czwartek, 14 kwietnia 2016

Wizyta w Narodowym Centrum Badań Jądrowych - Reaktor

Każdego ranka na stołecznych przystankach jak co dzień warszawiacy oczekują na autobusy, które zabiorą ich do pracy. Niektórzy z nich jednak nie opuszczają ich zwykłymi autobusami. Nie jadą też do zwykłej pracy. Te niezwykłe pojazdy zgarniają spory tłumek (w sumie ponad tysiąc osób) i wywożą poza stolicę, do Świerku, dzielnicy Otwocka. Oficjalnie w mieście, w praktyce jednak jest to ogrodzony teren, jakiś kilometr od jakichkolwiek zabudowań. Wewnątrz znajduje się kompleks Narodowego Centrum Badań Jądrowych.


Reaktor Maria

Serce ośrodka jest otoczone kolejnym, podwójnym ogrodzeniem. Za bramką przepuszczającą jedynie posiadaczy zbliżeniowych kart magnetycznych należy nałożyć biały fartuch i obuwie ochronne. Chyba w każdym odwiedzającym budzi się dziecko i poczucie “jestem naukowcem!”, później jednak odwiedzający nabiera powagi. By wejść do otulonej ponad dwoma metrami betonu hali reaktora trzeba pokonać śluzę o dwojgu wielotonowych drzwi, gdzie każdy wchodzący i wychodzący staje przez kilka sekund w bramce sprawdzającej stopień napromieniowania.

Mimo pochłoniętej literatury, bez względu na ilość obejrzanych filmów dokumentalnych, przekraczając wrota reaktora Maria trudno nie poczuć, że wkroczyło się do świata Half-Life. Ogromna hala, beton i metal, więcej ludzi w białych kitlach. Nad głową wielki podświetlony napis informujący, że reaktor pracuje. Uwagę jednak zwraca światło dobiegające z pod nóg stojących nad samą Marią. Pod grubą warstwą szkła i kilkoma metrami wody bije błękitna poświata - promieniowanie Czerenkowa. To światło które emituje woda wzbudzona przez wysokoenergetyczne elektrony uwalniane w procesie radioaktywnego rozpadu uranu.

Obok zbiornika z paliwem jądrowym znajdują się komory odgrodzone kolejnymi metrami betonu i równie grubymi warstwami szkła, zza których - z pomocą zdalnych manipulatorów - specjaliści operują materiałami, których bezpośrednie dotknięcie prawdopodobnie wiązałoby się z bardzo nieprzyjemną śmiercią. Gdzieniegdzie w reaktorze znajdują się kubły na śmieci oznaczone ikonicznym, żółto-czarnym symbolem radioaktywności. Jak się można dowiedzieć są tam na wypadek “jakby się komuś coś skaziło”.

Jako że mówimy o materiale radioaktywnym, to jego transport musi również spełniać szereg norm. Pojemniki ważące siedem i pół tony skrywają skromną, około 40-gramową porcję U-235. Pojemniki muszą być wystarczająco wytrzymałe by znieść upadek na twardą powierzchnię z 9 metrów, pół godziny w płomieniach o temperaturze 804’C i godzinę pełnego zanurzenia w wodzie, bez uwolnienia radioaktywnej zawartości.

Dla mnie wizyta w NCBJ rozpoczęła się wczesnym poniedziałkowym rankiem i skończyła przed zmierzchem. Paliwo przebywa w reaktorze około roku. Jego historia rozpoczyna się miliardy lat temu, w eksplozji gwiazdy znacznie większej niż nasze Słońce. Ciśnienie i temperatura w sercach gwiazd pozwala “jedynie” by z lekkich pierwiastków (głównie wodoru i helu) wyprodukować kolejne elementy aż do liczącego 56 nukleonów w jądrze żelaza. Tylko energie towarzyszące eksplozji wielkich gwiazd wystarczają by wyprodukować cięższe atomy. To właśnie liczące 235 nukleonów jądra uranu, ciśnięte przez supernowe w kosmos miliardy lat temu, oddają teraz okruszki tej prehistorycznej energii w sercu reaktora Maria.

Jak wyjaśnia dyrektor Departamentu Energii Jądrowej, Grzegorz Krzysztoszek, Maria miała trzy rodzaje zadań i dziś w pełni realizuje dwa z nich; trzeci, niegdyś priorytetowy, jest dyskusyjny. Po pierwsze reaktor miał służyć do badań w dziedzinie energetyki w związku z budową elektrowni jądrowej Żarnowiec. Jak wiadomo historia nie potoczyła się zgodnie z planem. Jednak nie jest tak, że Maria nie ma nic do powiedzenia kwestii energetyki. Obecnie umożliwia on badania niezbędne dla rozwoju przyszłościowych reaktorów IV generacji.


Współczesna alchemia

Maria znalazła szersze zastosowanie niźli tylko energetyka. Drugim są badania naukowe nad wiązkami neutronów. Obojętne elektrycznie podlegają wszystkim podstawowym oddziaływaniom fizycznym, co sprawia, że są wdzięcznym obiektem badań. Jednocześnie trudno o swobodne neutrony w przyrodzie, gdyż są one niestabilne (więcej na ten temat w tej notce) i mają czas połowicznego rozpadu wynoszący około dziesięciu minut.

Trzecim i obecnie bodaj najistotniejszym zastosowaniem Marii jest produkcja radioizotopów. Można powiedzieć, że w centrum Polski znajduje się prawdziwe laboratorium alchemiczne. Współcześni alchemicy nie zmieniają ołowiu w złoto. Zamiast tego dodają neutrony do jąder innych atomów. Koronnym przykładem jest bombardowane neutronami termicznymi tarcz uranowych, by uzyskać molibden-99, który z kolei rozpada się tworząc technet-99, podstawowy radioizotop używany w onkologii. 80% terapii radiacyjnych używa tego właśnie pierwiastka, a Maria zaspokaja niemal jedną piątą światowego zapotrzebowania na ten izotop. Szacuje się, że polski reaktor pomógł siedemdziesięciu pięciu milionom pacjentów na całym świecie.

Produkcja materiałów radioaktywnych wiąże się z szeregiem wyzwań i ograniczeń. Niestabilny Molibden-99 cechuje się 66-godzinnym czasem połowicznego rozpadu; to krótko, ale wystarczająco by był przydatny przez mniej więcej tydzień. To pozwala na dostarczenie go do placówek medycznych w różnych punktach planety. Do procedur medycznych wykorzystywany jest technet-99, którego czas połowicznego rozpadu to zaledwie 6 godzin. Radioizotopy nie czekają z rozpadem na odpowiedni moment. Dlatego nie można ich produkować na zapas. Produkcja musi być prowadzona ciągle.

Wszystko to sprawia, że Maria jest miejscem wyjątkowym na skalę światową.


To pierwsza część relacji z mojej wizyty w Narodowym Centrum Badań Jądrowych. Dziękuję dyrektorowi Departamentu Energii Jądrowej Grzegorzowi Krzysztoszkowi, rzecznikowi ds Energetyki Jądrowej Andrzejowi Strupczewskiemu, kierownikowi działu Infrastruktury Obliczeniowej Adamowi Padée, Pracownikom Centrum Informatycznego Świerk Sylwestrowi Koziołowi i Piotrowi Wasiukowi, Dyrektorowi Zakładu Aparatury Jądrowej Pawłowi Krawczykowi, oraz w szczególności pani Katarzynie Żuchowicz, która poświęciła mi najwięcej czasu i w ogóle umożliwiła powstanie tej relacji otwierając przede mną koleje drzwi NCBJ. Dodatkowo Robertowi Wołkiewiczowi, za pierwszą linię wsparcia i Hani Sienkiewicz za pchnięcie w kierunku Świerku.


poniedziałek, 4 kwietnia 2016

Przykro mi, Dave. Obawiam się, że masz raka.

Tekst opublikowany w Nowej Fantastyce 8/2015

Co robi wielu chorych po opuszczeniu gabinetu lekarskiego z diagnozą? Udaje się po drugą opinię. W końcu nawet jeśli dany lekarz jest dobry, to nie pozjadał wszystkich rozumów, warto podeprzeć się doświadczeniem innego. Jednocześnie, pomysł by dać się diagnozować komputerowi, w moim doświadczeniu, spotyka się z instynktownym sprzeciwem. Nawet gdy wyjaśniam, że to tak jakby konsultować się z lekarzem, który ma doświadczenie dziesięciu tysięcy lekarzy, moi rozmówcy nie wydają się przekonani.

Tymczasem mniej więcej tak działają pojawiające się coraz liczniej algorytmy i programy diagnostyczne. Najbardziej znanym jest stworzony przez IBM Watson. Początkowo miał on być nowym wyzwaniem dla firmy po tym jak Deep Blue pokonał Garri Kasparowa w szachy. Celem było wygranie w teleturnieju Jeopardy! (którego polskim odpowiednikiem jest Va banque). By tego dokonać komputer musiał być w stanie rozumieć naturalny język - czyli rozumieć pytania, być w stanie znaleźć odpowieź na nie w swojej piętnastoterabajtowej pamięci (zawierającej między innymi kompletny tekst wikipedii) i robić to szybciej niż dwaj najlepsi uczestnicy teleturnieju w historii. Udało się to w 2011 roku.

IBM stwierdził, że to początek nowej ery we współpracy ludzi z komputerami, które będą rozumieć naturalny język, wnioskować i odpowiadać na pytania. Na pierwszy ogień poszła medycyna. Watson został “nakarmiony” 600 tysiącami medycznych publikacji i prób klinicznych oraz historią medyczną półtora miliona pacjentów. W niecały rok diagnozował raka płuc lepiej niż żywi lekarze. W trakcie prac naukowcy stwierdzili, że dobrym pomysłem będzie wprowadzenie do pamięci Watsona słownika slangu (Urban Dictionary), by lepiej rozumiał ewentualne kolokwializmy w materiałach medycznych. Wycofali się z tego, gdy komputer zaczął przeklinać odpowiadając na pytania lekarzy.

Dziś Watson wciąż przewyższa diagnostyków tylko w wąskich dziedzinach, nie ulega jednakże wątpliwości, że zdeklasowanie ludzi to tylko kwestia czasu. Jeszcze w tym roku wszystkie dane pacjentów w amerykańskich szpitalach mają zostać zdigitalizowane. Watson nie jest jedyny. Amerykański startup Enlitic ostatnio pochwalił się swoim algorytmem, który również przyćmił ludzi. W czasie badań, radiolodzy przegapili 7% przypadków nowotworu okrężnicy, automat nie przegapił ani jednego.

Warto jednak zwrócić uwagę na jedną rzecz. Maszyna nie musi być nieomylna. Wystarczy jeśli będzie lepsza od przeciętnego człowieka. I tu wkracza temat, który niebywale mnie zaskoczył. Biorąc pod uwagę niechęć do elektronicznej diagnozy, którą poznałem z pierwszej ręki, wyniki sondy Cisco dotyczącej zaufania do autonomicznych samochodów są szokujące. W 2013 spytano półtora tysiąca dorosłych osób z dziesięciu krajów o dwie rzeczy. Czy byliby gotowi przejechać się samodzielnym samochodem oraz czy pozwoliliby, by ich dzieci zostały gdzieś zawiezione przez taki samochód. 57% ankietowanych zaufałoby komputerowi za kółkiem. Nieźle jak na raczkującą technologię, która wciąż jest w fazie testów i zmagania się z legislacją. Takie wyniki musiały uspokoić pracujących nad samodzielnymi samochodami gigantów - m.in. Mercedesa, GM, Nissana, Volvo, Audi, Peugeota i oczywiście Google.

Zaskakuje nie tylko 57% poziom zaufania, ale również różnice pomiędzy poszczególnymi krajami. Liderem okazała się Brazylia, gdzie 95% ankietowanych wsiadłoby do takiego samochodu a 92% wsadziłoby doń własne dziecko. Za Brazylią znalazły się Indie (86% / 69%) i Chiny (70% / 53%). Co zdumiewające na końcu znalazła wypadła “ojczyzna robotów”, czyli Japonia, gdzie zaufanie wyniosło jedynie 28% / 27%. Ciekawostką jest również różnica między odpowiedziami na oba pytania. W Japonii, Brazylii, Francji, Niemczech i Wielkiej Brytanii wynosiły one kilka procent. W Indiach, Chinach, USA kilkanaście, w Rosji aż 21 procent mniej ankietowanych było gotowych pozwolić, by ich dzieci pojechały samochodem kierowanym przez komputer (57% / 36%).

Do tej pory testowane samochody nie doprowadziły do wypadku (brały jednak udział w kolizjach z cudzej winy). Jednak prędzej czy później na pewno dojdzie do śmiertelnej sytuacji i już czuję, że media będą stawać na głowie by zastraszyć opinię publiczną. Czy wtedy wystarczy, że maszyna zareaguje lepiej i szybciej niż człowiek? Coraz częściej pojawia się trudne pytanie, na które konstruktorzy nie kwapią się udzielić odpowiedzi. Jeśli sytuacja na drodze wymusi wybór - śmierć pasażera samochodu lub autobusu pełnego ludzi - jaką decyzję podejmie maszyna? To szalenie ciekawy temat do gimnastyki umysłu i coraz mniej istotne w praktyce pytanie. Drogi stają się coraz bezpieczniejsze na całym świecie. Może rośnie świadomość, może poprawiają się umiejętności, a może coraz popularniejsze systemy automatycznego hamowania i inne metody wspomagania kierowców dochodzą do głosu. Może to one sprawiają, że ludzie przychylnie patrzą na komputer, który miałby kierować ich samochodem, jednocześnie łypiąc podejrzliwie na komputerową diagnozę.