Strony1

piątek, 11 lutego 2011

Dwa filmy o jednych facetach

Polecanka: Warren Zevon – My Shit’s Fucked Up

Tym razem będzie o dwóch filmach, które można uznać za one-man show, choć nie dadzą nam powodów do śmiechu. 127 Hours to ekranizacja autentycznej mordęgi Arona Ralstona – faceta, który na kilka dni utknął z ręką zmiażdżoną przez skałę na zupełnym odludziu. Buried to fikcja, realizacja pomysłu „zróbmy film o facecie w trumnie”. Oba filmy choć niepodobne, borykają się z tymi samymi problemami – jedno miejsce, jeden aktor, prosta historia.

Same zdjęcia przedstawiają już wyzwanie. Jak nie znudzić widza, pokazując cały czas tą samą gębę i tą samą lokację, jak oddać klimat miejsca. Tu oba filmy idą łeb w łeb. Pogrzebany miał jednak wyżej ustawioną poprzeczkę – od samiusieńkiego początku znajdujemy się w pudle. Poza kilkoma trikowymi ujęciami twórcy postanowili zagrać światłem, dzięki czemu Ryana Reynoldsa widzimy czasem w świetle zapalniczki, ekranu komórki oraz świecy chemicznej. W połączeniu z różnymi kątami ratuje przed nudą. 127 godzin miało jednak więcej luzu, ale i tak serwuje kilka ładnych i pomysłowych zabiegów. Po pierwsze atrakcyjne zdjęcia pięknej okolicy w której rozegrał się dramat. Po drugie kilka fajnych zabiegów, jak ujęcie ze środka butelki, w której kończy się woda. Po trzecie kilka udziwnień montażowych i realizatorskich w postaci dzielenia ekranu na trzy części, czy majaków głównego bohatera.

Realizacja porwała mnie tak bardzo, że zapomniałbym wykonać ukłon wobec niezorientowanych i wspomnieć o fabule. Nie będzie tu jednak wiele do pisania. 127 Hours przedstawia prawdziwą historię alpinisty Arona Ralstona, który znalazł się w potrzasku na odludziu – jego rękę zmiażdżył głaz i uwięził go na pięć dni w ciasnym kanionie. Jak łatwo przewidzieć nie ma tu miejsca na zbyt wiele zwrotów akcji, bohater jest sam na sam ze swoją gównianą sytuacją, może tylko racjonować sobie wodę, nagrywać swój testament, wspominać swoje życie i bezskutecznie próbować uwolnić dłoń. Buried nie jest uwiązany autentycznymi wydarzeniami, ograniczenie miejsca wynagradza sobie telefonem komórkowym w rękach zakopanego pechowca. Film ten wymaga sporego zawieszenia niewiary, ale fabularnie jest interesujący, intryga to dużo powiedziane, ale zdecydowanie są tam zwroty akcji, sytuacja w jakiej znalazł się grany przez Reynoldsa człowiek ukazywana jest nam stopniowo. Film zdecydowanie wciąga.

Wspomnę również o muzyce, bo o ile w Pogrzebanym nie jestem pewien czy w ogóle była, tak w 127 Godzinach nie mam tych wątpliwości. Muzyka jest i to totalnie wyciągnięta z dupy, psująca efekt, w nieudolny sposób kontrastująca z tym co dzieje się na ekranie. Zapewne była to próba interesującego eksperymentu, czy zwykłej rozpaczy w pracy nad filmem, w którym niewiele się dzieje. Próba niestety nie udana.

Chyba pora na jakiś werdykt. Oba filmy w ciekawy sposób radzą sobie z wyzwaniem nakręcenia filmu z jednym aktorem i jedną lokalizacją. 127 Hours obarczone prawdziwą historią nie ma tej swobody, ratuje się w dziwne sposoby i ostateczny efekt jest taki sobie. Buried natomiast, jest bardzo naciągany, wymaga sporego zawieszenia niewiary i wręcz przeskakuje węża (dzięki Majkosz!), ma wielką zaletę. Reprezentuje to co uwielbiam – film z pomysłem, który z tegoż pomysłu wyciska jak najwięcej. Może dało by się lepiej, ale zdecydowanie nie mam poczucia, że zmarnowano potencjał.

Dodam jeszcze, że zabawne jest jednak to jak pewne rzeczy działają tu na odwrót. Oglądając te filmy miałem wrażenie, że James Franco cierpi a Ryan Reynolds walczy o życie. W „rzeczywistości” to Aaron był tym, który walczył o życie, spędził niemal tydzień w przerażającej sytuacji z finałem, który mrozi krew w żyłach. Paul Conroy spędził kilka godzin leżąc w trumnie i rozmawiając przez telefon.

Coup de grace zadam filmowi Danny’ego Boyla – seans ten może zastąpić bardziej prawdziwy i krótszy opis wydarzeń z ust samego Ralstona – http://www.youtube.com/watch?v=B2XLoQ1xYB0 (ostrzegam – prawdziwy, stuprocentowy, kurczący jądra hardkor). Pogrzebany jak wspominałem to film z potencjałem, którego nie zmarnowano.

poniedziałek, 7 lutego 2011

Skyline

Paul Ruskay – Swarmer Battle Music

Uwaga! Groźba kradzieży. Bo jak inaczej nazwać branie ~20 zł za podsuwanie ludziom pod nos takiego gówna?

Skyline, jeśli jeszcze ktoś tego nie wie, to odprysk produkcyjny z Battle: Los Angeles. Bracia Strause zawodowo zajmują się efektami specjalnymi. Niestety raz ktoś postanowił dać im szansę i tak powstał spaprany AVP:R. Następną szansę uchwycili sami. Producenci Battle: Los Angeles rozpruli kieszeń z kapuchą, a braciszkowie postanowili, że w tak zwanym międzyczasie, korzystając z materiałów zrobionych na potrzeby B:LA wyczarować swój własny film o inwazji kosmitów na Ziemię. W krótkim czasie z aktorami z TV lub w ogóle jakimiś nie znanymi, bez pomysłu, bez scenariusza i bez umiejętności. Tak powstał drugi film braci Strause - Skyline

Rzecz zaczyna się od hiper-genericowego pierwszego aktu. Trochę młodych nieciekawych aktorów bez umiejętności i emocji udaje, że budują jakieś relacje, czy wątki, które pozwolą przeciągnąć film przez drugi i trzeci akt. Mieszkanie, imprezka, ojej jestem w ciąży, ojej jesteś w ciąży, ojej bardzo to przeżywam, dalszy ciąg imprezki. Nie ma emocji, fabuły ani nawet cycków. Ale nareszcie pojawia się nadzieja – drewno aktorskie idzie spać, a na scenie pojawiają się komputerowi kosmici. Niestety nie robi się lepiej i ładne (choć bezczelnie wtórne) designy obcych nie ratują sprawy.

Jednym z istotnych pytań, które nurtują widza przy takim filmie brzmi – po co? Dlaczego obcy fatygują się lata świetlne, żeby detalicznie eliminować ludzi? Dla naszych mózgów! Tak, obcy chcą naszych mózgów. Nie jako komputerów. Jako łatek. Mówię zupełnie serio – jest taka scena, w której obcy o waginalnej paszczy w wyniku potrącenia przez samochód ma dzurę w swoim niby mechanicznym, niby biologicznym ciele. Robi się z tego powodu trochę kaprawy, wyrywa człowiekowi mózg (który zaczyna świecić, ot tak) i zakleja nim (po przez zwykle wetknięcie) dziurę w swoim ciele. I od razu robi się zdrowy. Proceder wyrywania mózgów pojawia się niejednokrotnie i wyraźnie widać, że wszystko poza świecącymi mózgami, jest odrzucane jako zbędne.

Jeśli idzie o gromadkę głównych bohaterów to ich rozterki koncentrują się na tym czy mają siedzieć w mieszkaniu, czy uciekać. Raczej siedzą, ale nie zawsze. Porównywalny poziom dialogów i decyzji, ale za to krótki i zabawny znajdziecie tutaj. Poza tym czas mija im na nic nierobieniu, kaprawych dialogach i zerkaniu przez okno, jak amerykańskie chłopce biją się z kosmitami.

Jako, że szkoda marnować nawet kilka bajtów na łączach na pisaninę o tym szajsie, postaram się jakoś podsumować tą katastrofę. Skyline to tania fuszera, z debilnym scenariuszem, rozgrywająca się w 2-3 lokacjach. Całość jest fatalnie zagrana, wyreżyserowana, razi głupotą i nijakością a co gorsze, nie jest pozbawiona jakiś niezrealizowanych ambicji. Jakby tego było mało otwarte zakończenie sugeruje, że bracia byli tak zachwyceni swoim kupsztalem, że marzył im się $equel.

3/10 jakby ktoś pytał.