wtorek, 30 października 2012

Looper

Richard Thompson – Dad’s Gonna Kill Me


Nie łatwo będzie pisać o Looperze bez spoilerów, ale dam radę. Film miał być objawieniem, powrotem starej jakości SF, klasykiem na lata i cholera wie czym jeszcze. Trudno było się nie nakręcić. I tak jak w przypadku Bonda oczekiwania zostały spełnione, tak Looper mocno rozczarował. Ma swoje mocne strony, ale zdecydowanie nie przeważają.

Po seansie mam mocne i nieprzemijające wrażenie, że wszystko w tym filmie podyktowane jest finałową sceną. Twórcy wymyślili motywacje dla dwóch postaci i finałową scenę a następnie zaczęli nabudowywać wokół tego świat, fabułę i to nie ogólniki, ale nawet detale takie jak to jaką giwerą posługują się looperzy.

Dla tych którzy nie widzieli zwiastunów – looperzy to mafijni cyngle, którym ofiary przysyłane są z przyszłości. Mają je sprzątnąć i pozbyć się ciała. Zarabiają ogromną kasę. A gdy ich kontrakt dobiega końca muszą „domknąć pętlę” – zabić samych siebie i zgarnąć finałową, większą wypłatę. Następnie mogą balować przez 30 lat zanim przyjdzie ich czas. Oczywiście główny bohater (w tej roli Joseph Gordon-Levitt) partaczy ten ostatni etap i wpada przez to w tarapaty. Jednocześnie jego starsza wersja (tu Bruce Willis) okazuje się mieć własne plany i zamiary.

Podróże w czasie to bardzo śliski temat. Looper ciekawie podchodzi do ewentualnych wątpliwości widowni – w pewnym momencie Bruce Willis po prostu wydziera się na widownię (tzn. na jednego bohatera, ale można trudno oprzeć się wrażeniu, że to zwrot do nas), żeby nie drążyć tematu. Zabawne – przyznaję, ale nawet jeśli zaakceptujemy tą technologię i sposób w jaki działa, to można odnieść wrażenie, że ktoś zdejmuje sobie majtki przez głowę. Wszystko to jednak na rzecz finału, bo w końcu jakby inaczej było to by filmu nie było, więc popcorn w dziób i oglądaj...

To jednak nie wszystko, bo samo prowadzenie akcji też kuleje i zgrzyta straszliwie. Przez sporą część filmu stary looper biega po mieście i coś robi, natomiast młody looper siedzi i nic nie robi. Plan loopera z przyszłości jest kiepsko uargumentowany i dość kulawy. Młody looper to straszny nudziarz. Gdyby akcja gnała do przodu, może widz nie miał by chwili by zastanawiać się nad tym, jak kiepsko zorganizowany jest cały ten bajzel z wysyłaniem ludzi do odstrzału w przeszłość, jak niezdarnie wprowadzony jest motyw mutacji TK (nie będę zdradzał o co chodzi), jak głupawe są spluwy cyngli.

Nie przemawia do mnie również estetyka. Komiczne rewolwery, latające motory obok jakiś pordzewiałych grzmotów, samochody z przyklejonymi malutkimi panelami słonecznymi, groteskowe ubranka mafiosów w 2072 roku i zbita z dech szopa… Zdecydowanie nie ma tu mowy o jakimś budowaniu wizji świata przyszłości, czyli o tym, co tak sprawnie z ograniczonymi środkami zrobił Dredd.

Aktorsko natomiast film wypada świetnie. Bruce Willis nie gra na autopilocie. Joseph Gordon-Levitt jest świetny. Niestety jest jeden problem – charakteryzacja. Nie jestem w stanie precyzyjnie stwierdzić co mu zrobili z twarzą, ale nie wygląda jak młody Bruce Willis. Wygląda po prostu dziwnie. A szkoda, bo nie tylko gra świetnie, ale jest kilka scen w których kapitalnie naśladuje on miny Willisa. Zresztą wcześniej w tym roku Josh Brolin dał świetny pokaz w Men in Black 3, bez charakteryzacji, kapitalnie naśladując Tommy’ego Lee Jonesa. Dobrze się spisuje również Emily Blunt, wielkie brawa należą się jednakże małemu Pierce Gagnonowi. Nie wiem kiedy ostatnio widziałem tak dobre aktorstwo u dziecka, które chyba nie ma jeszcze 10 lat. Dzieciaki z Super 8 były świetne, ale chyba wszystkie miały ponad dziesięć lat.

Looper nie jest złym filmem, ale wiele tu nie poszło tak dobrze jakbym sobie tego życzył. Nie nastawiajcie się na nic szczególnie świetnego. Z drugiej strony trochę trzymam kciuki za ten film (szczególnie wobec klapy Dredda), bo dobrze by było jakby kino SF nie ograniczało się do produkcji PG13 za setki milionów dolarów. Dzięki niewygórowanemu budżetowi w filmie jest scena tortur jakiej jeszcze nie widzieliście, nie ma poczucia, że ktoś się patyczkuje czy robi film według formułki zatwierdzonej przez wielkie studio. Więc chciałbym więcej takich filmów w przyszłości. Lecz przez „takie” mam na myśli budżet i kategorię wiekową, a nie głupotę i niezdarność reżyserii i scenariusza.


niedziela, 28 października 2012

Skyfall

Adele – Njebło


Cóż za wspaniały obrazek na 50-lecie filmów o agencie 007. Skyfall to niezwykle gustowny film, zrobiony ze smakiem i wyczuciem. Póki co w ogromnej większości zbiera pozytywne opinie, ale pewnie nie zabraknie też zgoła odmiennych głosów. Najnowszy Bond uderza w trochę mniej lekkie klimaty, a tam gdzie mruga do widza robi to często nawiązując do poprzednich części.

Skyfall w niezbyt nachalny sposób traktuje o zderzeniu starego z nowym, rozliczaniu się z przeszłością (cyklu filmowego, bohaterów, szpiegostwa). Poświęca się również psychologii postaci, jednakże tylko w ograniczonym stopniu, przez co wciąż dostajemy film akcji, gdzie Bond jest kobieciarzem ścigającym złoczyńców w doskonałym garniturze. Wydarzenia angażują personalnie zarówno 007 jak i M. Zarówno oni jak i reszta spisują się świetnie. Osobno jednak muszę poświęcić kilka słów dla Javiera Bardema. Kiedy zobaczyłem go w pierwszych materiałach promocyjnych nie byłem zachwycony. Hiszpan z utlenioną fryzurą i uśmieszkiem robił groteskowe wrażenie. Tymczasem okazał się rewelacyjnym łotrem, skrojonym nie tylko idealnie do cyklu o Jamesie Bondzie, ale perfekcyjnie wręcz pasującym do 50-lecia tejże serii. Geniusz, ekscentryk, szaleniec, ale i okaleczony człowiek. Choć jak przystało na przeciwnika 007 ma zdawałoby się nieograniczone zasoby, to nie chce zapanować nad światem, ma bardziej realny, przyziemny i całkiem konkretny cel. Duże brawa.

Większość scenariusza i dialogi zasługują na ogromną pochwałę, niestety jedyny zgrzyt w filmie to finał, który trochę razi dozą naiwności i jednym zbędnie durnym detalem. Poza tym można usłyszeć zarzuty do długości filmu. 143 minuty nie dały mi okazji do nudy. Skyfall to nie jakiś rollercoaster, ale nie wiem dlaczego miałby nim być. Sam Mendes opowiada konkretną historię i robi to bez pośpiechu, z wyczuciem serwując napięcie, akcję i emocje. Widownia przyzwyczajona do 90 minutowych filmów powinna zaopatrzyć się w pieluchy albo nie taszczyć na salę wiadra coli.

A jak już mowa o akcji, to tu również jest świetnie i bez zarzutu. Skyfall oczywiście otwiera szaleństwo pościgu, który choć niesamowity i nieprawdopodobny, nie wygląda jak jakaś bzdura filmowca, który dawno już porzucił kontakt z rzeczywistością. Strzelaniny i pościgi ogląda się wyśmienicie między innymi dzięki zupełnie niesamowitym zdjęciom Rogera Deakinsa. Mam nadzieję, że facet zgarnie całe naręcze nagród, bo już dawno nie oczarowały mnie tak zdjęcia w żadnym innym filmie. Co rusz widza oczarowują genialne kadry, magicznie ukazujące Londyn, Szkocję, Turcję, Szanghaj, re-we-la-cja! Bardzo dobrze spisał się również Thomas Newman, który nie po raz pierwszy komponuje dla Sama Mendesa. Bardzo dobre oryginalne brzmienia co rusz przeplatane są, mniej lub bardziej wyraźnie, klasycznym motywem Bonda.

Poza zgrzytami w finale i nowym Q., który zupełnie mi nie przypasował, dostajemy jeden z najlepszych filmów roku. Skyfall serwuje genialne, bardzo wysmakowane zdjęcia, kapitalne sceny akcji. Gustownie rzuca nawiązaniami do minionych 50 lat bonzowskiego cyklu i wprowadza postacie Mallory’ego granego przez Ralpha Fiennesa i Eve granej przez śliczną Naomie Harris. Wreszcie z ogromnym wyczuciem miesza szpiegowski blockbuster akcji z pewnym wejrzeniem w głąb znanych nam bohaterów, oraz motywem zderzenia starego z nowym.


piątek, 26 października 2012

Pet-Proto



Zaledwie rok temu Boston Dynamics pokazała jak PETMAN chodzi po płaskiej nawierzchni, popchnięty utrzymuje równowagę, czy robi pompki. Teraz Pet-Proto pokazuje jak radzi sobie z trudnym terenem. Niesamowite tempo rozwoju.



Wbrew pozorom ten kabel nad robotem, nie jest do podtrzymywania ani zasilania. Jest tam po to, żeby robot nie uciekł z laboratorium i nie zaczął mordować ludzi ;). Tak zupełnie na serio - jest to kolejny krok (a raczej wręcz skok) w drodze do DARPA Robotics Challenge. Wyzwanie rzucone przez Agencję Zaawansowanych Obronnych Projektów Badawczych, polega na konstrukcji robota, który może wykonać skomplikowane zadania w środowisku i z użyciem narzędzi przeznaczonych dla ludzi. Konkretnie robot może stanąć przed następującymi zadaniami - poprowadzić pojazd techniczny, przejść po nierównym gruzowisku, usunąć złom blokujący drzwi, otworzyć drzwi, wejść po drabinie, znaleźć i zakręcić zawór przy cieknącej rurze, podłączyć przewód lub wąż strażacki.

Tak przynajmniej wygląda wyzwanie na rok 2013. W 2020 wyzwanie będzie zapewne polegało na strzelaniu do wrogów Ameryki lub amerykańskich cywili o staromodnym roszczeniowym podejściu do wolności i swobód obywatelskich. Zapewne słyszeliście już o planach stworzenia floty 30,000 dronów do podglądania amerykanów? Jak nie, to tu jest info o tej niebywałej trosce o bezpieczeństwo.


poniedziałek, 22 października 2012

Monster Roll

"In ancient Japan, man once make a pact with the sea, to kill only what he eat. But the promise has long since been broken..."


Monster Roll from Dan Blank on Vimeo.



Normalnie urwało mi łeb. Chcę więcej. I są na to szanse, bo to nie jest tak do końca po prostu krótkometrażówka, tylko proof-of-concept pełnometrażowego szaleństwa.


Oficjalna strona: www.monsterroll.com

środa, 17 października 2012

Jeszcze więcej planet



Kilka miesięcy temu Seth Shostak powiedział stwierdził, że dotychczasowe wyniki poszukiwań planet poza Układem Słonecznym dają nam jasny sygnał – wszystkie gwiazdy mają planety. Wtedy brzmiało to trochę jak optymistyczna euforia, bardzo zachęcającymi rezultatami badań. Od wczoraj wydaje się że to nie już nie optymizm. Ale zostawmy to na wielki finał.

PH1 – to skrót od Planet Hunters 1. Tak nazwano pierwsze potwierdzone odkrycie amatorów analizujących dane pozyskane przez teleskop Keplera. Niezwykłość odkrycia nie kończy się na fakcie, że dokonali go amatorzy. PH1 to pierwsza planeta o stabilnej orbicie w układzie poczwórnym. Krąży wokół dwóch gwiazd, wokół których krąży kolejna para gwiazd (dwie centralne obracają się wokół siebie, dwie zewnętrzne również tworzą wirującą parę). To pierwszy taki przypadek. Warto też mieć na względzie, że za odkryciem stoi prosta strona (www.planethunters.org) na której każdy, nawet bez rejestracji, może szukać planet na wykresach jasności ponad stu tysięcy gwiazd obserwowanych przez Keplera. Bez przeszkolenia, czy specjalnych zdolności. Wszystko z użyciem wyłącznie myszki.




Tego samego dnia potwierdzono odkrycie miniaturowego piekiełka KOI-500.

Aż pięć planet upakowanych na ciasnych orbitach wokół gwiazdy niewiele mniejszej od słońca. Wszystkie troszkę większe od Ziemi i co najmniej 12 razy bliżej swojej gwiazdy. To najbardziej zatłoczony układ jaki odkryliśmy. Choć przy tej okazji warto też przypomnieć sobie KOI-961 (koniecznie zwróćcie uwagę na porównanie z Jowiszem).


Bombą która przykrywa te odkrycia jest planeta krążąca wokół Alfa Centauri B. Nasz najbliższy układ gwiezdny posiada co najmniej jedną planetę! Alfa Centauri Bb ma masę zaledwie 16% większą od Ziemi. Jednak okres obiegu wynoszący zaledwie 3 dni, oznacza, że jest ponad dziesięć razy bliżej swojej gwiazdy niż Merkury do Słońca. W ofercie kąpiel w granicie i żelazny deszcz. To jednak nieistotne. Jeśli jest jedna, to mogą być też kolejne. Choć już odkryliśmy całą masę planet pozasłonecznych, to wciąż stawiamy pierwsze kroki. I istotnie wygląda na to, że planety są czymś tak oczywistym jak księżyce gazowych gigantów w Układzie Słonecznym. Są wszędzie. A ta jest zaledwie 4.3 roku świetlnego stąd.






czwartek, 11 października 2012

The Great Nebula In The Sky



Dziś zamiast dłuższej notki coś pięknego:





To obrobione zdjęcie mgławicy Trąba Słonia. Światło ultrafioletowe pochodzące od ogromnej, gorącej i młodej gwiazdy w centrum jonizuje gaz międzygwiezdny, powodując jego świecenie. Ciemniejsze fragmenty to kłęby pyłu absorbujące światło widzialne. Kolory nie są przekłamane - bliżej gwiazdy świeci głównie tlen błękitną barwą. Dalej światło jest zbyt słabe by pobudzić tlen, dlatego dominuje czerwień wzbudzonego wodoru.

Ten śliczny spektakl odbywa się 2000 lat świetlnych od naszej przytulnej błękitnej kropki.




poniedziałek, 8 października 2012

ABC węglowego szowinizmu



W największym uproszczeniu węglowy szowinizm jest przekonaniem, że jeśli istnieje życie pozaziemskie, to najpewniej jest ono oparte na związkach węgla. Nie oznacza to, że nie ma innych możliwości – jedynie, że są one bardzo mało prawdopodobne. W tej notce postaram się wyjaśnić czemu nie jest to antropocentryzm, tylko wniosek z tego jak wygląda Wszechświat i jak funkcjonuje chemia.

Zanim przejdę do rzeczy – nie mam zamiaru wnikać w definicję życia. Na potrzeby tej notki nie będzie problemem przyjąć, że mamy wspólne, zdroworozsądkowe wyobrażenie życia – odżywiającego się, zużywającego energię, reagującego na otoczenie i replikującego się. Nie ma też chyba potrzeby wyjaśniania, że prawa fizyki (a zatem również chemia) funkcjonują jednakowo wszędzie.

Zatem czemu życie będzie oparte na węglu i nie obejdzie się bez wody w stanie ciekłym? Pewnie każdy kto kiedyś widział Star Treka, oraz niemal każdy kto tylko o nim słyszał zaraz powie, że może istnieć życie krzemowe. Istotnie krzem to najlepszy kontrkandydat na tablicy okresowej pierwiastków. Jest go jedynie siedem razy mniej niż węgla. Może tworzyć cztery stabilne wiązania z innymi atomami. Może tworzyć złożone struktury. Jeśli jednak przyjrzeć się dokładniej, przestaje być tak ciekawie. Długie łańcuchy węgla umożliwiające istnienie kwasów tłuszczowych i membran komórek, pierścienie tworzące cukry i hormony są stabilne chemicznie. Analogiczne związki krzemu byłyby mniej stabilne w najlepszym wypadku, w najgorszym bardzo reaktywne.

Związki organiczne (których nie należy mylić z życiem – to po prostu spora część związków węgla) występują naturalnie nawet w meteorach, kometach a nawet w obłokach międzygwiezdnych. Ich krzemowe odpowiedniki nie zostały nigdy zaobserwowane w naturze. Największa zaobserwowana molekuła krzemu zawierała sześć atomów silikonu, w przypadku węgla mówimy o tysiącach. Dlatego choć można sztucznie stworzyć polimery krzemowe, a nawet krzemowy odpowiednik grafenu, to natura nie wydaje się być tym zainteresowana. Obecność tlenu (Około 15 razy bardziej powszechnego we Wszechświecie) lub wody prawdopodobnie byłaby niszczycielska dla takich związków. Jakby tego było mało brak chiralności (coś jak skrętność, ale nie do końca) w związkach krzemu wskazywana jest jako kolejna bariera przy powstaniu ewentualnych form życia. Nie podejmę się wchodzenia w detale.

Węglowy szowinizm co prawda nie mówi o wodzie, ale wodny szowinizm wydaje się nie mniej uzasadniony. Realistycznie patrząc biochemia będzie wymagać ciekłego rozpuszczalnika, innymi słowy ciężko o fajną chemię w fazie stałej lub gazowej. Jako ewentualnych konkurentów H2O wymienia się amoniak (NH3), fluorowodór (HF) i siarkowodór (H2S) – wszystkie będące polarnymi rozpuszczalnikami. Nie jestem pewien, dlaczego polarność jest pożądana, jeśli dopuszcza się teoretyczne życie na Tytanie, gdzie tą rolę pełniłby niepolarny metan.

Do rzeczy jednak - jaki są problemy z konkurencją? Amoniakowi wytyka się niskie napięcie powierzchniowe, co utrudnia zbijanie w kupę agregację prebiotycznych związków i ewentualne wytworzenie membran komórek. Fluorowodór wygląda obiecująco, ze swoją dużą rozpiętością temperatur w których jest cieczą. Niestety fluor jest niezbyt rozpowszechniony w kosmosie, a w kontakcie z bardzo powszechną wodą fluorowodór wytworzy kwas fluorowodorowy, który nada się lepiej do trawienia szkła niż do hodowania życia. Siarkowodór natomiast jest cieczą w wąskim zakresie niskich temperatur. Woda jest wszędzie, woda jest cieczą w dużym zakresie temperatur, jest po prostu najlepszym typem.

W najbliższym czasie najlepsze szanse na zaśmianie się w twarz wodnym szowinistom będą mieli ludzie badający Tytana, gdzie hipotetycznie mogło by rozwinąć się życie taplające się w metanowo-etanowych jeziorach na powierzchni lub amoniakowych setki kilometrów pod powierzchnią. Należy jednak się spodziewać, że ewentualne procesy życiowe w tak niskich temperaturach zachodziłyby tak wolno (mówimy tu o środowiskach o bardzo niskiej energii), że prawdopodobnie nie byłyby w stanie nadążyć ewolucyjnie za zmianami klimatu, co za tym idzie, sama abiogeneza wydaje się mało prawdopodobna.

Następnym razem:
ABC węglowego szowinizmu: The Sequel – dlaczego kosmici będą mieli dwoje oczu, siatkówkę i źrenice! Stay tuned!


Graficzka pochodzi z dokumentu Life Beyond Earth.

czwartek, 4 października 2012

Czwartkowy hat-trick

Dziś polecam trzy zupełnie różne filmy. I nie chodzi tu o „dla każdego coś się znajdzie”, widzę szanse, że niektórych mogą zainteresować wszystkie trzy filmy.


Coriolanus


Ekranizacja jednej z mniej popularnych tragedii Szekspirowskich. W roli tytułowej Ralph Fiennes, który jednocześnie debiutuje jako reżyser. Jak to miało już miejsce w poprzednich filmach, dialogi pochodzą wprost ze sztuki, rolę Rzymu gra dawna Jugosławia, legioniści strzelają z M16 do Wolsków, którzy odpowiadają ogniem z Kałaszy.

Siłą filmu są jednak postacie, szczególnie oczywiście sam Koriolan. Bohater, zbawca Rzymu, jednocześnie gardzący plebejuszami i przez nich znienawidzony. Do tego wierna, choć słaba żona, demoniczna matka, znienawidzony rywal i trochę politycznych gnid. Wszystko świetnie zagrane i poprowadzone tak, że całość robi spore wrażenie. Jedyną wadą są paskudne zdjęcia, niepotrzebnie kręcone z ręki.



Cabin In The Woods

Ghoultown – Drink With The Living Dead

Nie lubię slasherów. W ogóle nie kręcą mnie horrory. Ten jednak okazał się całkiem ciekawy. Dałem się przekonać tylko ze względu na scenariusz Jossa Whedona. Jak się okazało facet postanowił się zabawić. Widz może pobawić się razem z nim.

Można się spotkać z opiniami, że to dekonstrukcja slashera. To chyba jednak lekka przesada. Będę bardziej umiarkowany i powiem, że to raczej zabawa kliszami. Do tego jest też trochę igrania z czwartą ścianą, choć nie zdradzę czy zostanie zburzona czy nie. Kluczowe jest to, że twórcy w pewnym momencie idą na całość i robi się naprawdę zabawnie. Myślę, że szczególnie RPGowcom ta zabawa powinna przypaść do gustu. Ostatecznie jednak pamiętajcie o jednym – ten film to wciąż jednak slasher. Nawet jeśli pogrywający się z widzem i samym sobą, nawet jeśli zawiera fajny, oryginalny pomysł.



Butter

David Allan Coe – You Never Even Called Me By My Name

Według opisów i trailera to familijna komedia o parze ludzi z Iowy, którzy adoptowali małą czarnoskórą dziewczynkę, które okazuje się mieć talent do rzeźbienia w maśle. Nie dajcie się zwieść. To przezabawna komedia, ale zdecydowanie nie grzeczny film familijny.

Za nic mając poprawność polityczną twórcy nabijają się z małomiasteczkowych klimatów amerykańskiego południa. Jest śmiesznie, wulgarnie, nie brakuje absurdu. Masa świetnych ról (przez chwilę pokusiło mnie o porównanie do Cohenów, ale to byłaby przesada), choć show zdecydowanie należy do Olivii Wilde, choć jej rola nie jest zbyt duża, oraz do mającego zupełnie malutką rolę Hugh Jackmana. Świetny film i wielkie zaskoczenie.