niedziela, 28 kwietnia 2013

Prywaciarze na orbicie

Brian Tyler - Children of Dune


41 lat temu Księżyc opuścili astronauci Apollo 16, piątej i przedostatniej załogi, która dotarła na naszego satelitę. Dwanaście lat temu Dennis Tito stał się pierwszym w historii kosmicznym turystą. Amerykanin za 20 milionów dolarów przez osiem dni przebywał z kosmonautami na pokładzie stacji MIR. Miałem napisać długą notkę o tym, dlaczego plany MarsOne – rozpoczęcia kolonizacji Marsa w 2023 roku - nie są tak absurdalne jak nakreślają to media. Ale może lepiej spojrzeć na to co obecnie dzieje się w „kosmicznym biznesie”.

O SpaceX wspominałem niejednokrotnie zarówno tu na blogu jak i na profilu facebookowym. To obecnie ikona prywatnego biznesu w kosmosie - jako pierwsza prywatna firma zaopatrują stację kosmiczną. Niedługo jednak nie będą jedyni. Udany testowy start rakiety Antares, stworzonej przez Orbital Sciences Corportation, to wstęp do współpracy NASA z drugim prywatnym przedsiębiorcą w ramach obsługi ISS.

Od kilku lat firma Virgin Galactic zapowiada „kosmiczną turystykę”. Na ten moment mają już długą kolejkę chętnych na lot suborbitalny (czyli taki w którym osiąga się przestrzeń kosmiczną, ale powrót na powierzchnię następuje przed zakreśleniem pełnej orbity) w cenie 200,000 dolarów. Pierwsze loty mogą się odbyć już w 2014 roku. Za dwa dni SpaceShipTwo przeprowadzi pierwszy test przelotu z prędkością naddźwiękową. Docelowo na pokładzie ma się znaleźć miejsce dla ośmiu osób – dwóch pilotów i sześciu bogatych pasażerów.

Prywatne loty kosmiczne planuje też firma Golden Spike. Oni jednakże celują znacznie wyżej: komercyjny dwuosobowy przelot na Księżyc, w cenie pół miliarda od osoby, już w 2020. Przedsiębiorcy w tym wypadku jednak przewidują, że ich klientami będą państwa zainteresowane badaniem Srebrnego Globu, a nie turyści.

Bigelow Aerospace to pionierzy nowego typu modułów do stacji kosmicznych. Dzięki nowoczesnym materiałom chcą umieścić na orbicie dmuchane habitaty. Lekkie i łatwiejsze w wyniesieniu w kosmos, mogą uwolnić astronautów od wiecznej ciasnoty, a być może również i od dominującego hałasu aparatury. Ambicje tej firmy zaczynają się od jednego takiego modułu dla ISS ale sięgają nawet skonstruowania komercyjnej stacji kosmicznej, która składałaby się głównie z dmuchanych komponentów. Wynajmem takiego obiektu do celów naukowych zainteresowana jest Wielka Brytania, Holandia, Australia, Singapur, Japonia i Szwecja. Planowany start działania – 2015.

O Planetary Resources i Deep Space Industries pisałem już wcześniej. Szczególnie pierwszą z tych dwóch firm należy traktować bardzo poważnie. Mają bardzo realistyczny plan biznesowy: wpierw drobne teleskopy (wynoszone na orbitę wraz z większymi misjami i przynoszące pierwsze zarobki dzięki wynajmowaniu czasu obserwacyjnego), a następnie prototypy teleskopów Arkyd 100. Deep Space Industries ma jeszcze ambitniejsze plany, choć do tej pory nie zaprezentowali żadnych konkretnych technologii. Jedynie zapowiedzieli niezwykle interesujący gadżet – drukarkę 3D, która ma funkcjonować w warunkach zerowej grawitacji i być podstawą budowania infrastruktury potrzebnej do eksploatowania asteroid.

A to nie wszystko. Poza wspomnianymi firmami, w biznesie działają również między innymi t/Space, TransOrbital, SpaceDev, Shackleton Energy Company, Excalibur Almaz.

Czy w świecie, w którym dwie firmy konkurują o dostarczanie zaopatrzenia na Międzynarodową Stację Kosmiczną, gdzie dwie inne firmy planują latanie na asteroidy, gdzie lada moment na orbicie może pojawić się komercyjna stacja kosmiczna, wokół której śmigać będą turyści, ambicje marsjańskie powinny być traktowane jako coś śmiesznego? Nie sądzę.


Gizmodo o starcie rakiety Antares
Huffington Post o Golden Spike
NY Times o dmuchanych modułach Bigelow
Update techniczny od Planetary Resources


wtorek, 23 kwietnia 2013

SS#9 - To jest Baxter, przez niego stracisz pracę


Trevor Jones - The Strangers Are Tuning


Szary człowiek coraz gorzej rozumie technikę i naukę, która go otacza w każdej chwili. Tylko częściowo spowodowane jest to szybko postępującą ich komplikacją. W znacznej mierze wynika to z tego, że choć żyjemy w czasach, gdy wszelkie informacje są na wyciągnięcie ręki, nie sięgamy po nie.­

Nikt nas też do tego nie zachęca. Ludzie, którzy inaczej zdychaliby z głodu krytykują GMO, zdrowi dzięki medycynie krytykują szczepionki, siedząc w samochodzie z LDW i GPSem klepią SMSy marudzące na technologię. Nie wymagam od nikogo szczegółowej wiedzy, ale nie byłoby źle, gdyby ludzie wiedzieli, że noszą w kieszeni urządzenia dziesiątki tysięcy razy bardziej sprawne od komputera dzięki któremu w 1969 wylądowano na Księżycu.

Rethink Robotics dokonała niesamowitej rzeczy, tworząc robota, który jednocześnie zbliży i oddali przeciętnego człowieka od cudów współczesnej nauki i techniki. Baxter jest przemysłowym robotem, którego każdy może nauczyć wykonywania pracy. Wystarczy go podłączyć do prądu i pokazać co ma robić. Koniec. Za około 22 tysiące dolarów - czyli znacznie mniej niż zarabia w ciągu roku przeciętny Amerykanin i bez wątpienia mniej niż kosztuje on rocznie pracodawcę - otrzymujemy świetnego pracownika. Nie zakłada związków, nie marudzi, nie choruje. Można go przekwalifikować, jest zaprogramowany tak by w czasie pracy uważać na przebywające dookoła osoby i nie zrobić im krzywdy i ma przyjazny interfejs, więc pewnie łatwiej się z nim komunikować niż jakimś, powiedzmy hipotetycznie, niekompletnie legalnym latynoskim pracownikiem.

Po tym co napisałem zapraszam do zapoznania się z dwoma filmikami, zlinkowanymi pod notką. Pierwszy to promocyjny materiał Rethink Robotics. Drugi przedstawia projekt z Georgia Institute of Technology. Oba są jednocześnie zachwycające i przerażające. Szczególnie w drugim trudno nie roześmiać się widząc jak robot składa podkoszulek i klaszcze, nauczony obu rzeczy przez przypadkowego człowieka. Jeśli w 2013 Baxter może robić takie rzeczy, to należy się spodziewać, że do 2016 będzie w stanie smażyć burgery 24/7. W 2020 będzie w stanie cierpliwie wysłuchać starszej osoby i przygotować jej jajecznicę na boczku zgodnie z jej życzeniami. Obawiam się tylko, że jeśli spytamy wtedy kogoś czy zachwyca go, że robot był w stanie to zrobić usłyszymy w odpowiedzi „no przecież mu powiedziałem jak ma to zrobić”.

Baxter to jedynie wierzchołek góry lodowej. Już niedługo niektórych zawodów bronić będzie tylko ludzki upór i uprzedzenia. Już kilka lat temu mówiłem, że chętnie poddałbym się diagnozie komputera i zaleconej przez niego terapii. No ale ja jestem dziwakiem i dyskusje pokazują, że większość reaguje oburzeniem. Maszyna ma mnie leczyć? Gdzie tam jakiemuś programowi do lekarza z dwudziestoletnim doświadczeniem! Jednak za takim programem może stać doświadczenie milionów lekarzy, diagnozy milionów pacjentów ich historie chorób, statystyki skuteczności różnych terapii. Niedawno doczekałem się pierwszych badań potwierdzających moje przekonanie. Uniwersytet stanu Indiana pokazał, że program podobny do Watsona spisuje się znacznie lepiej od ludzkiego lekarza. Odnotowano nie tylko wyższą o 42% skuteczność diagnozy i leczenia, ale również terapie zalecane przez komputerowego diagnostyka były o 58% tańsze. Czy teraz ktoś z Was chętniej udałby się do nieludzkiego doktora? Jeśli tak to dobrze, jeśli nie to pewnie trzeba zacząć się oswajać z taką myślą, bo sporo wskazuje na to, że czeka nas lawina zmian, na końcu której będziemy mieli świat pełen bezrobotnych. Opór nie ma sensu, trzeba raczej pomyśleć jak taki świat może funkcjonować.


Źródła:
Film promujący Baxtera
Film przedstawiający przypadkowych ludzi uczących robota
Ambitne plany Rethink Robotics
Strona produktu Baxter
Komputerowa diagnoza


sobota, 20 kwietnia 2013

Oblivion – Niepamięć

M83 / Susanne Sundfor – Oblivion
M83 – StarWaves


Tegoroczną serię filmów SF otwiera Oblivion. Czeka nas jeszcze kolejny Star Trek, Elysium, wątpliwe After Earth, obiecujący Pacific Rim, wyczekiwana Gra Endera, Europa Report, Gravity i co tam jeszcze. Myślę, że prawie każdy znajdzie coś dla siebie. Ja pewnie sięgnę po większość z tych tytułów. To nagromadzenie fantastyki i fakt, że Niepamięć spodobała mi się tak bardzo, uznaję za potwierdzenie, że dobra passa SF od kilku lat tylko przybiera na sile.

Joseph Kosinski, facet od reklamówek, w 2010 dał światu sequel klasycznego TRONa. Sequel przyjęty co najwyżej nieźle, nie był też wielkim przebojem kasowym. Mimo to, po kosztującym niemal dwieście baniek debiucie dostał szansę nakręcenia własnej historyjki za sto dwadzieścia milionów. Formalnie można powiedzieć, że to ekranizacja komiksu, pardon, powieści graficznej Kosinskiego. Jako że ta nigdy nie została opublikowana, uczciwie można powiedzieć, że Oblivion nie jest żadną ekranizacją, sequelem ani remake. Po okresie w którym zdawało się to niemożliwe, znowu powstał wysokobudżetowy film oparty o oryginalny pomysł. Avatar i Incepcja przełamały pewną blokadę, mam nadzieję, że Niepamięć odniesie sukces i stanie się to normą.

Oczywiście z tym oryginalnym pomysłem nie należy się rozpędzać. Dwugodzinny film Kosinskiego to mozaika znanych elementów. Nie ma w nim niczego, czego nie widzielibyśmy w jakiejś formie. Od pierwszych zwiastunów kreowało mi się wyobrażenie o ładnym widowisku z potencjalnie durną i wtórną fabułą. Może dlatego zostałem pozytywnie zaskoczony. Owszem, wiele rzeczy poprawnie przewidziałem na podstawie materiałów promocyjnych, inne były jasne z pewnym wyprzedzeniem w trakcie filmu. Ale raz na jakiś czas pojawiała się jakaś mała niespodzianka, miły twist wprowadzający ciekawy akcent do całości. Ostatecznie fabuła ma pewne luki, ale na te drobne można machnąć ręką, te większe natomiast rekompensuje atrakcyjność tego, co widzimy w kinie.

Tu pozwolę sobie na małą dygresję – Oblivion to film, który zasługuje na największy możliwy ekran. Fakt, że polskie IMAXy go nie wyświetlają to po prostu skandal. Nawet jeśli miałby dzielić salę z G.I. Joe i Oz: Wielkim i Potężnym, to należało znaleźć dla niego choć jeden seans dziennie.

Skoro zacząłem już marudzić, mogę przejść od razu do wyrzutów wobec samego filmu. Pomijając pewne niedoskonałości fabularne, Niepamięć obnaża wady reżysera, które można było dojrzeć już w Tronie. Świetny od strony technicznej Kosinski kompletnie nie potrafi budować napięcia i nie panuje nad tempem swojego filmu. Choć wizualna strona sprawia, że całość chłonąłem z ogromną przyjemnością, praktycznie ani przez chwilę nie poczułem dreszczyku związanego z wydarzeniami.

Kolosalnym błędem jest prolog, w którym narracja Toma Cruise streszcza wydarzenia pięćdziesięciu lat poprzedzających akcję. Jest to karygodne, bo opustoszała, zrujnowana Ziemia wzbudzałaby ciekawość widza, automatycznie angażując go w film. Szczególnie, że w połowie filmu raz jeszcze słyszymy opowieść o tych wydarzeniach, więc i tak widownia doczekałaby się odpowiedzi (w które i tak od początku mamy wątpić). Jednocześnie, dość niezdarnie wypadł motyw czyszczenia pamięci technikom, którzy pracują na Ziemi. W sumie widownia sama musi sobie dopowiedzieć, że to dla zabezpieczenia reszty ludzi na wypadek pojmania przez obcych.

Oblivion leży też emocjonalnie i winę za to ponosi jednoosobowo Kosinski. Możemy nie lubić naczelnego wariata Hollywood, ale Tom Cruise potrafi grać. Mimo potencjału w tej historii, reżyser nawet nie próbował wykrzesać jakichś emocjonalnych momentów. Ciekawie wypada jedynie niesympatyczna od pierwszych scen Andrea Riseborough. Morgan Freeman zupełnie nie ma żadnych okazji by się wykazać, więc po prostu dobrze się bawi w swojej drobnej acz fajnej roli.

Innymi słowy jeśli liczycie na emocje i fascynujące charaktery, to nie otrzymacie ich. Sami ocenicie, czy może to nadrobić bardzo sprawna mieszanka mniej i bardziej znanych motywów z klasyków science fiction. To, oraz fenomenalna warstwa wizualna. Trudno mi dobrać słowa by odpowiednio ją opisać i nie pompować oczekiwań w niewłaściwym kierunku. Nie jesteśmy zalewani epickimi czy szpanerskimi wodotryskami, które domagają się naszego zachwytu. Zamiast tego Oblivion to dwugodzinny spektakl monumentalnych obrazów zrujnowanej planety. Jest coś nonszalanckiego w tym jak ukazywana jest fotorealistyczna ruina na niewyobrażalną (czasem lekko bzdurną) skalę. Realizacja filmu w zaskakującym stopniu polegała na praktycznych efektach i to widać w mieszkaniu w chmurach, które w całości jest praktyczną scenografią otoczoną wielkim ekranem, na którym wyświetlano niebo, chmury i gwiazdy nagrane wcześniej na szczycie hawajskiego wulkanu. Dzięki temu aktorzy grali w „naturalnym” oświetleniu i przy „autentycznych” tłach a nie w zielonym pudle. Świetnym zdjęciom spektakularnego świata, który wyczarował Kosinski wraz ze specami od efektów i scenografii, sekunduje rewelacyjny soundtrack w wykonaniu kapeli M83.

Może dla niektórych wspomniane braki przekreślają ten film. Na mnie jednak to co zobaczyłem zadziałało w pełni i Oblivion uznaję za bardzo dobre kino SF. Żałuję jedynie, że nie miałem okazji zachwycić się nim w IMAXie. Trzymam kciuki za jego sukces kasowy, by kolejne studia też sięgały po oryginalny materiał SF.


niedziela, 14 kwietnia 2013

Silnik fuzyjny - potęga Słońca w rakiecie

Nico Vega – Fury Oh Fury


Porównanie podróży kosmicznej do siedzenia na bombie nie jest wcale przesadą. Pomijając sytuacje w których rzeczywiście rakiety stawały się bombami, to nawet jeśli wszystko idzie zgodnie z planem, mamy do czynienia z kontrolowaną eksplozją. Tysiące ton paliwa, najczęściej schłodzonego do stanu ciekłego tlenu i wodoru spalają się w temperaturze 1400’C popychając pojazd ku orbicie. Może niedługo podróże kosmiczne będzie można porównać do siedzenia na gwieździe. Może wkrótce astronautów pchać będzie eksplozja towarzysząca fuzji nuklearnej, spalająca wodór w hel w temperaturze milionów ‘C.

Wpierw zachęcę was do przeczytania tekstu Dona Pettit – faceta, który z niskiej orbity ziemskiej wysyłał nam, Ziemianom fajne filmiki, kręcone w wolnym czasie. Kiedy nie prezentował zjawisk fizycznych w zerowej grawitacji za pomocą klocków lego, ani nie zajmował się utrzymywaniem stacji kosmicznej w jednym kawałku, pisał również teksty. Artykuł „The Tyranny of the Rocket Equation”, świetnie przedstawia wzór Konstantego Ciołkowskiego (spisany jeszcze przed pierwszym lotem braci Wright), który na wyznaczył ramy (a zatem również ograniczenia) kosmonautyki na wiele dekad.

Dla leniwych, skrócę – wzór ten określa prędkość rakiety, która w trakcie lotu zużywa paliwo, czyli staje się coraz lżejsza. Prędkość ta jest proporcjonalna do prędkości wylotowej gazów z dysz i logarytmu naturalnego stosunku masy rakiety z paliwem do masy rakiety bez paliwa. Jako, że żeby dostać się na orbitę, na Księżyc lub Marsa musimy osiągnąć odpowiednią prędkość, to znając „skuteczność” paliwa, możemy ocenić jak wiele paliwa potrzeba by wysłać w te miejsca satelity, pojazdy, łaziki. Jak się okazuje w przypadku pojazdów kosmicznych paliwo może stanowić nawet ponad 90% masy pojazdu (podczas gdy w samochodzie z pełnym bakiem będzie to zaledwie 4%). Jeśli chcesz zabrać kilogram prowiantu więcej, potrzebujesz 10 kilogramów paliwa więcej (w uproszczeniu oczywiście).

Dlatego od dawna poszukujemy środków napędu innych niż rakiety chemiczne. Od lat istnieje szereg propozycji, jak choćby projekt Orion (bardzo obiecujący, zawieszony z powodów politycznych, napęd nuklearny). Światełkiem w tunelu może być napęd fuzyjny. Energia, która rozpala Słońce, czyli fuzja wodoru w hel może w przyszłości napędzać nasze pojazdy kosmiczne. Działałoby to w następujący sposób – silne pole magnetyczne miażdży obręcz z lekkiego metalu (lit, aluminium), która zgniata pigułkę deuteru lub trytu (odmiany wodoru) tak mocno, że następuje fuzja nuklearna i wyzwolenie ogromnej ilości energii. Pole magnetyczne kieruje siłę eksplozji w jednym kierunku, odpychając pojazd w przeciwną, analogicznie do zwykłej rakiety. Z tą różnicą, że ilość paliwa o wielkości ziarnka piasku mogłaby dać siłę ciągu porównywalną z czterema litrami chemicznego paliwa (np. wodór/tlen).

Silnik, nad którym pracować będą inżynierowie z University of Washington powinien pozwolić na konstrukcję statku, który zabrałby ludzi na Marsa w ciągu 30-90 dni. Jego właściwy ładunek stanowiłby 33% całej masy masy (dla porównania, Apollo 11 z załogą stanowił zaledwie 1,5% masy rakiety Saturn V). Oczywiście skoro taka podróż trwałaby np. 30 dni, zamiast około 240 przy zwykłej rakiecie, to ilość jedzenia potrzebna na wyprawę zmniejszyłaby się ogromnie dodatkowo zmniejszając masę, ilość potrzebnego paliwa, czas w którym astronauci wystawieni są na promieniowanie kosmiczne, koszty misji itd.

Problemy? Impulsowe rozpędzanie. Wstępny plan zakłada, że silnik doprowadzałby do fuzji paliwa mniej więcej raz na minutę, popychając statek z tak dobraną siłą, by przeciążenie go nie uszkodziło. Współczuję każdemu, kto musiałby spędzić trzy dni w przyspieszającym w ten sposób pojeździe – nieważkość i potężne szarpnięcie co minutę. I tak przez 72 godziny. To samo przy hamowaniu przed dotarciem do celu. A jednak widząc drogę jaką przebyliśmy od Wright Flyera do Jumbo Jeta, nie potrafię być pesymistą.


The Tyranny of the Rocket Equation
NASA-backed fusion engine could cut Mars trip to 30 days


wtorek, 9 kwietnia 2013

Planeta, która nie powinna istnieć

Metallica – Thing that should not be


Odkryliśmy wiele dziwnych planet. W niektórych przypadkach nie sądziliśmy, że w ogóle coś takiego może istnieć. Lovecraft byłby zachwycony. Napiszę dziś o jednej, która w pełni zasługiwałaby na lovecraftowską nazwę Nyogtha. TrES-2b jest najciemniejszą znaną nam planetą.

TrES-2b, nieoficjalnie nazywana Nyogthą, znajduje się 718 lat świetlnych od nas. Krąży wokół gwiazdy bardzo podobnej do Słońca. Jej półoś wielka wynosi zaledwie 0,03556 AU, oznacza to, że smaży się w świetle swojej gwiazdy trzydzieści razy bliżej niż Ziemia (i trzynaście razy bliżej niż Merkury). Jakby tego było mało, tamtejszy rok trwa niecałe dwa i pół dnia. Jeśli przeliczymy to, okaże się, że planeta większa i cięższa od Jowisza porusza się z prędkością pięciuset sześćdziesięciu tysięcy kilometrów na godzinę. W 2006 roku wysłaliśmy w kierunku Plutona ważącą pół tony sondę New Horizons, która obecnie jest najszybszym pojazdem wysłanym w kosmos przez ludzkość. Jest dziesięć razy wolniejsza od mrocznej planety.

Pogoda na tym bezbożnym zakątku kosmosu, dzięki dobremu nasłonecznieniu, też jest niczego sobie. Atmosfera zawierająca chmury sodu, potasu i tlenku tytanu (!), prawdopodobnie wiatry gnające burze roztopionych metali, gotujący się gdzieś w środku ocean aluminium… To oczywiście tylko spekulacje. Nie wiemy jak tak naprawdę wygląda powierzchnia tak zwanych gorących jowiszów – gazowych gigantów krążących blisko gwiazd. Czy tam również wykształcają się pasma chmur różnej barwy?

To co wiemy, to ile światła padającego na planetę jest odbijane. W przypadku TrES-2b, 99% promieniowania zostaje zaabsorbowane i jedynie jeden procent (lub mniej, nasze pomiary pozwalają wyznaczyć tylko górną granicę) zostaje odbity. Bryłka węgla odbija więcej światła. To w połączeniu z bliskością gwiazdy gwarantuje tam temperatury około 1000’C. Tak nagrzany gazowy olbrzym pęcznieje jak balon z rozgrzanym powietrzem. To sprawia, że ta planeta ma gęstość niemal dwukrotnie mniejszą od Jowisza i mogłaby unosić się na wodzie.

Nyogtha, jest tak wielka i krąży tak blisko swojej gwiazdy, że gdyby umieścić ją w takiej samej odległości od Ziemi, czyli czternaście razy dalej niż Księżyc, i tak wyglądałaby na cztery razy większą od naszego naturalnego satelity (i kilkakrotnie ciemniejszą). Dlatego pamiętajcie – jakby ktoś organizował głosowanie na nazwę dla TrES-2b, to wiecie na co głosować.


Grafika: David A. Aguilar (CfA)


wtorek, 2 kwietnia 2013

Scary Shit #8 - Chimery w służbie nauki


Michiru Oshima – Brothers


Lubimy szufladkować. I słusznie, bez tego trudno byłoby się dogadać. Jednak natura ma to w nosie i okazuje się, że mamy planety karłowate (ni planeta, ni planetoida), brązowe karły (ani gazowy gigant, ani gwiazda), mamy ryby z nogami i wirusy (ani żywe, ani martwe). Od niedawna sami tworzymy sobie kolejny problem tworząc chimery.

Chimera to organizm, który składa się z komórek o różnym DNA. Nie należy tego mylić z hybrydą, czyli krzyżówką różnych gatunków. Każda komórka takiego organizmu ma jednakowe DNA będące mieszanką dwojga rodziców. W przypadku chimer mamy do czynienia z różnymi genetycznie komórkami składającymi się na jeden organizm.

W naturze chimery powstają gdy dojdzie do zaburzeń mitozy komórek roślinnych, wielokrotnego zapłodnienia komórek zwierzęcych, połączenia dwóch zarodków lub wymiany komórek między nimi. To rzadkość. Obecnie wśród ludzi znajdują się pewnie miliony chimer – każdy człowiek po udanym przeszczepie organu jest de facto chimerą. Oczywiście wiąże się to z reguły z koniecznością terapii przeciwko odrzutowi i wieloma nieprzyjemnościami.

Naukowcy dokonują jednak bardziej niezwykłych rzeczy, które być może niedługo będą wymagały regulacji i refleksji. Dość oczywiste dla nas jest, że Kowalski z sercem Nowaka to wciąż Kowalski. Nie zawsze jednak wszystko będzie tak oczywiste. W połowie marca badacze z King’s College w Londynie ogłosili, że udało im się wyhodować zęby miksując komórki z ludzkich dziąseł i komórek zębów trzonowych mysiego płodu. Tak powstały ząb miał szkliwo i rosnący korzeń i potencjalnie nadawałby się do wszczepienia.

Chimery to szansa do prowadzenia badań nad metodami leczenia najróżniejszych przypadłości bez użycia człowieka. Badania na zwierzętach mają pewne ograniczenia.  Po prostu te obiekty doświadczalne nie są ludźmi, więc nie ma pewności jak celnie oddają reakcję chorego człowieka. Dlatego już od 1988 roku prowadzono eksperymenty, by stworzyć ludzko-mysie chimery, które miałyby w pełni ludzki system odpornościowy, by testować na nich leki na HIV. Media donoszą, że takie myszy udało się wyhodować w połowie 2012.

Tegoroczny TED wśród licznych, fenomenalnych wystąpień miał również jedno zatytułowane „The dawn of de-extinction”. Polecam całość, Stewart Brand prezentuje szereg niesamowitych technologii, dzięki którym nie tylko udało się powstrzymać wyginięcie pewnych zwierząt, ale również przywrócić takie, które zdawałoby się zniknęły na zawsze. Jeden fragment tego wystąpienia szczególnie pasuje do tej notki. Mianowicie grupie szkockich biochemików udało się stworzyć chimeryczne kurczaki. Wyglądały i zachowywały się jak kurczaki, ale miały gonady sokołów. Kiedy kogut zrobił swoje, kura zniosła jajko. Z jajka wykluło się pisklę sokoła. Jako, że ptaki w wielu przypadkach szereg zachowań mają bardzo mocno zakodowanych w instynkt są spore szanse, że nawet bez właściwych rodziców można będzie przywrócić naturze gatunki, które zniknęły z powodu człowieka.

Na deser zostawiłem sobie coś szczególnie działającego na wyobraźnię. Naukowcy na całym świecie sięgają po różne metody by lepiej zrozumieć jak działa mózg i jak stawiać czoła licznym chorobom układu nerwowego. Ekipa z University of Rochester stworzyła coś co powinno Wam przypomnieć „Planetę Małp”, choć znowu chodzi o myszy. Stworzyli ludzko-mysie chimery innego typu. Gryzoniom wszczepiono do mózgu ludzkie komórki glejowe, następnie przeprowadzono szereg testów, porównując ich osiągi ze zwykłymi myszami. Chimeryczne gryzonie uczyły się nawet dwukrotnie szybciej od zwykłych kuzynów, wykazywały się lepszą pamięcią oraz lepiej dostosowywały się do nowych sytuacji.

Tytuł tego cyklu traktuję z przymrużeniem oka, ale niejednokrotnie te informacje wywołują prawdziwy dreszczyk. Nie ma dla niego racjonalnego wyjaśnienia. Nie podpisałbym petycji, która miałaby zablokować takie badania. Jestem przekonany, że wiele nas nauczą i nie wywołają wielkiej tragedii, a jak wydać po przykładzie Stewarta Branda, mogą wręcz pomóc naprawić szkody, które spowodowaliśmy na tej planecie.


Źródła:
Mysio-ludzkie zęby 1
Mysio-ludzkie zęby 2
Myszy z ludzkim systemem immunologicznym (2012)
Myszy z ludzkim systemem immunologicznym (1988)
Steward Brand: The dawn of de-extinction (bardzo polecam)
Myszy z ludzkimi komórkami mózgowymi
Obrazek tytułowy