poniedziałek, 26 października 2015

"Cześć, i dzięki za ryby"

Dawno nie było nic o klimacie (no chyba, że czytacie Zastrzyk Przyszłości w Nowej Fantastyce). Do końca roku zostały jeszcze dwa miesiące, ale mało kto ma wątpliwości, że 2015 będzie najgorętszym od 1880 roku. Mieliśmy drugi najgorętszy styczeń w historii i trzeci najgorętszy kwiecień. Luty, marzec, maj, czerwiec, lipiec, sierpień i wrzesień były gorętsze niż kiedykolwiek w historii pomiarów.

(New York Times, na podstawie danych NOAA)

Choć zmiany klimatyczne lokalnie wywołają ostrzejsze zimy, to praktycznie nie ma już możliwości żeby ostatnie miesiące roku przeszkodziły w tym by 2015 rok był rekordowym. Nic w tym dziwnego - globalne temperatury rosną (głuche na zaklinających rzeczywistość denialistów, twierdzących, że ocieplenie ustało w 1998). Do tego w tym roku przypadło wyjątkowo silne El Nino na Pacyfiku. Niestety gorąc to tylko jeden z naszych problemów i to raczej nie najpoważniejszy, a jedynie taki, który potrafimy precyzyjnie śledzić.

Indonezja stoi w ogniu. Katastrofa jest rezultatem gospodarki żarowej - koszmarnego wypalania lasów w celu późniejszej intensywnej uprawy na ich miejscu. W połączeniu ze szczególnie dotkliwą suchą porą doprowadziło to do absurdalnych strat, szacowanych na abstrakcyjną kwotę $50 miliardów dolarów. Kwota ta obejmuje jedynie gospodarkę, pomija konsekwencje dla zdrowia obywateli. Ocenia się, że niemal trzydzieści milionów ludzi w samej tylko Indonezji oddycha ciężko zanieczyszczonym powietrzem. PSI to indeks zanieczyszczenia powietrza (pewnie znany wielu mieszkańcom Krakowa) w którym wartości do 50 są bezpieczne, powyżej 100 są niezdrowe, powyżej 200 bardzo niezdrowe, a powyżej 300 niebezpieczne. W Krakowie często zdarza się wartość 250 dla cząsteczek PM10 (jedna ze składowych PSI). W Pekinie sięga alarmujących 800. W Indonezji w tym roku padł rekord… 2300. Już teraz zarejestrowano ponad 140 tysięcy zgłoszeń dolegliwości oddechowych.

To jednak nie wszystko. Do podobnej klęski doszło w 1997 roku. Bardzo silnie odbiła się na populacji pszczół, co w efekcie uderzyło w rolnictwo - ucierpiały uprawy cebuli, pomidorów, ziemniaków, bakłażanów, arbuzów i wielu innych roślin. Minęły trzy lata zanim rolnictwo wydobrzało. Tegoroczna klęska przypuszczalnie będzie znacznie bardziej dotkliwa. Już teraz krążą głosy, że prawdopodobnie to największa katastrofa środowiskowa XXI-wieku, przyćmiewająca eksplozję Deepwater Horizon z 2010. Zdjęcia NASA pokazują południowo-wschodnią Azję okrytą dymem. Szacuje się, że od końca czerwca do tej pory pożary wyemitowały 600 milionów ton gazów cieplarnianych. Wartość porównywalna z rocznymi emisjami Niemiec.


(NASA)

Jakby powyższego było mało, w tym miesiącu opublikowano analizę ponad sześciuset badań oceanów. Wyłania się z niej obraz różnych środowisk i czynników oraz ich wpływu na faunę i florę morską. Jest to obraz przytłaczający. Morski łańcuch pokarmowy ulegnie załamaniu. Wąska grupa gatunków przetrwa w cieplejszych i zakwaszonych CO2 wodach. Plankton prawdopodobnie będzie dobrze się rozwijać, ale nie przełoży się to na kolejne ogniwa łańcucha. Mniejsza ilość zooplanktonu i mniejszych ryb zagłodzi te większe. Szybszy metabolizm w ciepłej wodzie, większe zapotrzebowanie na żywność zderzy się z mniejszą ilością żywności dla większych ryb, które są podstawą gospodarki morskiej. Dwie trzecie populacji tej planety zamieszkuje tereny przybrzeżne. Dla miliarda ludzi ryby to główne źródło białka zwierzęcego. Dla trzech miliardów stanowią 20% tych białek. Katastrofa w oceanach najmocniej uderzy w kraje rozwijające się, ale nie ma wątpliwości - ucierpi cała planeta.

Na ten moment ludzkości pozostaje damage control. Możemy zapomnieć o zapobieganiu kataklizmowi klimatycznemu. Mam nadzieję, że ta świadomość sprawi, że szczyt klimatyczny ONZ w grudniu tego roku, zaowocuje zdecydowanymi działaniami.


Źródła:
http://www.nytimes.com/2015/10/22/science/2015-likely-to-be-hottest-year-ever-recorded.html
http://www.theguardian.com/us-news/2015/sep/17/2015-hottest-year-on-record-noaa
http://www.sciencealert.com/pioneering-review-of-632-ocean-studies-says-marine-food-chain-will-collapse
http://www.independent.co.uk/news/world/middle-east/climate-change-key-in-syrian-conflict-and-it-will-trigger-more-war-in-future-10081163.html
http://jakartaglobe.beritasatu.com/opinion/erik-meijaard-indonesias-fire-crisis-biggest-environmental-crime-21st-century/
http://www.salon.com/2015/10/20/neil_degrasse_tyson_lets_the_science_deniers_have_it_the_beginning_of_the_end_of_an_informed_democracy/
https://www.msc.org/healthy-oceans/the-oceans-today/fish-as-food



poniedziałek, 12 października 2015

Zjadłem Skorpiona z Trinidadu

Z reguły nasz pokarm broni się przed zjedzeniem zanim trafi do naszych ust. Zwierzątka uciekają lub stawiają aktywny opór, rośliny wykształcają kolce, wabią drapieżniki zjadajace roślinożerców itd. Skorpion z Trinidadu przystępuje do ataku dopiero po tym jak go schrupiemy. Ta mała, czerwona, brzydka i niepozorna franca jest obecnie drugą*, najostrzejszą papryczką na świecie. Rekordzistą z 2013 roku jest Żniwiarz z Karoliny. Przyznam, że nigdy nie sprawdzałem gdzie można dostać takie rarytasy, ale ostatnia edycja Najedzeni Fest! podsunęła mi je pod sam nos. Wiedziałem, że dla dobra nauki muszę wkroczyć do akcji.

Zanim napiszę o tym jak Węglowy Szowinista i jego koledzy przeprowadzili eksperyment, kilka słów teorii. Miarą ostrości papryk jest Skala Scoville’a (SHU). Nie jest ona w pełni precyzyjna, ale nic w tym dziwnego, bo dwa owoce z tego samego krzaczka mogą się różnić ostrością. Kiedyś pomiar ostrości wykonywali eksperci próbujący ekstraktu papryki rozcieńczonego w roztworze wody z cukrem. SHU 5 000 oznacza, że dopiero rozcieńczenie ekstraktu w stosunku 1:5000 sprawiało, że ostrość nie była odczuwalna.

Dziś dokonuje się laboratoryjnych pomiarów zawartości kapsaicyny w wysuszonej papryczce. To wciąż nie daje idealnie miarodajnych wyników, gdyż tłuszcze wiążą kapsaicynę, a poza tym istnieją inne substancje nadające ostry smak - np. izotiocyjanian allilu, znany z chrzanu, musztardy i wasabi. Dlatego choć czysta kapsaicyna to 16 000 000 SHU, da się osiągnąć wyższe wyniki.

Chyba każdy kojarzy papryczki Jalapeno. Uchodzą za ostre i osiągają od kilku do 20 000 SHU. Piri piri oraz Habanero prawdopodobnie znają raczej głównie fani pikantnej kuchni. Papryczki te osiągają odpowiednio około 100 000 i 250 000 SHU. Jak do tego ma się Skorpion z Trynidadu? Jego średnia moc to 1 200 000 SHU. Żniwiarz z Karoliny osiąga średnio 1 500 000 SHU. Generalnie, jeśli komuś mało, to następnym krokiem jest aplikowanie sobie do ust gazu pieprzowego.

Liczby liczbami, ale jak to jest zjeść Skorpiona? Wiedziałem, że w tym celu potrzebna będzie drużyna: najlepiej ktoś bardziej zaprawiony w boju z ostrym jedzeniem, ktoś mniej oswojony z kapsaicyną oraz, jako że bezpieczeństwo jest najważniejsze, ktoś komu zabraknie jaj by zjeść z nami ten piekielny pomiot. Tym samym do Węglowego dołączyli odpowiednio: Precyzyjny Paweł, Metodyczny Maciek i Sceptyczny Szymon. Uzbrojeni w zamiłowanie do nauki, zmrożoną wódkę, lody, numer na pogotowie i świadomość co mamy zjeść, zasiedliśmy do stołu.

Skorpion jest dość brzydki, kształt sugeruje jakieś dalekie pokrewieństwo z papryfiutkami (capsicum annum var. annum), ale nie mogę tego potwierdzić. Skorpion nie smakuje dobrze, niesmak pozostał mi w ustach na długo, ale był to najmniejszy z moich problemów. Skorpiona niestosownie też nazywać “ostrym” czy “pikantnym”. Skorpion jest jak czarna dziura wysysająca szczęście i wolę życia. Działa z opóźnieniem, więc można go spokojnie schrupać i przełknąć drobne pesteczki, dopiero po kilku sekundach temperatura wzrasta. “Ostro” jest tylko przez chwilę, później ten drobny owoc rzuca nas na dno ciemnej otchłani, gdzie nie ma nadziei, jest tylko ból i rozpacz. To dlatego wpierw przychodzą łzy, bezwiednie spływające z oczu.

Nie mogłem odpowiedzieć Sceptycznemu Szymonowi jak się czuję, bo dopadła mnie intensywna czkawka. Metodyczny Maciek był zbyt zajęty obfitym wydzielaniem śliny i patrzeniem na mnie z wymownym wyrzutem, że go do tego namówiłem. Precyzyjny Paweł, bordowy i zapłakany trzymał flagę. Powiedział “rzeczywiście ostra” i wytrzeszczył oczy. Kolejny objaw pewnie bym przemilczał i uznał za zbieg okoliczności, ale jako że dotknął dwóch dzielnych naukowców zostanie opisany. Drętwienie lewej dłoni. Nie wiemy jeszcze jak kapsaicyna powędrowała do lewej kończyny górnej, ani czemu nie do prawej, ale Szowiniście i Maćkowi zdrętwiały lewe dłonie. Były też dreszcze, brak czucia w języku i trzęsące się dłonie. Kilka minut później duch odkrywców ustąpił pola desperacji. Nie udało się nam sprawdzić w sensowny sposób czy lepiej działają lody, czy wódka. Wiemy tylko, że jedno z nich lub oba przynoszą częściowe ukojenie.

Wycieczka po wulkanie skończyła się po kilkunastu minutach. Nastroje były różne, jedna osoba wyglądała na pokonaną, druga na trochę niewzruszoną, u mnie dominowało chyba poczucie dobrze spełnionego obowiązku. Była też satysfakcja, że obyło się bez ofiar, ani pewnych skutków ubocznych, które uwiecznili w internecie inni śmiałkowie (szukajcie na własne ryzyko). Metodyczny Maciek i Precyzyjny Paweł wspomnieli o pobudzeniu (to akurat potwierdzają też internauci, mówiąc czasem o euforii), trudności z usiedzeniem na miejscu, chęcią “wyładowania napięcia”. Widać kapsaicyna przegrała z moim wrodzonym flegmatyzmem, bo nic takiego nie poczułem.

Skorpion nas nie pokonał, tylko zahartował. Jest to kawał niesmacznej papryczki i jeszcze przez kilka godzin po tym jak minęło nieznośne palenie, odczuwałem nieprzyjemny smak w ustach. Były też inne efekty Skorpiona, o których z grzeczności nie napiszę, a jestem pewien, że sami się ich domyślicie. Nie polecam spożywania tej abominacji nikomu. Zjedliśmy ją, żebyście Wy nie musieli.


* Przygotowując tę notkę dowiedziałem się, że w 2015 Skorpion spadł na trzecie miejsce. Żniwiarza z Karoliny zastąpił HP56 Szczep Śmierci. Na skali sięga około trzech milionów, więc jest zdecydowanie ostrzejszy.


wtorek, 6 października 2015

Marsjanin - recenzja filmu i książki

“Mam całkowicie przesrane” - tymi słowami wita czytelnika Mark Watney. To też moment, w którym polubiłem tę książkę. Zachwyt nie minął na późniejszych stronach. Potem okazało się, że ma powstać film z Mattem Damonem w reżyserii Ridleya Scotta, co wywołało niemałe obawy. Ridley nie miał ostatnio dobrej passy, no a Damon zupełnie nie pasował mi do głównej roli. Tymczasem o ile film ustępuje książce, to jest absolutnie świetny.

Marsjanin to Robinson Crusoe i MacGyver w jednym. Z domieszką humoru godnego Johna McClaine. Marsjanin to pojedynczy człowiek na bezludnej planecie. Protagonista jakich dość mało współcześnie. Mark nie płacze za żoną i dzieckiem (bo ich nie ma), nie ma żalu do całego świata, nie ma głębokich myśli filozoficznych (choć w książce dowiemy się, że jego przemyślenia docierają w dziwne miejsca). Jest gościem, który bierze się z problemami za łeb i (niespodzianka) zachowuje się jak kompetentny astronauta.

Andy Weir, autor, nie jest ani naukowcem ani pracownikiem NASA. Jednakże napisał bardzo realistyczną książkę, która wręcz niekoniecznie musi być traktowana jako SF, bo można powiedzieć, że to raczej techno-thriller. Jest tam znikoma ilość elementów fikcyjnych. W ogóle powstanie i sukces Marsjanina, to ciekawa historia, ale nie będe nią obciążał recenzji.

Prosty pomysł wyjściowy - astronauta, który utknął na Marsie - owocuje niezwykle ciekawą lekturą. Weirowi należy się wielka pochwała nie tylko za to, że poświęcił tyle czasu na research, ale też za to jak rzuca kłody pod nogi swojemu bohaterowi. Niewiele jest tu dzieł przypadku. Z reguły rozwiązanie jednego problemu stanowi przyczynę kolejnego. Pamiętacie scenę w Apollo 13, gdzie facet rozsypuje na stole masę sprzętu i mówi “musicie wymyślić jak połączyć to z tym, za pomocą tych rzeczy, bo inaczej astronauci zginą”? Marsjanin w całości na tym polega. Watney na Marsie musi opracowywać nowe i nieprzewidziane rozwiązania nieprzewidzianych trudności. Ma to różne skutki uboczne.

Muszę przyznać, że z tego powodu, jak i dlatego, że w książce jest masa technikaliów i obliczania racji żywnościowych, myślałem, że Marsjanin jest wprost skrojony pode mnie. Tymczasem, ku mojemu pozytywnemu zaskoczeniu, okazało się, że marsjański Robinson podoba się wszystkim. Podobnie wygląda sprawa w przypadku filmu. Najwyraźniej okraszone humorem rozwiązywanie problemów i stawianie im czoła jest uniwersalnie atrakcyjne.

Oczywiście film i książka różnią się od siebie. Choć to wierna ekranizacja, to jednak trochę inaczej rozłożone są naciski, dodano kilka drobiazgów, jak choćby odciski od skafandra. Troszkę żałuję, że w filmie nie rozwinięto zasygnalizowanego mocniej w tym zwiastunie wątku opinii publicznej, która śledzi dzieje rozbitka. Z drugiej strony, Marsjanin i tak trwa zdecydowanie ponad dwie godziny. I to niestety czuć. Nie jestem w stanie wytknąć jakichś istotnych wad filmu, ale ten metraż po prostu jest odczuwalny.

Aktorsko dopisała cała ekipa; nawet jeśli załoga Hermesa nie ma zbyt wiele do roboty to dobrze ogląda się ich na ekranie. Jeszcze lepiej spisuje się ekipa NASA, gdzie aż roi się od tarć w kwestii tego jak i czy w ogóle ratować jednego człowieka. Wreszcie Matt Damon okazał się idealnym Markiem Watney’em. Scott, montażyści, scenarzysta - wszyscy sprawnie też poradzili sobie z kategorią wiekową. Film jest PG-13, i sprytnie obchodzi problem klnącego jak szewc astronauty. Zastanawia mnie tylko czemu w filmie zachody słońca na Marsie nie są niebieskie. Biorąc pod uwagę zgodność Marsjanina z nauką podejrzewam, że może ja czegoś nie wiem.

Ostateczny werdykt - film jest bardzo dobry i warto go zobaczyć, książka jest rewelacyjna i warto ją przeczytać. Ani w jednym ani w drugim przypadku nie zmarnujemy czasu. Marsjanin pokazuje jak zgrabnie połączyć lekkość i humor z napięciem i dramatyzmem. Serwuje też bardzo pozytywne przesłanie na temat ludzkich zalet - woli przeżycia i pomysłowości.