierzch w mękach obejrzałem cały, Zmierzch w nowiu ledwie przetrwałem na podglądzie, po prostu po nastu minutach nie byłem już w stanie tego znieść. Tej części po prostu nie oglądałem, więc bez cienia wątpliwości mogę ją uznać za jeden z najgorszych filmów roku. Tylko dokładnej pozycji nie mogę podać.

4. Starcie Tytanów – Spory hype, świetne trailery zapowiadające fajne filmidło w stylu pop-sandałowym. Mogło być klawo i z przytupem. Ale nie było. Film okazał się całkiem nijaki i bez ikry. Można tu też wspomnieć o 3D-failu, ale po co kopać leżącego. Niestety nawet finałowy występ Krakena nie wynagradza wysiadywania w kinowym fotelu. A mogło być tak pięknie.

3. Alicja – Burtonowski film Burtona. Ten sam styl, ci sami aktorzy, te same burtonizmy na ekranie i elfmanizmy z głosników. O a tam jest Jack Sparrow, czerwona peruka i zielone kontakty mnie nie zmylą. No i Mia Wasikowska, odkrywa niezbadane głębiny aktorskiej nijakości. Pani na dworcu PKP lepiej czyta swoje kwestie. Hmm scena taneczna na koniec? Seriously…

2. Predators – Ten film wygląda jak sesja RPG 13-latka, zrobiona na kolanie, po obejrzeniu Predatora z 1987. To fatalny, nieudolny, głupawy, tandetny remake. Jedyne co jest w nim dobre to muzyka, będąca niemal plagiatem oryginalnej kompozycji. Film zdominowany przez głupotę i gigantyczny nos Adriena „przepraszam, że żyję” Brody’ego.

1. Resident Evil: Afterlife – Nie uczę się na swoich błędach. Już kilka razy oglądałem kolejną część filmu, mówiąc sobie „cóż – gorszy od poprzedniej części być nie może”. WROOOONG!. Nowy Resident to kraplołd szitu, ew. szitlołd krapu. Nie ma tu pomysłu ani scenariusza. Zła reżyseria idzie w parze z kiepskimi efektami wzbogadzonymi debilnymi scenami akcji i mniej więcej 40-minutami slow-mo, którym można by zanudzić na śmierć Zacka Snydera.

To wszystko na dziś drogie dzieci. Teraz możecie spienić się, że oceniam filmy bez oglądania, ew. że skrytykowałem Wasze ulubione filmy. Ostatecznie możecie pobiec do wypożyczalni internetowej, żeby się upewnić, czy te filmy na pewno są takie złe. Adios!