niedziela, 26 czerwca 2016

Independence Day: Resurgence

To nie była jakaś niezwykła wizyta w kinie, a jednak odczuwam silną potrzebę podzielenia się wrażeniami po obejrzeniu nowego Dnia Niepodległości. Zanim zagłębię się w drobiazgi i detale powiem jasno - bawiłem się dobrze i film oceniam dobrze. Nie widzę możliwości by ktoś, kto lubi jedynkę nie był usatysfakcjonowany seansem Odrodzenia (tłumoczom dziękuję za bylejakie tłumaczenie tytułu). Nie widzę jednak możliwości, by ktoś był zachwycony. Chociaż gdy pojawiły się napisy końcowe usłyszałem kilka spontanicznych oklasków, co mnie zszokowało. Ostatnie brawa w kinie słyszałem chyba w trakcie jatki, którą urządziła Hit Girl w Kick Assie.

Jeszcze jedna dygresja przed konkretami. Niedawno obejrzałem ponownie Dzień Niepodległości. Film zestarzał się fantastycznie. Mimo naiwności i głupoty to wciąż klasyk z niezapomnianymi scenami. Murzyn i Żyd ratują świat pięściami, one-linerami i wirusem, cudownie kompatybilnym z technologią obcych. W 1996 filmy robiło się inaczej i genialnie ogląda się powolne ujawnienie kosmitów. Wpierw jest cień, niewyraźne zarysy na radarach i aparaturze astronomicznej, potem gorejące chmury, z których wreszcie wyłaniają się kolosalne statki. Komputerowe efekty były droższe, było ich mniej, dlatego masę uwagi poświęcono reakcjom ludzi. Masa, masa ujęć zszokowanych Ziemian i kilka scen dopieszczonego, spektakularnego CGI. Naiwność nie razi bo wrzucono w nią lekkość i humor. Nawet beznadziejny jak zawsze Bill Pullman w tej jednej scenie wypada tak przekonująco, że mam ochotę puścić biało-czerwono-niebieskiego pawia.

Jakim sequelem jest Dzień Niepodległości: Odrodzenie? Podręcznikowym. Wykalkulowanym. Na dobre i na złe. Jest więcej i bardziej - więc kosmici muszą być groźniejsi i mieć jeszcze większy statek. Jest granie motywami z poprzedniego filmu, mruganie okiem do scen z poprzedniego filmu. Jest też wciskanie scenariusza w pewne obowiązkowe ramy. Czuć, że pisało to pięć osób. Z jednej strony mamy całkiem zgrabnie przeprowadzonych ileś wątków - bohaterowie w różnych miejscach i sytuacjach, każdy odgrywający jakąś rolę w wydarzeniach, z drugiej widać, że wszystko musiało być “w zgodzie z sztuką”. Dlatego w otwierającej scenie musimy zobaczyć jakim chojrakiem i fajnym gościem jest jeden z głównych bohaterów. W drugim akcie musi się pojawić tykająca bomba, nieważne jak bardzo wymuszona - odliczanie musi być… Ogólnie mówiąc - pewne schematy działają jak zawsze, inne - niekoniecznie.

Większy statek to i większe absurdy fizyczne, ale ponownie działa rule of cool. Choć zastanawiam się, czy nie powinienem napisać kolejnej notki na temat tego jaki efekt miałoby pojawienie się takiego rozmiaru statku na Ziemi, a nawet jak wyglądałaby kwestia tych, bagatela, 25-kilometrowych statków z 1996 roku. Podkreślę jednak - cieszy mnie, że filmowcy nie przejmowali się tym wszystkim i mogłem zobaczyć takie widowisko w kinie.

To w sumie zabawne, że nie przeszkadza mi statek o średnicy tysięcy kilometrów, a irytuje mnie, że były prezydent, pozostający osobą medialną, ma brodę i stylówę starego dziwaka. Po prostu PRowcy nigdy by na to nie pozwolili. Od 103 lat amerykańscy prezydenci nie mają nawet wąsów. W poszukiwaniu brody trzeba by cofnąć się aż o 115 lat. No po prostu kompletny brak realizmu!

Jednocześnie dałem się zmylić zwiastunom. Zdradziły one, że w sequelu powraca ekscentryczny dr Okun, który w 1996 wyglądał na bardzo martwego. Pojawia się on tam z czymś dziwnym na szyi. Założyłem zatem, że pewnie odratowano go dzięki technologii obcych ale musi nosić jakieś gizmo na okaleczonym karku. Uznałem to za straszliwie naciągany motyw by wpasować w film fajnego bohatera. Myliłem się kompletnie. Twórcy mieli kompletnie inny pomysł, z postacią związali pewien zaskakujący twist. Jest zabawny, nienatarczywy i aż dziwi mnie że to piszę, ale uroczy.

Dzień Niepodległości był jednym z wielu filmów o inwazji obcych na świat jaki znamy. Tym razem oglądamy świat alternatywny. Świat, który zjednoczył się 20 lat temu i od tej pory pełnymi garściami czerpie z technologii kosmitów, by przygotować się na ich odwet. Choć z tym zjednoczeniem to nie tak do końca, ale nie chcę zdradzać zbyt wiele. Samo oglądanie tej rzeczywistości było sporą frajdą. Niestety nie poświęcono jej wystarczająco czasu ekranowego (mimo dwugodzinnego metrażu). Choć oczywiście łatwo się domyślić, że w rzeczywistości pewnie wyglądałoby to mniej jak idylla, bardziej jak planetarna Chińska Republika Ludowa.

A skoro już o Chinach mowa… Ostatnio Hollywood obowiązkowo w filmach wykonuje ukłon w kierunku Państwa Środka. Wygląda to wciąż dość sztucznie, nawet jeśli to tylko pokazanie, że Chiny istnieją. Imponujące jak Hollywood odkształciło naszą percepcję. Nowi bohaterowie są nieciekawi, starzy zmarnowani lub nieciekawie wykorzystani.

Nie ma tu sceny, która zapadnie mi w pamięć. Jest szereg scen z poprzedniego filmu, których pewnie nie zapomnę nigdy - wyłonienie się obcych statków, pierwszy atak, przemowa prezydenta, “witamy na Ziemi”. Tym razem nic takiego nie ma. Zostaliście ostrzeżeni. Nawet fantastycznie zrealizowane “planetarne lądowanie”, do którego nie mogę mieć żadnych zarzutów, po prostu nie ma “tego czegoś”. Film ogląda się dobrze, ale nie ma cienia emocji z oryginału. A jednak… bardzo chętnie zobaczę kontynuację.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz