czwartek, 30 sierpnia 2012

Kepler-47 - krok bliżej do Tatooine


Niemal rok temu teleskop Keplera potwierdził istnienie planety krążącej wokół układu dwóch gwiazd. Kepler-16b jest gazowym gigantem, stukrotnie cięższym od Ziemi. W centrum jego orbity tańczą dwa karzełki – czerwony i pomarańczowy. Media zagrzmiały podsuwając oczywistą nazwę dla nowoodkrytej planety – Tatooine. Kepler-16b jest jednak sporą kulą lekkich gazów.

Najistotniejszy jednak był fakt, że zdawałoby się niestabilnych warunkach binarnego układu mogą powstać planety. Sceptycyzm nakazuje jednak pewną rezerwę – może to wyjątek? Może przybłęda? Z pomocą przychodzi Kepler-47. Tym razem odkryliśmy system binarny, w którym znajdują się co najmniej dwie planety. A to jeszcze nie wszystko…

Kepler-47c krąży wokół dwóch gwiazd (jednej bardzo podobnej do Słońca i jednej mniejszej i chłodniejszej) w idealnej odległości w której na ciałach niebieskich może znajdować się woda w stanie ciekłym. Planeta jest jednakże niemal na pewno gazowym gigantem podobnym do Neptuna lub Urana. Jednak wiemy, że takie ciała mają najczęściej bogatą kolekcję księżyców. Jeśli w dodatku ma oś przechyloną tak jak Uran, to wykrycie takowych przy użyciu współczesnych metod może być niemal niemożliwe. Pozostaje tylko wycieczka – 5,000 lat świetlnych w tą i powrotem.



To odkrycie jednak mówi wyraźnie – układy podwójne z planetami nie są niczym niezwyczajnym. Ponadto planety te mogą istnieć stabilnie w obrębie ekosfery tych układów. Gdzieś, ktoś, może właśnie się rozkoszować podwójnym zachodem słońc. Niestety pewnie nie nuci sobie pod nosem „Binary Sunset”.



OGŁOSZENIE: Będę na Grojkonie (7-9 września). Szykuję kilka punktów programu w tym prelekcję „My God, it's full of planets” – o egzoplanetach właśnie. Więc zapraszam wszystkich zainteresowanych – będzie o różnych nietypowych planetach i tym jak można je atrakcyjnie wpleść w SFowe przygody. W miarę czasui chęci będziemy mogli pogwarzyć też o równaniu Drake’a i węglowym szowinizmie.



Plakacik pochodzi z tego zestawienia.

sobota, 25 sierpnia 2012

Pomnik na miliony lat


Neil Armstrong zmarł 40 lat po ostatniej załogowej misji na Księżyc. 43 lata po tym jak sam postawił nogę na srebrnym globie. To idealna okazja by załamać ręce nad stanem podboju kosmosu. W tym celu lepiej obejrzeć pięciominutowy filmik We Stopped Dreaming. Jednak widok ikonicznego odcisku buta nasunął mi bardziej pozytywne, może i ciekawsze przemyślenie.

Neil Armstrong pozostawił po sobie niezacieralny ślad w naszej historii. Jestem przekonany, że gdy wiele osób dziś znanych każdemu przeminie, on wciąż będzie znany tak samo jak Gagarin, Kolumb, Einstein i Juliusz Cezar. Ten człowiek jednakże pozostawił ślad jeszcze trwalszy niż ludzkość. Na Księżycu nie ma erozji. Deszcz nie zmyje tego śladu, nie zwietrzeje przez wiatr, nie zdeformują go ruchy górotwórcze.

Wszelkie pomniki, rzeźby czy tablice pamiątkowe jakie wzniesiono i jakie zostaną wystawione na cześć Armstronga nie przetrwają ułamka czasu jaki ma przed sobą odcisk buta na Księżycu. Jeśli ludzkość przepadła by dzisiaj, zaledwie kilkadziesiąt lat wystarczyłoby, by runęły miasta. Dłużej przetrwałyby zwaliste budowle jak piramidy czy wielkie betonowe tamy, choć i te w końcu zamienią się w pył. Plastik przetrwałby długo, ale już dziś odkryliśmy organizmy, które rozkładają plastik. Najlepsze rokowania ma pomnik wykuty w górze Rushmore, ale i jego dni są policzone.

Możliwe, że za kilkaset milionów lat, gdy Ziemia z zupełnie nowym układem kontynentów będzie trudna do rozpoznania, jedynym śladem po ludzkości, będzie właśnie odcisk buta i trochę metalu. Flaga z pewnością jest już całkiem biała, wypalona promieniami Słońca, a może nawet już się rozpadła przez nieustające wahania temperatur. Jeśli tylko nie zadepczą go kosmiczni turyści w przyszłości, jeśli nie zniszczy go zbłąkany meteoryt, to pomnik, który wystawił sobie Neil Armstrong może przetrwać nawet pięć miliardów lat, do momentu gdy Słońce zmieniające się w czerwonego olbrzyma pochłonie go razem z bladoniebieską kropką.


Neil Armstrong (5 VIII 1930 – 25 VIII 2012)

środa, 22 sierpnia 2012

Scary Shit #3 – „Your thoughts betray you”

Where is my Mind - Yoav/Emily Browning - Pasuje mi tu bardziej niż wersja Pixies.


Tym razem będzie naprawdę strasznie. Jesteśmy ewolucyjnie przystosowani do liniowego myślenia. Wykładniczy rozwój nauki i techniki jest zupełnie nieintuicyjny. Więc kiedy coś robiące wrażenie mocno naciąganego w SF, okazuje się realnie możliwe w rzeczywistości można doznać lekkiego szoku. Tym razem na tapetę idzie hakowanie mózgu.

Publikacja „On the Feasibility of Side-Channel Attacks with Brain-Computer Interfaces” połączonych sił Oxfordu, Berkeley i Genewy pokazuje, że idea wykradania poufnych informacji wprost z mózgu ofiary może kiedyś być całkiem realną groźbą. Można mieć sporo zastrzeżeń co do przeprowadzonego eksperymentu oraz przedstawienia wyników. Łatwo jednak widząc to wyobrazić sobie to. Albo patrząc na to przewidzieć to.

O co tak właściwie chodzi? Grupkę osób podłączono do urządzeń BCI (Brain Computer Interface) i po 3 minutowej kalibracji przeprowadzono eksperyment polegający na wyświetlaniu sekwencji obrazów. Urządzonko z którego korzystano można zakupić za jedne $300. Zaledwie 14 elektrod odczytujących bardzo zaszumioną aktywność mózgu pozwoliło częściowo odczytać prywatne informacje z mózgu „ofiar”. Chodziło m.in. o miesiąc urodzin, miejsce zamieszkania i numer PIN. Biorący udział w eksperymencie nie byli poinformowani konkretnie o tym, że chodzi o próbę wykradnięcia tych informacji. Wiedzieli, że chodzi o kwestie prywatności związanie z urządzeniami BCI. Wyświetlane obrazy nie były jednak zupełnie losowe. Były to zdjęcia bankomatów, osób, lokacje na mapie, zdjęcia kart debetowych.

Opracowując wyniki autorzy wykonali imponujące akrobacje matematyczne by zamiast skuteczności odczytu pokazać zależność między ich szansą odgadnięcia informacji a zupełnie losowym odgadywaniem. Badania wskazują na sięgający od 15% do 40% spadek entropii. Dzięki takiemu ukazaniu wyników są spore szanse, że mało kto będzie mieć blade pojęcie o tym co to znaczy. W pamięć zapadnie tylko 15%-40%, czyli dużo. A do tego mówimy o spadku czegoś, więc sprawa musi być poważna.

W ogromnym, kolosalnym, gargantuicznym uproszczeniu – można powiedzieć, że po eksperymencie szansa na odgadnięcie PINu ofiary przez bandziora wynosi mniej więcej jeden do 123, podczas gdy normalnie wynosiłaby ona jeden do 10,000. Przypominam jednak, że mówmy o średniej jakości eksperymencie wykonanym na 28 studentach (byłoby 30, ale bateryjki siadły – true story*). Jeśli już bawimy się uproszczeniami, to można by powiedzieć, że gdyby technika w tym wypadku kierowała się prawem Moore’a, to za 14 lat byłaby 128 razy lepsza.

Po zapoznaniu się z publikacją, mogę powiedzieć, że chciałbym zobaczyć takie badania zrobione porządnie – na 500 osobach a nie 28, z sensowniej zaplanowanym eksperymentem. Jeszcze raz podkreślę – mamy tu do czynienia z pierwszymi kroczkami w temacie. Eksperyment trwał raptem 40 minut. Wyobraźmy sobie jakość urządzeń BCI za 10 lat, jakość odczytu (aplikacje do BCI otrzymują bezpośredni dostęp do danych EEG), udoskonalone metody interpretacji, oraz potencjalną sytuację gdzie zamiast 40 minutowego eksperymentu „podsułuchjemy” ofiarę przez miesiąc, po kilka godzin dziennie, gdy korzysta z takiego gadżetu. Dodajmy do tego pomysłowość hakerów i przestępców i kończą się żarty. Niektóre współczesne aplikacje pytają o możliwość archiwizowania twojej aktywności, oczywiście w celu „ulepszenia jakości usługi/produktu”. Jak to będzie wyglądało i funkcjonowało w przyszłości?

Temat jest otwarty, bo trwają różnego rodzaju badania w kierunku interpretacji aktywności mózgu. Poniżej zamieszczam dwa linki, jeden prezentuje rekonstrukcję obrazu widzianego przez obiekt, na podstawie zarejestrowanej aktywności mózgu, drugi rekonstrukcję słyszanych słów na podobnej zasadzie. Te oczywiście wymagały nieporównywalnie lepszego sprzętu.




* - „we recruited 30 Computer Science students for the experiments. For two participants, the experiments could not be conducted due to faulty equipment (low battery on the EEG device).”

czwartek, 16 sierpnia 2012

Black Mirror



Dawno nie widziałem czegoś tak odświeżającego. Black Mirror to trzy nie powiązane ze sobą nowelki brytyjskiej produkcji. Tytuł nawiązuje do wyłączonego ekranu telewizora, w którym widzimy samych siebie. Każdy odcinek tej mini serii pokazuje zupełnie inną sytuację, cechą wspólną jest jednakże coś pomiędzy satyrą a krytyką współczesnego społeczeństwa i świata. Zapomnijcie o happy endzie.

Trzech reżyserów, trzy realia, trzech bohaterów. Wszyscy w jakiś sposób są uwięzieni w trybach świata, ludzi dookoła a nawet drobnego urządzona wszczepionego pod skórę. Pierwszy odcinek „National Anthem” ukazuje brytyjskiego premiera w potrzasku. Szaleniec porwał ulubienicę ludu z królewskiego rodu i stawia szokujące żądania. Polityk znajduje się pomiędzy presją społeczeństwa, swojego gabinetu politycznego, rodziny i mediów. Drugi odcinek „15 Million Merits” to futurystyczna karykatura dzisiejszego świata, wielka maszyna kontrolująca jałowy żywot pojedynczych jednostek, mówiąca co robić i czego chcieć. Trzeci (i niestety ostatni*) odcinek „The Entire History Of You” pokazuje świat w którym każdy z odpowiednim implantem ma dostęp do każdego momentu swojego życia.

Black Mirror niesamowicie balansuje pomiędzy groteską, ponurym klimatem a satyrą. Czarny humor jest obecny szczególnie w pierwszym odcinku, ale nigdy nie oddala się od potwornej makabry i poczucia kompletnego zaszczucia polityka. Pokazuje bezlitosne media, zawsze równające w dół, bezwładność społeczeństwa informacyjnego. W drugim otrzymujemy bardzo metaforyczny obrazek społeczeństwa odmóżdżonego mediami, gdzie człowiek jest tylko jednym trybikiem, gdzie wszystko można manipulować, gdzie każdego można kupić. Trzeci odcinek można zinterpretować jako wielki znak zapytania. Czy niewiedza jest błogosławieństwem? Widzimy ludzi niemal opętanych możliwością sięgania po każde wspomnienie w dowolnym momencie, możliwością prezentowania ich innym i potencjalnych efektów istnienia takiej technologii. Włącznie z takimi smaczkami jak kontrola na lotnisku, sprawdzająca nagrania z wszczepów pasażerów w poszukiwaniu niebezpieczeństw.

Ogólnie – rewelacja. Mroczna, przygnębiająca miniseria, na którą trafiłem przypadkiem, okazała się jedną z ciekawszych i bardziej oryginalnych rzeczy jakie widziałem ostatnimi czasy. Black Mirror zdecydowanie zasługuje na Waszą uwagę.



* - na szczęście Black Mirror doczeka się drugiego sezonu.

czwartek, 9 sierpnia 2012

H+ i egzoszkielet z drukarki



Wczoraj wystartowała webseria H+, póki co jest to raptem kilka ładnie zrealizowanych minut materiału. Nawet jak na webserię przesadzili z długością (czy raczej krótkością) odcinków. Bardziej jednak rozczarowuje mnie, że produkcja, która bierze na tapetę transhumanizm idzie na oklepaną łatwiznę i tworzy serię o tym jak to technika powoduje globalną katastrofę.

A może by tak coś nowego? Serial o technologii, która ratuje ludzi w obliczu globalnej katastrofy? Taki twist – dobra technologia. Kilka punktów za oryginalność było by na samym wejściu…

Tymczasem w świecie rzeczywistym raczkująca dopiero technologia drukowania addytywnego (drukarki 3D), już zwiastuje rewolucje. Choć wszystko jeszcze przed nami, już teraz możliwości bywają zdumiewające. Na początku roku kobiecie z przewlekłą osteometylią wydrukowano tytanową żuchwę i dokonano przeszczepu. 83-latka otrzymała nową żuchwę od razu z gotowymi miejscami na wkręcenie sztucznych ząbków. Wśród wystąpień tegorocznego TEDxOjai, Behrokh Khoshnevis zaproponował technologię drukowania domów. Jedna maszynka może potencjalnie wydrukować jednorodzinny domek według gotowego projektu w 20 godzin. Domek ze zbrojonymi ścianami, instalacją elektryczną i kanalizacją. W przyszłości maszyna również od razu pomaluje ściany. Możliwości są niemal nieograniczone – kopuły, okrągłe ściany, dziwne kąty, co tam kto chce.

Przypominam, że jesteśmy dopiero na początku tej nowej rewolucji. Mimo tego już teraz zdumiewa ilość i różnorodność materiałów z których można tworzyć trójwymiarowe wydruki. Żywice, odmiany plastiku, mieszanki plastiku i aluminium, tytan, srebro, stal nierdzewna, ceramika, szkło, a nawet podobne do gumy materiały nadające się na uszczelki. Wszystkie te możliwości już teraz spędzają sen z powiek producentom autoryzowanych części do samochodów i innych sprzętów.

Na osobną notkę zostawiam temat drukowania organów. Dzisiejsza miała być trzecią z cyklu Scary Shit, ale nie będzie ze względu na to, co zostawiłem sobie na deser. Jak wiadomo, masę technologii „zawdzięczamy wojsku”. Z reguły jednak wojskowi trzymali pewne rzeczy przez ileś lat zanim mogły przesiąknąć do cywili. Tym razem jednak wygląda na to, że medycyna wyprzedziła wojsko. Choć istnieją liczne projekty militarnych egzoszkieletów, które mają zwiększać możliwości żołnierza przyszłości, wszystko to na razie testy i przymiarki. Chociaż HULC (foto, filmik) wygląda na całkiem zaawansowany.

Inaczej ma się sprawa w przypadku WREXa, który już dzisiaj daje szansę chorym dzieciom. Koncepcja egzoszkieletu w połączeniu z możliwościami drukarek 3D, owocuje lekkim urządzeniem, dzięki któremu dziewczynka może ruszać rękami. Na filmie poniżej można zobaczyć pierwsze wersje – ciężkie, wymagające stojaka. Później pokazana jest wersja, którą dwulatka może nosić w formie kamizelki, możliwa właśnie dzięki lekkim i wytrzymałym wydrukom 3D.



Jak komuś mało to tu jest jeszcze jeden filmik z WREXem:

Na koniec powiem, że wolę świat w którym w filmach i serialach technologia jest źródłem nieszczęścia, a w rzeczywistości ratuje życie i poprawia jego jakość.

niedziela, 5 sierpnia 2012

Szanowny uczestniku Quentina 2012



Beaconie, nie ma potrzeby byś się biczował – talentu Ci nie brak. Zabrakło czasu, może też testów tej przygody – nie wiem czy jakieś były. Ale teraz kiedy wiem, że to Twój tekst (komć był pisany przed wynikami), mogę powiedzieć, że stać cię na lepsze.

Natomiast muszę ustosunkować się do tego co Drachu uznał za próbę narzucenia mi i Inkiemu jakiejś roli oraz nawoływanie do przemocy fizycznej. No i do tego "kamuflowanego szowinizmu".

Większość zdążyli/-ły już wyklarować komentujący/-ce, więc ten wpis/ta notka jest lekko redundantny/-tna, ale czuję się wywołany do tablicy więc chociaż powołam się na co fajniejsze.

Może i jestem szowinistą, ale na pewno nie kamuflowanym!

Natomiast nie ma to związku z moim zarzutem do tekstu. Wyjaśnił to Urko, a jego komć przyklapnęło siedemnastu polteraków. Twoja wiara, Beaconie, nie ma tu znaczenia – to JEST kwestia czytelności tekstu. A jeśli sądzisz, że tym komentarzem chciałem dokonać zamachu na żeńską część społeczeństwa RPGowego, to… ogarnij się bo masz urojone problemy.

Ciekaw jestem, czy moja krytyka Ruin Valengardu: "PDF śliczny, ale przez to, że są w nim rozkładówki a nie pojedyncze strony, czyta się go z ekranu nieprzyjemnie. a i wydruk mógłby być upierdliwy." też jest jakąś zakamuflowaną opcją, atakiem na jakieś grupy społeczne lub płciową indoktrynacją. Cóż takiego zataiłem w tej krytyce i czy za nią również należy mi się buła? Liczę na odpowiedź Jarku.

Nie ukrywam, że komentarze (te które uratowały się od stronniczego i wybiórczego tasaka Repcia) czytało mi się zabawnie i miło. Ale poważna refleksja jest raczej niezbyt fajna – można by wywnioskować, że według bardzo wokalnej mniejszości trzynastu autorów pozostałych prac na Quentinowych, którzy nie kombinowali z końcówkami, stworzyli prace kierowane tylko i wyłącznie do mężczyzn. Jest to oczywiście kompletna bzdura. Wszystkie mogą prowadzić samice gatunku ludzkiego i choć nie wszędzie jest to napisane wprost, chyba we wszystkich bez problemu mogą one brać udział jako gracze (och pardon – GRACZKI).

W skrócie – precz z urojonymi problemami. Krytykujcie scenariusze w których ktoś napisze „tego scenariusza nie mogą prowadzić kobiety” albo „w tej przygodzie nie wolno umieszczać postaci kobiecych”. Powodzenia! Nie będę pisał zamiennie „history” i „herstory”, nie wmówi mi się, że zdanie „kobiety mają takie same prawa jak mężczyźni” jest dyskryminujące wobec kobiet. Nie mam natomiast problemu z czytaniem scenariuszy w formie zaproponowanej przez Planetourista – czyli ze zwrotem do kobiet. Jest to nietypowe, ale nie zakłóca lektury (a może nawet nada jej wyjątkowości).

Aure_Canis otrzymuje talon na piwo przy najbliższym spotkaniu.

Pahvlo trafnie wyjaśnia w czym rzecz.

Siedem minut grozy – już jutro

The Feynman Series – Curiosity - zamiast muzyczki


Jeśli notka pojawiła się w odpowiednim momencie, to dokładnie za 24 godziny (6. sierpnia 2012, 6:31 polskiego czasu), jakieś 280 milionów kilometrów od krzesełka na którym siedzisz Mars Science Laboratory rozpocznie dramatyczne lądowanie na Czerwonej Planecie. Wejdzie w śmiesznie rzadką atmosferę (ponad 150 rzadsza od ziemskiej) z prędkością niemal 21,000 km/h. Następnie przez siedem groźnych minut będzie hamować w kilku fazach by delikatnie posadzić na powierzchni łazik Curiosity. Wszystko to będziemy śledzić na Ziemi z kilkunastominutowym opóźnieniem, więc kiedy zaczną do nas docierać pierwsze sygnały o wejściu w atmosferę, Curiosity będzie już od jakiegoś czasu na powierzchni. Jako kupa złomu lub, miejmy nadzieję, jako najbardziej wypasiony lądownik jaki ludzie wysłali w kosmos.


Procedurę lądowania najlepiej przedstawia ten filmik:





Ciekawość – pierwszy stopień na Marsa

Curiosity w porównaniu do poprzedników to potwór. Poprzednicy nie zbliżyli się do wagi 200 kg, Ten waży niemal tonę. Ta tona sprzętu ma za zadanie: sprawdzić, czy Mars miał w przeszłości warunki do podtrzymania życia, zbadać klimat i geologię Marsa, przygotować nas do załogowej misji na Marsa.

W tym celu zbada glebę reprezentującą przekrój geologicznej historii planety. Pozwoli na to lądowanie w kraterze Gale – głębokiej ranie planety, która odkryła warstwy osadowe z przestrzeni wielu lat. Będzie również szukać śladów ewentualnego życia w przeszłości, przeanalizuje procesy, które formowały skały i glebę, przeanalizuje atmosferę na przestrzeni lat, zbada cykl wody i dwutlenku węgla, oraz przeanalizuje dokładnie szerokie spektrum promieniowania na powierzchni – galaktyczne, kosmiczne, słoneczne (istotne dla przygotowania misji załogowej).

To bydlę wielkości Mini Coopera zasila radioizotopowy generator termoelektryczny – innymi słowy rozpad izotopu promieniotwórczego generuje zasilanie potrzebne do tego całego cyrku, który opisałem w poprzednim akapicie. Do tego można dorzucić zawrotną prędkość około 30 metrów na godzinę.

Jak widać cele są ambitne a ryzyko ogromne – w tym biznesie porażki nie są rzadkością. Zdarzają się nawet z kompletnie durnych przyczyn, jak w przypadku Mars Climate Orbitera, straconego przez pomylone jednostki imperialne i metryczne. NASA po dziś dzień nie stosuje układu SI. Tak więc trzymajcie jutro kciuki, bo Curiosity to wspaniały projekt, który może nam powiedzieć wiele o Marsie i przygotować nas na jeszcze bardziej niezwykłe misje.

czwartek, 2 sierpnia 2012

The Lost Room


Z braku czasu wrzucam starą notkę. Rzadko piszę o serialach, dlatego stwierdziłem, że warto ponownie zamieścić ten wpis. Niedługo natomiast planuję napisać też o innym serialowym odkryciu – Black Mirror. Ale wszystko w swoim czasie, póki co jeśli ktoś przegapił na poprzednim blogu, może teraz zainteresuje się Zagubionym Pokojem. Poza tym zachęcam do wizyty tutaj w niedzielę rano. Jeśli wszystko wypali, pod moją nieobecność powinna pojawić się automatycznie notka na zgoła inny temat...


Dziś polecę wam wyborny mini-serial The Lost Room. Jest oryginalny, pomysłowy, zakończony i niesamowicie syty jako źródło RPGowej inspiracji. Ale wszystko po kolei...

Całość zaczyna się, gdy w ręce pewnego policjanta przypadkowo wpada pewien tajemniczy klucz. Jak się szybko okazuje jeśli wsadzić go to dowolnego zamka, otwiera drzwi, które prowadzą do pokoju motelowego wystrojem przypominającego lata 70te. Wkrótce okazuje się, że klucz jest tylko jednym z tak zwanych "przedmiotów", z których każdy ma jakieś niezwykłe zdolności, wszystkie są pożądane. Policjant Joe pewnie nie pakowałby się w cały ten bałagan, jednak jego córka przepada z powodu tego klucza, więc zmuszony jest zrobić wszystko by ją odzyskać.

W pierwszej chwili magiczny klucz i magiczny pokój mogą zrazić, ale Lost Room ekspresowo wciąga. Ma konsekwentny klimat i wielki potencjał. Okazuje się, że Przedmiotów jest wiele, wszystkie mają jakieś niezwykłe właściwości (czasem zupełnie szalone). Co więcej istnieje cały "ukryty" światek - frakcje poszukujące Przedmiotów, widzące w nich religię, lub po prostu klucz do władzy. Są teorie, jest azjatka w pralni, która zajmuje się namierzaniem przedmiotów, jest hindus w bibliotece trudniący się tym samym.

Nie czytałem Unknown Armies, ale z tego co wiem Lost Room idealnie nadaje się na kampanię do tego systemu. Oprócz fajnego uniwersum (dodajmy, że w serialu nigdy nie sprecyzowano ilości przedmiotów, czy jakiś ograniczeń ich możliwości) dostarcza gromadkę fajnych postaci. Jest ta panna co grała tą pielęgniarkę w tamtym serialu, jest Taub z House'a, jest świetny Kevin Pollak grający bogatego kolekcjonera, jest też nie znany mi aktor grający "łotra z przypadku". Słabym punktem jest niestety główny bohater - całkowicie nijaki, czasem wręcz irytujący. Co ciekawe córeczkę Joe gra Ellie Fanning - siostra Dakoty Fanning.

Poza głównym bohaterem serial dla wielu może mieć jeszcze jedną poważną wadę - zakończenie. Nie wyjaśnia wszystkiego, pozostawia pewne otwarte pytania, może nawet szanse na dokrętkę (na którą jednak się nie zapowiada). Ja może nie byłem w 100% usatysfakcjonowany, ale mogło być znacznie gorzej. Dlatego polecam w pełni - wciągający serialik, nie długi, zarzucający nas masą fajnych pomysłów i świetnych postaci.