czwartek, 28 lutego 2013

Scary Shit #7 – telepatia elektroniczna już dzisiaj

Zack Hemsey – Mind Heist: Evolution


Wiedziałem, że przyjdzie czas na taką notkę. Nie przypuszczałem jednak, że napiszę ją tak szybko. Ale jeśli informacje z mózgu szczurka w Brazylii, zostają przekazane prosto do mózgu szczurka w Karolinie Północnej, to nie ma co zwlekać.

W ostatniej notce wspominałem o tym jak rejestrowana aktywność mózgu może stanowić sygnał sterujący wirtualną lub robotyczną ręką. Co więcej, sygnały przekazywane z takiej ręki do wszczepionego w mózg BMI (Brain-Machine Interface), mogą stanowić jasną informację – np. o tym jaka jest faktura przedmiotu w wirtualnym świecie. Innymi słowy mamy działający w dwie strony interfejs między maszyną a mózgiem.

Jeśli wynaleźliśmy mikrofon i głośnik, to naturalnie kolejnym krokiem będzie budowa telefonu. Zatem, choć może to wywołać dreszczyk, nie powinno dziwić, że zamiast połączenia mózgu z ramieniem robota, połączono jeden mózg z drugim. Na razie jednostronnie. Naukowcy z Duke University wykazali, że można przekazać informację „bezpośrednio” pomiędzy dwoma mózgami. Przez bezpośrednio, mamy oczywiście na myśli bez klasycznej komunikacji, informacji wizualnej, dotykowej, zapachowej czy dźwiękowej.

Dwa szczury z implantami w mózgu przeszły cykl treningów. Szczura zwanego „koderem” nauczono prostej sztuczki – dotknij łapką dźwigienki nad którą pali się lampka, a dostaniesz jedzonko. Szczur zwany „dekoderem” od początku był szkolony tak, by otrzymywać nagrodę, gdy dotknie tej samej dźwigienki, której dotknął szczur po drugiej stronie łącza. W docelowym eksperymencie pokazano, że „dekoder” pomimo braku różnic między dwiema dźwigniami wybierał tę samą co „koder”. Użyteczną informację pomiędzy dwoma szczurzymi mózgami przesłano na dystans 6488 kilometrów.

Od chwili ślęczę nad klawiaturą, a w moim około półtorakilogramowym mózgu pędzi cały potok pomysłów na zastosowanie tych możliwości, od diagnozy i terapii, przez rozrywkę i Borga, aż po nagrywanie wspomnień, snów i domenę publiczną z której można pobierać myśli geniuszy. Nie przyszło by mi natomiast do głowy to, co sugerują sami twórcy, mianowicie kolektywne rozwiązywanie problemów. Sieć mózgów wspólnie szukająca rozwiązań, być może jeszcze wspierana przez odpowiednie rozwiązania z tak zwanej „inteligencji roju”, mogłaby sięgać po pozornie niemożliwe.


Źródło: A Brain-to-Brain Interface for Real-Time Sharing of Sensorimotor Information


sobota, 23 lutego 2013

Raczkujący Transhumanizm

X-Ray Dog – The Exalted One


Zdumiewające możliwości adaptacji mózgu mogą w najbliższych latach przynieść niesamowite korzyści. Wpierw tyczyć się to będzie przywracania utraconej sprawności, kiedyś jednak mogą z tego wykwitnąć technologie rozszerzające nasze naturalne możliwości. Ta notka będzie próbą skromnej syntezy kilku informacji które pojawiły się na facebookowym profilu Węglowego Szowinisty, więc czujcie się zachęceni do lajkowania i śledzenia ciekawostek, które się tam pojawiają.

Czasem mówi się o zacieraniu różnic między komputerem/maszyną a mózgiem. Myślę, że tu mamy jeszcze wiele do zrobienia. Czym innym jednak jest granica między człowiekiem i maszyną. Jak się okazuje mózg od zawsze był otwarty na współpracę, a dzisiejszy stan wiedzy i technologia wreszcie pozwalają by tą współpracę podjąć.

Zacznijmy od czegoś niewinnie prostego. Pewien facet wszczepił sobie niewielki, płaski magnesik w mały palec u ręki. Kiedy rana się zagoiła zaczął doświadczać wibracji magnesu wywołanych niewidzialnymi dla oka polami magnetycznymi. Choć technicznie jest to przedłużenie jego zmysłu dotyku, opisując swoje wrażenia wyraźnie mówi o tym jak o nowym zmyśle. Wspomina, że szereg urządzeń wiązał się z unikalnymi odczuciami – transformatory, mikrofalówki, wentylatory laptopów. Idąc przez skrzyżowanie wyczuwał silne pole magnetyczne pod ziemią, najprawdopodobniej generator lub chłodzenie generatora kolejki podmiejskiej. Wskazuje wyraźnie, że z jego perspektywy nie był to po prostu zmysł dotyku tylko coś całkiem nowego.

Jest to zbieżne z niedawnym eksperymentem. Pewnemu szczurkowi wszczepiono implant do mózgu, w obszarze związanym z dotykiem. Został on połączony z detektorem podczerwieni. Choć wpierw gryzoń mieszał nowe sygnały z dotykiem, w ciągu miesiąca w pełni rozróżniał bodźce dotykowe i podczerwone. Mózg bez utraty sprawności dotykowej zaadoptował nowy zmysł. Transhumaniści zacierają rączki. Jednocześnie jednak oznacza to coś potencjalnie bliższego i istotniejszego. Jeśli mózg może dokonać takiego przeprogramowania, to znaczy, że np. po uszkodzeniu kory wzrokowej można by „zatrudnić” inny obszar (np. odpowiedzialny za dotyk), by przejął utracone funkcje i by zdrowe oczy znów mogły widzieć.

Tyle w temacie dodatkowych zmysłów. A co z dodatkowymi kończynami? Niemożliwe? Możliwe. Naukowcy przez długi okres analizowali aktywność mózgu małpki o ślicznym imieniu Aurora. Głównie chodziło o aktywność związaną z ruszaniem jedną ręką. Gdy uczeni stwierdzili, że mają dość, dali małpce trzecią rękę. Robotyczne ramię reagowało na aktywność mózgu. Wkrótce Aurora mogła ruszać niezależnie trzema ramionami. Nie mieliśmy tu do czynienia z dwiema rękami wykonującymi identyczne ruchy, tylko z naczelnym ssakiem o trzech górnych kończynach (nawet jeśli jedna była mechaniczna i nie przyczepiona do ciała).

To wciąż nie wszystko. Przeprowadzono też badania nad bodźcami trafiającymi do mózgu. Małpkom kontrolującym wirtualne ręce w wirtualnym świecie dostarczano bodźce do ośrodków czucia. Makaki przeszkolono tak, by rozróżniały fakturę pozornie identycznych przedmiotów. Nie muszę chyba dodawać, że eksperyment zakończył się sukcesem. Co z tego wynika? To oczywiście ogromne pole do popisu dla protetyki, ale idea dodatkowych kończyn, kierowania wirtualnym awatarem (lub po prostu obsługa software’u) za pomocą myśli nie powinna przejść bez echa. Nie raz wspominałem tu o egzoszkieletach, taka maszyna, kontrolowana przez sparaliżowaną osobę może zupełnie odmienić komfort życia.

Kolejna nowinka która pasuje do tej notki to bioniczna dłoń nowej generacji, która w roku 2013 trafi do pewnego pacjenta. Nie jest to kontynuacja badań prowadzonych nad Aurorą, gdyż tym razem naukowcy nie chcą sięgać do mózgu pacjenta. Dłoń, którą możecie zobaczyć na górze, lekarze podłączą bezpośrednio do nerwów pacjenta. Interfejs między człowiekiem a maszyną powinien działać w dwie strony, dzięki czemu będzie on nie tylko w naturalny sposób poruszał dłonią, ale również powinien mieć w niej czucie. Pierwszy test przeprowadzono w 2009 roku na innym pacjencie. Połączenie z nerwami ręki pozwoliło mu poruszać palcami, zaciskać pięść, trzymać przedmioty i czuć dotyk. Tym razem po raz pierwszy mechaniczna dłoń zostanie wszczepiona na dłużej, do tego jest to nowszy prototyp z większą swobodą ruchów i ilością sensorów dotyku. W ciągu miesiąca po zabiegu poznamy odpowiedzi na szereg pytań – czy pacjent będzie w stanie tolerować obce ciało na długą metę, jak zachowają się łączenia nerwów z elektroniką itd.

Pierwsza grupa pacjentów w USA otrzymała bioniczne oczy. Chorzy z uszkodzoną siatkówką, ale sprawnym nerwem ocznym otrzymali sztuczne odpowiedniki siatkówki, obecnie liczące sobie 60 pikseli, wyświetlających „obraz” z małej kamery noszonej w okularach. Skutki były różne, od bardzo ograniczonej poprawy, aż po takich, którzy byli w stanie odczytać nagłówki gazet. To dopiero początek. Kolejne wersje będą mieć większą rozdzielczość, a w planowanych modelach elektrody zastąpią ogniwa fotowoltaiczne. Obraz będzie generowany bezpośrednio w bionicznym oku bez udziału kamery. Współczesne aparaty słuchowe, umożliwiają podłączenie się do telewizora, komputera lub telefonu. Na co pozwolą bioniczne oczy przyszłości? Można puścić wodze wyobraźni.

Powiedzmy sobie wprost. Nikt rozsądny dzisiaj nie chciałby zastąpić własnego oka sztucznym. Nawet gdyby obraz był jednakowej jakości z żywym okiem (czyli, jeśli wierzyć Internetom ponad 500 megapikseli, lub 18 sekund kątowych), nawet gdyby można było takim okiem oglądać filmy „bezpośrednio”, w każdej chwili robić zdjęcia i wrzucać je na fejsika. Oko bez aparatu, ale własne nie wymaga ładowarki, w pewnym stopniu potrafi się samo regenerować, świetnie pasuje do oczodołu i jest optymalne dla mózgu. Nie powinno jednak ulegać wątpliwości, że widzimy raczkujące idee transhumanizmu, więc trudno opanować się przed myśleniem o tym co się stanie, gdy zaczną biegać.


Źródła:
Facet z magnesem w palcu
Implant daje szczurowi szósty zmysł
TEDowe wystąpienie między innymi o Aurorze
Bioniczna dłoń która czuje
Pierwsze bioniczne oczy widzą światło


niedziela, 17 lutego 2013

Walentynkowe dziwactwa

Nat King Cole – Unforgattable


Myślicie, że modliszki pożerające głowę samca to dziwactwo? Dowiedziono, że odgryzienie głowy samcowi (modliszki! mówimy o modliszkach!) poprawia jego… osiągi. Jest to zatem lepsze dla samolubnych genów. Myślicie, że sikające na siebie jeżozwierze, czy pijące swoje siuśki żyrafy to perwersja? Że penis w kształcie korkociągu u kaczki to wynaturzenie?

Ha! To jest nic! Zaraz poznacie kilka przykładów tego, że dziobaki nie są agregatem wszystkich dziwactw natury. Żeby mieć o czym pisać za rok i żebyście nie zrywali się po nocach dziś serwuję tylko trzy ciekawostki.


Nowy penis w ciągu doby

Morskie ślimaki Goniobranchus reticulatus, jak to u ślimaków często bywa, są obojnakami. Są jednakże obojnakami z ambicjami, więc zamiast samogwałtu wolą znaleźć sobie drugiego osobnika z którym ochoczo zabierają się do rzeczy i umieszczają to co trzeba, tam gdzie trzeba. I tu następuje niespodzianka, bo po sprawie penis nie wraca na swoje miejsce, tylko zostaje tam gdzie był (wciąż pompując nasienie) lub jest porzucony na dnie oceanu. Niektóre zwierzątka w ten sposób kończą żywot – przekazując geny potomkom. Nie w tym przypadku. Utrata najważniejszego z organów nie jest ani końcem życia ani nawet przyjemności, bo Goniobranchusowe penisy odrastają i to zaledwie w ciągu doby. To jeszcze nie koniec zaskoczeń. Jak się okazuje stworzonka te muszą być fanami Paula Cohelia* - siusiak nie odrasta w nieskończoność. Po trzecim razie kończy się pewien okres w życiu ślimaka.


Podwodne drag queens

Mątwy, jak większość głowonogów mają niesamowite zdolności kamuflażu. Potrafią zmieniać kształt ciała, jego kolor i fakturę. Kiedy przychodzi do pory godowej, duże samce pilnują „swoich” samic, by upewnić się, że nikt inny nie będzie się z nimi parzył. Mniejsze samce zmuszone są do kombinowania. Dlatego upodobniają się do samic, by niepostrzeżenie przemknąć obok pozbawionych szyi strażników i dobrać się do pań. Samice cenią sobie tą przebiegłość i dopuszczają cwaniaczków częściej niż dużych samców **. Czasem jednak dochodzi do sytuacji, której wszyscy woleliby uniknąć. Duży samiec niekiedy próbuje dobrać się do przepływającej obok niewiasty, fortel zostaje wtedy odkryty w najbardziej niezręczny sposób.


Przebiegłe rybki świntuszki

Pewne rybki z gatunku pielęgnic stosują jeszcze bardziej wyszukany fortel. Otóż samice chronią swoją ikrę trzymając ją w buzi. Samce tymczasem na drodze ewolucji wykształciły na brzuchu wzorek łusek przypominający ikrę. Kiedy przychodzi TA pora roku, samiec z miną niewiniątka przepływa obok samicy. Samica myśli sobie „O ja głupia .… zgubiłam jajeczka!” szybciutko podpływa otwierając paszczę by wessać je do bezpiecznego miejsca… w tym momencie samiec świntuch wypuszcza nasienie i odpływa z miną pokerzysty.


* - “Everything that happens once can never happen again. But everything that happens twice will surely happen a third time.”
** - Mating trick.


poniedziałek, 11 lutego 2013

Scary Shit #6 - robot zjadł pana

Sheb Wooley – The Purple People Eater


Tak jest, Japończycy zbudowali robota, który połyka ludzi. Robi to wolno, niezdarnie i tylko jeśli człowiek grzecznie położy się na baczność. Teoretycznie ma to służyć do ratowania ludzi w ciężkich warunkach. Jednak jak zobaczycie na filmiku, tempo jest dość rozpaczliwe, maszynka niezbyt manewrowa, a potencjalny nieszczęśnik powinien nosić kask i być odpowiedniego rozmiaru. Do tego najlepiej, żeby tragedia rozgrywała się na płaskim terenie. Sami oceńcie:



Nie wiem czy gdzieś poza Japonią coś takiego mogłoby zostać zbudowane. Wymyślone – na pewno, ale projekt skończyłby jako obiekt żartów. Początkowo dzisiejsza notka miała kpić z ich stylu pracy nad robotami, który kiedyś przodował i zachwycał, dziś jednak wciąż tkwi w miejscu. Japonia straciła przewagę nad cudami tworzonymi przez świat zachodni, szczególnie jeśli spojrzeć na zabawki Boston Dynamics. Z ich nowości polecam obejrzeć LS3 - Legged Squad Support System. Błoto, gruz, nierówny teren, przypadkowa wywrotka, radzi sobie ze wszystkim. Oczywiście nie potrafi jeszcze załadować sobie na plecy rannego. Jeszcze. Ale jeśli miałbym obstawiać kto uratuje mnie z płonącego budynku w 2043 roku, to wybrałbym potomka amerykańskiej robo-krowy a nie japońskiego pożeracza ludzi.

Jednak muszę zwrócić honor Japończykom. Kiedyś każdy pokaz ASIMO był efektem wielogodzinnej pracy programistów, dokładnie uczących go otoczenia i wszystkich ruchów. Jak się okazuje dokonali pewnych postępów i obecnie ikoniczny robot Hondy potrafi już między innymi naśladować ruchy widzianej osoby (najlepiej jeśli widzi ją Kinect):



Jest postęp. Nie ma to jednak startu do takiego np. Baxtera (o którym planuję jeszcze napisać kiedyś, w bardziej filozoficznej notce). Kusi by postawić tezę, że mamy tu ciekawą okazję do porównania podejścia „top-down” w przypadku Asimo, który niemal od początku miał taki zakres ruchów i jak człowiek, ale jest dość nieporadny. Nie ma tu mowy o pokonywaniu toru przeszkód balansowaniu, radzeniu sobie z popchnięciem itd.. Dopiero kroczek po kroczku nabiera on pewnych umiejętności. To podejście chciałoby się porównać z „bottom-up” Amerykanów, którzy zaczęli od analizy zasad ruchu, samodzielnego utrzymywania równowagi i poruszania się po różnych powierzchniach. I tak od drobiącego w miejscu Big Doga doszli do krówska LS3, oraz od maszerującego Petmana do Pet-Proto pokonującego tor przeszkód.

To jednak za duże uproszczenie, jedni i drudzy uczą się od siebie, zaczynali w różnych okresach i warunkach, ze zgoła różnymi celami. Dlatego zamiast puenty zostawię Was z Giant TORAYAN’em:

"This GIANT TORATAN doll is the ultimate child's weapon, as it sings, dances, 
breathes fire, and follows only those orders given by children."


Tytułowy obrazek: UberReview


środa, 6 lutego 2013

Środowy hat-trick

Ozzy Osbourne - Crazy Train


Trzy filmy. Kciuk w górę, kciuk w dół i jeszcze raz w górę (raczej).


Jack Reacher

Bardzo się cieszę, że zdążyłem się złapać jeden z ostatnich seansów tego filmu. Nie ukrywam też, że nie skusiłbym się, gdyby nie liczne pozytywne opinie. Tom Cruise nie jest moim ulubieńcem, ale potrafi grać. Nawet twardziela, mimo pięćdziesiątki na karku i nikczemnej postury. Tym razem jako Jack Reacher pakuje się w pozornie oczywistą sprawę wojskowego snajpera, który postanowił postrzelać sobie do przypadkowych ludzi. Kroczek po kroczku, mordobicie po mordobiciu, pościg po pościgu, główny bohater wraz z dzielną prawniczką docierają do prawdy.

Brzmi dennie? Pewnie, ale nie jest. Humor i lekkość połączona z sprawiedliwością, która dosięga gnid, jeśli tylko jest dobrze podana, zawsze się sprawdza. A tu jest bardzo dobrze podana, między innymi dzięki świetnej obsadzie, w której poza scientologicznym Tomem zobaczymy też kapitalnego Roberta Duvalla i świetnego Wernera Herzoga.


Zero Dark Thirty
(Wróg Numer Jeden)

Odradzam. Film rozpoczynają dwie godziny męczarni, a kończy go świetnie zrealizowany rajd na dom Osamy. 0D30 się po prostu wlecze. Jeśli ktoś chce zobaczyć jak można dobrze zrealizować film o żmudnej i drobiazgowej pracy, niech zobaczy Zodiak.

Jessica Chastain jest bardzo dobrą aktorką, ale tu nie miała okazji się wykazać. Zupełnie nietrafione nominacje. Trafiła się jej bardzo nieciekawa postać. Z początku uparta agentka CIA z silnym parciem na jeden trop, potem robi się po prostu denerwująca. Od pewnego momentu jej działania ograniczają się do nękania swojego przełożonego i strojenia min, podczas gdy sztab ludzi stara się rzetelnie upewnić czy „Geronimo” jest tam i przygotować do akcji.

Finałowe pół godziny ogląda się trochę przeprosiny dla poirytowanego widza. Świetnie zrealizowana i przedstawiona operacja Trójząb Neptuna. Bez patyczkowania się pokazuje pewne mało chwalebne „smaczki” misji.


Gangster Squad
(Pogromcy Mafii)

Lubię stare, gangsterskie klimaty. Dlatego nie trzeba było mnie namawiać do historyjki, o grupie gliniarzy, którzy za przyzwoleniem Nicka Nolte chowają odznaki i olewają kajdanki i zaczynają siać ołowiem po gangsterach.

Z jednej strony świetna obsada i styl, z drugiej jednak teatrzyk kartonowych, momentami groteskowych bohaterów. Sean Penn zdecydowanie przeszarżowany. Ryan Gosling jak zwykle z miną zbitego psa, na szczęście Josh Brolin nadrabia testosteronem za obu. Jest też Robert Patrick, którego nie byłem w stanie rozpoznać, który w ogóle nie ma charakteru, jest rewolwerowcem. Ostatecznie całość ogląda się nieźle, ale pojawiają się momenty, które trochę wybijają widza z rytmu. Na szczęście im dalej tym lepiej.


piątek, 1 lutego 2013

Okultacje i Księżycowe akcje


Carbon Based Lifeforms


Gwiazdy gwiazdami, ale z wyjątkiem Księżyca, dla przeciętnego człowieka, cały ten kram z planetami i ich księżycami jest w sporej mierze czymś abstrakcyjnym. Szczególnie jeśli mieszka w zapylonym mieście i nie zawsze może się cieszyć nawet pełnią. Jest skazany na obrazy z rozrzuconych po świecie teleskopów, wizualizacje, mozaiki zdjęć, obrazy w zafałszowanych kolorach, zestawienia przekłamujące rozmiary lub odległości.

Ale to wszystko naprawdę tam jest. I nie tkwi w miejscu tylko nieustannie się porusza. Ale trudno nam to dostrzec dlatego tak bardzo zachwyciło mnie nagranie nowozelandzkiego fotografa Marka Gee. Ukazuje ono wschód Księżyca w pełni. Na pierwszym planie znajduje się punkt widokowy, odległy od kamery o ponad dwa kilometry.


Wygląda surrealnie, ale nie ma tu sztuczek. Wynika to z ogromnej odległości od uwiecznionych sylwetek, ekstremalnego zbliżenia i efektów atmosferycznych (przez co wygląda jakby Księżyc był w gorszej jakości od ludzi), oraz z ustawień jasności przez które nie widać gwiazd. Największe wrażenie robi na mnie tempo. To nie time-lapse, tylko nagranie w czasie rzeczywistym, które oddaje ruch obrotowy Ziemi jak nic do tej pory.

Tytułowy obrazek tej notki przedstawia okultację księżycową Jowisza, czyli zbliżenie się tej planety do tarczy naszego satelity. Pokazuje on niewidoczne gołym okiem cztery księżyce giganta. Wykraczając poza to co można dojrzeć gołym okiem wchodzimy w krainę niesamowitości. Jeśli dodamy do tego drobne kłamstewka i sprytnie skompensujemy ogromne różnice jasności, zostaniemy oczarowani takim widokiem:



Największa w Układzie Słonecznym planeta oddalona jest od nas o niemal osiemset milionów kilometrów (Księżyc o „zaledwie” trzysta osiemdziesiąt tysięcy kilometrów). Mimo to przy średnicy ponad stu tysięcy kilometrów z odpowiednim teleskopem można podziwiać jego powierzchnię.

Jak komuś mało to polecam Astronomy Picture of the Day – szereg zdjęć Saturna obok Księżyca (znów poddane obróbce by zmniejszyć różnice jasności) prezentujące drogę na niebie, którą przebył w ciągu zaledwie 21 minut.

Ciężko mi się opanować przed wyobrażaniem sobie jak to musi być, na księżycu gazowego giganta, gdzie ciągle można obserwować cienie księżyców sunące po pasiastym kolosie na niebie, gdzie gołym okiem widać taniec sfer niebieskich. Jak szybko cywilizacja, która wykształci się na takim satelicie zrozumie swoje miejsce we wszechświecie?

Na koniec pozwolę sobie przypomnieć, że to nie pierwszy raz kiedy wspominam o okultacjach. Niemal równiutko rok temu poświęciłem notatkę niewyobrażalnej precyzji współczesnych instrumentów. Główną inspiracją do tego była okultacja Plutona i odległej o wiele lat świetlnych gwiazdy. Tak więc jak ktoś nie miał okazji to zachęcam: W cieniu Plutona.


Źródła:
Obrazek tytułowy: Space Weather
Full Moon Silhouettes
Astronomy Picture of the Day (16 marca 2007)
Okultacja Jowisza - Equatorial Platforms