wtorek, 19 czerwca 2012

Kto ci sesję wyreżyserował?

Michael Giacchino – The Incredits 

Słonko grzeje tak, że najchętniej człowiek wpełzłby pod jakiś głaz. Nagle jednak dopadła mnie wena i głupawy pomysł. Wziąłem garstkę RPGów i pomyślałem w czyim wykonaniu film na podstawie danej gry chciałbym zobaczyć. Oczywiście nie znaczy to, że ja przyjąłbym taki styl. Chociażby Zew Cthulhu w moim wykonaniu pewnie miałby ogromną dozę pulpowych klimatów, czego nie spodziewałbym się po moim director of choice.
Dodatkowo próbowałem w miarę możliwości nie iść po najmniejszej linii oporu, dlatego do L5K nie wyznaczyłem Kurosawy, a do DeadLandów nie przypisałem Sergio Leone.

7th Sea – Stephen Sommers (Mummy, Mummy Returns, Deep Rising). Awanturników na tej liście nie zabraknie, tego lubię za mieszankę napięcia i humoru. Szczególnie klimat drugiej Mumii wymieszany z głupkowatym stylem Śmiertelnego Rejsu, w obsadzie aktorów drugoplanowych mógłby dać wyrazisty klimat Siódmemu Morzu.

Crystalicum – Gore Verbinski (Pirates of Caribbean, Rango). Piraci z Karaibów w kosmosie. Alternatywnie dałbym szanse nieobliczalnym braciom Wachowskim. Wyglądają na odpowiednio przesiąkniętych azjatyckimi klimatami by nieźle je odtworzyć, zachowując jednak zachodni styl opowiadania historii. Ale oczywiście zawsze mógłby z tego wyjść trzeci Matrix albo Speed Racer…

CyberPunk 2020 – Brad Bird (Incredibles, Mission: Impossible 4). Ten koleś łapie konwencję. Znalazł się w klimatach superbohaterskich, bondowskich, szpiegowskich, więc i CyberPunkowe nie stanowiłyby wyzwania. W scenach akcji też jest wypróbowany.

DeadLands – Joss Whedon (Buffy, Firefly, Avengers). Ten gość ma westernowe ciągoty. Ma też ciągoty to nadnaturalnych tematów. Myślę, że i steampunkowymi dodatkami by nie wzgardził, więc czego więcej chcieć? Oczywiście dobrej posse, licznej między którą aż kipi od relacji. Bruce Campbell i Nathan Fillion koniecznie niezbędni.

Dzikie Pola – Mel Gibson (Mel krzyczy na gości, Mel wyzywa policjantów od Żydów, Mel ubliża swojej kochance). Mel reżyseruje i gra główną rolę. Martyrologia z doskonale oddanymi detalami sarmackiej Rzeczypospolitej. Prawdziwi Tatarzy, źli i podli Żydzi, film cieszy ucho piękną staropolszczyzną, również w wykonaniu poświęcającego się ojczyźnie Mela.

Dungeons & Dragons – Uwe Boll (…). Uwe obdarza swoim geniuszem kolejną grę. Nikt filmu nie ogląda, wszyscy go nienawidzą. Uwe i tak finansowo wypada dobrze. W czasie wywiadów i konferencji prasowych obraża kilku reżyserów.

Fiasco – Bracia Cohen (Burn After Reading, Big Lebowski, Serious Man). Komentarz chyba jest zbędny. Nikt nie nada się do nakręcenia wielkiego fuck-upu jak Cohenowie.

Gasnące Słońca – Peter Jackson (LOTR). Jacksona typowałem do kilku RPGów, ostatecznie wylądował tutaj. Nie jestem znawcą GSów, ale mam wrażenie że wpisałby się w ten klimat. Tak po prostu, nie mam silnych argumentów tylko przeczucie.

Legenda Pięciu Kręgów – Guillermo Del Toro (Hellboy, Labirynt Fauna, Mimic). To potencjalnie najbardziej kontrowersyjny typ. Jestem po prostu piekielnie ciekawy jak zmierzyłby się z L5K. Pewnie trzeba by na czas produkcji poddać go jakimś silnym dragom uspokajającym, żeby za bardzo nie przeciągnął Rokuganu w swoje klimaty. Przypilnować też, żeby akcja nie toczyła się w Shinomen Mori albo Mori Isawa. Ale oczywiście duchy, zjawy, kimona i kryształowe katany… To by mogło wypalić.

Mouse Guard – Hayao Miyazaki (Mononoke Hime, W Krainie Bogów). Nie znam tego systemu za dobrze, ale na oko gość od Totoro by pasował.

Neuroshima – Guy Ritchie (Porachunki, Snatch, Sherlock Holmes). Nieznacznie pokonany przez Cohenów przy Fiasco. Świetny montaż i sporo dobrej muzyki z Orbitala. Co najmniej dwie przeplatające się w najgorszych momentach linie fabularne. Posterunek i Moloch, przepychanka gangów ładujący się w to idiota z NY i jego szpanerski kolega z Detroit. Vinnie Jones jako mutant nie do zdarcia.

Unknown Armies – Alfred Hitchcock (wszystko). Mistrz serwuje seans pełen suspensu i niedopowiedzeń. Jest przerażająco, groteskowo, pod koniec nie wiem czy komuś waliło w dekiel, czy jakieś nadprzyrodzone rzeczy miały miejsce.

Warhammer – Christopher Smit (Black Death) i Michael J. Bassett (Solomon Kane). Z połączonych sił tych panów powstaje idealny film młotkowy. Jest mrok, błoto i syf, oraz magia i chaos. W filmie występuje Sean Bean. I umiera.

Wolsung – Steven Spielberg (bądźco). Zabraniamy Stevenowi kręcenia w dżungli czy ruinach, w związku z czym akcja toczy się w Lyonesse, jest podniebny pościg ze sterowcami i steampunkowymi latającymi jebadłami w roli głównej, a potem, żeby wkurzyć Petera Jacksona pojawia się mierzący 30 stóp troll przywieziony z jakiejś wyprawy. Pilnujemy, żeby w filmie nie było kosmitów.

WoD: Mag – David Fincher (Seven, Alien3, Fight Club). Mroczne kino z przed ery Buttonów. Jest cholernie depresyjnie i wisielczo, ale z obłędnymi zdjęciami.
WoD: Wampir – Brian Singer (X-Men 2, Valkyrie). Dużo postaci, każda ciągnie w swoją stronę. Ludzi jest niewiele, ale łotrem jest śmiertelnik właśnie.
WoD: Wilkołak – James Cameron (wiecie co). Film jest cały niebieski i nazywa się Apocalypse, żeby było na A. Wilkołaki są dobre, śnią im się wybuchy nuklearne i walczą o Gaję. Zajebiaszcze sceny akcji sprawiają, że to dobra wersja Underworlda.

Zew Cthulhu – Christopher Nolan (Memento, Prestiż). Dajemy Nolanowi wolną rękę, liczymy, że brat napisze mu scenariusz a film będzie świetny. Sukces kasowy wytwórnia uznaje za dzieło przypadku i każe mu kręcić czwartego Batmana.


Potraktujcie ten wpis jako propozycję lekkiej i niezobowiązującej zabawy. Innymi słowy zachęcam do komentowania lub blogowania, jak wy to widzicie. Może ktoś napisze jaki system rzuciłby w łapki Clinta Eastwooda, Ridley’a Scotta, Michaela Baya czy Quentina Tarantino.

niedziela, 17 czerwca 2012

Prometheus


Z racji gigantycznego środkowego palca, który pokazał nam Imperial-Cinepix odkładając premierę Prometeusza o niemal dwa miesiące pomyślałem, że zasługujecie na przedpremierową recenzję. Mam nadzieję, że pomoże Wam w decyzji czy iść do kina, kiedyś jak już film zejdzie z ekranów w Azerbejdżanie, Armenii, Kambodży, Wietnamie, Panamie i Macedonii, a wejdzie do Polski.

Najkrótszą i najcelniejszą opinię o tym filmie zamieszczam poniżej. Wszystkich zainteresowanych bardziej wnikliwą analizą zapraszam do dalszej lektury.



W 1979 roku, widownia oglądała załogę Nostromo zgłębiającą wrak pojazdu obcej cywilizacji. Skamieniały gigant zrośnięty z czymś w rodzaju fotela był zagadką, o której można było zapomnieć, gdy przyszło śledzić walkę o życie z ksenomorfem konsekwentnie mordującym załogę, który krwawił kwasem. Ksenomorf doczekał się długiej serii filmów, a „Space Jockey” jak się zdawało miał na zawsze pozostać niewiadomą. Niestety tak się nie stało.

Ridley Scott powrócił do cyklu o Obcym po ponad trzydziestu latach. Obecnie ponad siedemdziesięcioletni reżyser od początku plątał się w zeznaniach. Czasem Prometeusz miał jedynie ocierać się o cykl alienowski, czasem był prequelem. Ostatecznie niby twórcy się odcinali, ale zapowiadali „DNA obcego”, które zobaczymy w filmie. Wiadome było jedno – ten film powie nam więcej o tajemniczym Jockey’u.

Samo ładowanie się starego faceta w prequeloid zapaliło u mnie ostrzegawcze lampki. Ale kiedy usłyszałem, że koncepcje Ericha Von Danikena są „inspirujące” zawyła syrena. Mimo to postanowiłem, że dam Ridley’owi szansę. W końcu różne durnoty można ładnie sprzedać. Wciąż były szanse na film, ciekawy, klimatyczny, na dobre postacie, czy po prostu dobrą reżyserię i SF z prawdziwego zdarzenia. Niestety – nic z tego.

Jeśli miałbym dokonać kwiecistego porównania powiedziałbym, że ten film jest jak wielki nadęty balon… albo lepiej – jak wielka pierdząca poduszka, na pewno znacie to ukoronowanie cywilizacji ludzkiej, z której przez niemal dwie godziny spuszcza się powietrze z gromkimi pierdnięciami. Ridley ochoczo rzuca Wielkimi Pytaniami typu „skąd się wzięliśmy, czemu tu jesteśmy, życie, wszechświat i cała reszta…”

Prometeusza otaczała niesamowicie napuszona kampania promocyjna, sam film okazał się natomiast bezgranicznie durnym widowiskiem, który serwuje kilka idiotycznych informacji i jeszcze więcej pytań, ewidentnie robiąc wrażenie pilota durnego serialu. Cóż - scenariusz pisał facet odpowiedzialny za Lost. Żeby nie być gołosłownym muszę przejść do konkretów. Nie mam w zwyczaju streszczać filmów ani ich fragmentów, bo recenzja to nie streszczenie. Tym razem jednak zrobię wyjątek, bo tego po prostu nie da się opisać. Początek i koniec spoilerów są oznaczone.

-Poniżej znajdują się spoilery do pierwszej połowy filmu-

Film rozpoczynają ujęcia młodej Ziemi. Kosmita wyglądający jak duży blady człowiek wypijając kosmiczny szlam kosmitów poświęca się, by na planecie pojawiło się życie. Teraz możecie bezpiecznie zrobić facepalm. Kilka miliardów lat później ludzie odkrywają antyczne ryciny, wskazujące pewien układ planetarny i sugerujące, że pradawna rasa Inżynierów stworzyła ludzi i koniecznie chce żebyśmy do nich przyjechali. Siup i przenosimy się na pokład Prometeusza – międzygwiezdnego statku badawczego, nad którym prace podjęto jakieś pięćdziesiąt lat wcześniej (wg viralowej strony Weyland Industries). Niestety przed wyprawą nie było czasu na odprawę, dlatego załoga tej wieloletniej wyprawy dowiaduje się o misji dopiero po wybudzeniu z hibernacji. Lecą na spotkanie z twórcami rasy ludzkiej i w ogóle życia ziemskiego.

Chichoty na sali i na ekranie mijają, gdy podchodzimy do lądowania na obcej planecie. Wchodzimy w atmosferę w losowym miejscu, ale na szczęście jeden facet wyglądając przez okno dostrzega niewielkie budowle kosmitów. Cóż za fart! Można od razu zacząć ekspedycję. Wciąż nie czuć klimatu epokowego odkrycia. Nie czuć też klimatu wyprawy naukowej bo kiedy tylko pojawia się informacja, że wewnątrz obcej konstrukcji powietrze może nadawać się do oddychania, naukowcy radośnie otwierają skafandry i rozpoczynają wielki konkurs „kto zachowa się jak większy debil”. Macają wszystko, biegają bez ładu i składu, za nic mają reguły bezpieczeństwa, prowadzenia badań czy samą wagę odkrycia.

Pamiętacie kosmiczny szlam kosmitów? Oczywiście wpada w nierozważne łapki „naukowców”… reszty moglibyście się domyśleć, gdyby Prometeusz miał jakąś krztę konsekwencji czy sensu. Dlatego powiem ogólnie, że szlam działa po prostu losowo. Tworzy potwory, infekuje ludzi, jedni wariują inni mutują, wszystko ma inklinacje do oralnych gwałtów. Jeśli myślicie, że to jest wspomniane DNA obcego to się mylicie. Obcy do Prometeusza został dopchnięty kolanem, w sposób równie subtelny co rzut cegłą w okno.

-Koniec spoilerów. Poniżej znajdują się już tylko przykre słowa-

Głupota, niekonsekwencja i potok idiotyzmu. Co jeszcze oferuje Prometeusz? Woreczek postaci, które wyglądają jakby chciały ale nie mogły. Jest dwóch gości, jakiś romance, który do niczego nie prowadzi, chociaż chyba chodziło o to, żebyśmy ich polubili. Jest Charlize Theron, której chyba mieliśmy nie lubić, ale jest nam obojętna tak jak jej obojętna jest cała wyprawa. Ma ona zasygnalizowaną relację z kapitanem, z której nic nie wynika, oraz relację z innym członkiem załogi, która mogłaby być ciekawa, gdyby nie to, że też nic z niej nie wynikało. Noomi Rapace wypada nieźle w swojej głupawej acz trudnej roli. Michael Fassbender dobrze spisuje się jako android, ma świetną sekwencję gdy cała załoga śpi a on jeden czuwa na pokładzie Prometeusza. Jednak nie przesadzałbym z zachwytami nad jego aktorstwem – w końcu gra robota.

Co z atmosferą filmu? Wpierw brakuje nastroju fascynacji epokowym odkryciem, potem film celuje w klimaty horroru, ale krąży pomiędzy absurdem a groteską. Wydarzenia i działania postaci są pozbawione sensu, czasami widz wręcz życzy im śmierci za tę głupotę. Pod koniec film wręcz zmienia się w jakiś Piątek trzynastego w kosmosie, z końcówką bezczelnie dopraszającą się o sequel.

W pełni pozytywnie wypada tu tylko realizacja. Świetne efekty ze zdjęciami Dariusza Wolskiego oraz rewelacyjna ścieżka dźwiękowa Marca Streitenfelda. Koniec. Prometeusz to straszliwie napuszony, durny gniot. Film ten miał powiedzieć coś o rasie pilota wraku z Aliena. Informacje które nam zaserwowano są idiotyczne i idzie za nimi gro pytań. Akcja poprowadzona jest chaotycznie, postacie zachowują się głupio i niestosownie do sytuacji, przez ekran przewija się masa motywów i wątków, które wyglądają jak niedopasowane klocki. Może dało by się z nich coś wyciągnąć, ale nie nadają do wymieszania w jednym filmie. Jak się okazało cykl Obcego nie został zarżnięty Alienem 4, ani dwoma AVP rywalizującymi o tytuł najgorszego. Ridley Scott sam dorżnął swoje dzieło. Obym miał rację, obyśmy nie doczekali się Prometeusza 2.

poniedziałek, 11 czerwca 2012

The Grey



Do The Grey nie podchodziłem obojętnie. Po raz pierwszy zwrócił moją uwagę już w 2010 – recenzja scenariusza wówczas niezrealizowanego filmu była zaskakująco dobra. Niezwykle prosta historyjka, a jednak scenariusz oblany pochwałami. Możliwe ale nieczęste. O sprawie zapomniałem, ale zwiastun pod koniec 2011 ożywił wspomnienia. Konkretniej mówiąc – skonfrontował się z nimi. Zapowiadał coś wyglądającego na durny akcyjniak z bandą facetów walczących z wilkami. Jednak obietnica dobrej historii i pozytywne opinie kazały dać obrazowi Joe Carnahana szansę.

Fabuła jest niezwykle prosta. The Grey traktuje o grupce mężczyzn, którzy cudem przeżyli kraksę samolotu na dalekiej północy Alaski. W środku pustkowia, na trzaskającym mrozie, bez szans na ratunek, bez jedzenia, okazuje się, że mają jeszcze większy problem. Samolot rozbił się na terytorium agresywnej watahy wilków. Zwierzęta te najwyraźniej nie mają tu naturalnych wrogów i strach jest im obcy.

Centralną postacią jest Ottway, zgorzkniały, zrezygnowany facet, oddzielony od kobiety, którą kocha. Gdy go poznajemy na dalekiej północy, gdzie pracuje nad odwiertami ropy z byłymi więźniami, mordercami i wszelakiej maści gnidami, rozważa samobójstwo. W ostatniej chwili jednak rezygnuje. Po kraksie, razem z pozostałymi zaczyna walczyć o życie, które jeszcze niedawno chciał porzucić.

Jeśli ktoś spodziewa się kina akcji, do czego ma pełne prawo po niezwykle nieuczciwym zwiastunie, może być rozczarowany. To nie film o człeczo-wilczym boksie. To film o umieraniu. Tylko tyle i aż tyle. Carnahan zaserwował bardzo surowe, wręcz pierwotne widowisko. Świetnie ukazana kraksa samolotu, to dopiero początek. Film kręcono w Kolumbii Brytyjskiej, natura sama zapewniła prawdziwy śnieg i trzydziestostopniowy mróz. Widać to na aktorach, można niemal poczuć trzaskający mróz i przejmujący wiatr. Prawdziwość zakłócać mogą komputerowo wygenerowane w wielu scenach wilki, jednak nie przeszkadzało mi to nadmiernie. Dzięki temu film serwuje nam kilka ładnych ujęć, których nijak nie dało by się osiągnąć w inny sposób.

Nie jestem fanem nadmiernego wczytywania się w filmy, szukania drugiego i trzeciego dna. Niektóre filmy rozpaczliwie się o to dopraszają, inne widownia próbuje ratować doszukując się pod artystowskim bełkotem czegoś wartościowego. Tu paradoksalnie mamy zwykłe, nie pretensjonalne kino survivalowe, które może pozostać tylko tym. Ale pewne skojarzenia przychodzą widzowi na myśl same w trakcie seansu. Nie dopatrywałbym się tu geniuszu twórcy, analogia między grupką facetów i watahą wilków jest dość oczywista.

Przetrwanie bardzo angażuje w trakcie seansu. Śmierć jest obecna od samego początku. Jest napięcie, i zagrożenie. Kiedy w ciemności nie błyskają oczy wilków, słychać ich ujadanie lub wycie. Gdy jest spokojniej mężczyźni zaczynają sobie skakać do gardeł. Nie jest to jednak wymuszone i wychodzi całkiem naturalnie. Gorzej wypadają sceny gdy faceci robią się trochę wylewni. Wychodzi wtedy, brak pracy nad postaciami poza Ottway’em.

Jeśli już jestem przy wadach to warto powiedzieć, że o ile w trakcie filmu jest świetnie, po seansie nie zostaje zbyt wiele. Pojawia się natomiast poczucie, że pewne rzeczy dało się zrobić lepiej. Dodać trochę życia innym postaciom. Darować sobie kilka niepotrzebnie przegiętych scen.

Czasem mam wrażenie, że brakuje nam w kinie prostoty. Miło zobaczyć, że wciąż nie wszyscy w Hollywood uważają twist za rzecz obowiązkową. Carnahan serwuje bardzo surowy klimat, i angażujący seans. Mogło być lepiej, ale to wciąż udany bardzo film. Aha, niektórych pewnie wkurzy zakończenie. Niesłusznie.

piątek, 8 czerwca 2012

Snow White and the Huntsman


Seans tej wersji Królewny Śnieżki uznaję za bardzo udany. Byłem bardzo nakręcony i w kinie dostałem to czego oczekiwałem. Nie oznacza to jednak, że to film bardzo dobry. To film oscylujący między średnim a dobrym. Dyskusje po seansie prowadzą do wniosku, że mamy tu sporo zmarnowanego potencjału. 

Zacznę od dobrego. Nastrój całości jest świetny. Mrok, ale bez nadmiernego pałowania się, nawet z kilkoma niezbyt wyszukanymi żarcikami. Designy od kreacji złej królowej począwszy po bajkowy las są atrakcyjne i świetnie zrealizowane. Można by się przyczepić do małych elfów, ale z ich wyjątkiem efekty są z najwyższej półki. Idealnie też wyczarowano krasnali, w gwiazdorskiej obsadzie. Drobniutcy Bob Hoskins, Ian McShane, Ray Winstone, Nick Frost, Eddie Marsan, Toby Jones wyglądają w pełni naturalnie. Te efekty w połączeniu z świetnymi zdjęciami składają się na prawdziwą ucztę dla oczu. 

Wspomniane krasnoludy są tak fajne, że mogliby dostać własny film. Chris Hemsworth jako Łowca wzbudza sympatię. Niby nic, ale trudno nie lubić postaci granych przez tego gościa. Gwiazdą i królową tego filmu jest jednak oczywiście Charlize Theron. Jest fantastyczna, ma swój wątek, prezentuje się niesamowicie. Uroda i charyzma. 

Na to wszystko liczyłem i to otrzymałem. A jak z resztą? Niestety gorzej. Pojawiają się głosy, że film jest nudny. To lekka przesada, ale rzeczywiście momentami jest rozwleczony, kilka scen (szczególnie w „rybackiej wiosce”) można by wykopać bez najmniejszej straty dla filmu. Najlepiej w zamian za więcej krasnali czy królowej. 

 Kristen Stewart to straszny drewniak. Nie wiem czy po sukcesie Zmierzchów uznała, że nie potrzebuje lekcji aktorstwa, czy nie przynoszą efektu. I może nie jest brzydka, ale trudno się nie skrzywić, kiedy Lustro wmawia zjawiskowej królowej Ravenii, że jest ładniejsza od niej. A jak już jesteśmy przy Lustrze, to jest to „postać” z potencjałem, który po pewnych sygnałach w pierwszym akcie filmu, gdzieś przepadł. Być może autorzy nie wiedzieli jak go zagospodarować. 

To dziwne niezdecydowanie, czy brak pomysłu przejawia się też w innych aspektach filmu. Królewna Śnieżka, jej przyjaciel z dzieciństwa – William oraz Łowca tworzą coś a’la trójkąt miłosny. Niestety twórcy nie wykorzystali okazji do ciekawej symetrii między dwiema męskimi postaciami. Podobnie nijak i niekonkretnie wypada sama Śnieżka, która miała być przeciwieństwem królowej, sceny w magicznym lesie wskazują, że jest kimś wybranym i nadnaturalnym. Po filmie nie mam przekonania czy tak rzeczywiście było, czy to tylko jakaś zbiorowa histeria uciśnionego ludu i markotnych krasnali. 

Samą tą pisaniną nakręcam sobie agresor na ten film. A przecież w kinie bawiłem się bardzo dobrze. Tylko po obejrzeniu Królewny Śnieżki i Łowcy, narasta żal, że tak wiele fajnych pomysłów prowadzi do nikąd, że zmarnowano sporo potencjału i popełniono kilka bardzo łatwych do uniknięcia błędów. 

 Z powodu zmieszania recenzenta jasnej rekomendacji nie będzie.

poniedziałek, 4 czerwca 2012

Hunger Games



Nie brak nam w kinach filmów kiepskich. Igrzyska śmierci wyróżnia na tym tle fakt, że tak rzetelnie krok po kroku spartaczono tu niemal wszystko co tylko się dało. A to co nie jest spartaczone gryzie się z jakością całości.

Zastanawiałem się jaki był zamiar twórców w czasie realizacji. Czy to miała być pełna emocji historia o nastolatkach zmuszonych do makabrycznej walki? Czy miał to być trzymający w napięciu akcyjniak? Komentarz społeczny, prosta metafora z przesłaniem w atrakcyjnej oprawnie? Żaden z tych wariantów nie pasuje, jeśli któryś jest prawdziwy, to założony cel nie został osiągnięty. Nadrzędnym celem zapewne było zarobienie dużych ilości naraz pieniędzy. Ku mojemu zdumieniu, ten realizowany jest bardzo skuteczne.

Wiele złośliwości można by wylać na przedstawiony świat i zamysł filmu. W nieokreślonej przyszłości, po nieokreślonych wojnach państwo Panem funkcjonuje jako zbiór dwunastu biednych dystryktów rządzonych przez obrzydliwie bogaty Kapitol. Na pamiątkę minionych wojen corocznie od kilkudziesięciu lat organizuje się tytułowe Igrzyska śmierci. Losowo wybrani nastolatkowie z dystryktów na oczach kamer muszą walczyć ze sobą w dziczy. Wygrywa ostatni żywy.

Proceder trwa od dziesięcioleci, wszyscy muszą go oglądać, ale niektórzy uczestnicy zachowują się jakby nie mieli w ogóle pojęcia o niczym, nawet po tygodniowym treningu. Reakcje społeczności na to wszystko ukazane są zupełnie nijak i niekonsekwentnie. Organizatorzy telewizyjnego show co rusz zmieniają zasady. Dystrykt dwunasty zdaje się składać z góra kilkuset ludzi, podczas gdy Kapitol utrzymywany przez dystrykty zdecydowanie liczy sobie miliony mieszkańców. Byłbym w stanie większość tego przemilczeć, gdyby tak przedstawiony, umowny świat czemuś służył. Gdyby te piramidalne bzdury były narzędziem do zrealizowania ciekawego lub atrakcyjnego filmu. Niestety tak nie jest.

Koncept młodych graczy zmuszonych do walki na śmierć i życie ma pewien potencjał. Tu jednak jest kompletnie nie wykorzystany. Zachowanie nastolatków rozciąga się od przerysowanych młodocianych potworów po (nie mniej przerysowane) niekumane matołki. Choć igrzyska wypełniają znaczną część 140 minut seansu, nie poświęcono wielkiej wagi przedstawieniu w ciekawy sposób zachowań nastolatków w tak ekstremalnej sytuacji.

Znacznie więcej serca włożono w charakteryzację i stroje. Mogę docenić wysiłek, trudniej docenić mi ostateczny efekt. Przyszłościowa moda jest niekonsekwentna, chaotyczna i zwyczajnie idiotyczna. Jedni ludzie usiłują wyglądać jak kosmici inni wystrojeni są całkiem współcześnie.

Jasnym punktem seansu jest Jennifer Lawrence, która zagrała świetnie. Z tego powodu odstaje na tle słabych kreacji młodych aktorów i przeciętnych wśród mniej lub bardziej uznanych nazwisk. Można by jeszcze docenić Donalda Sutherlanda, ale pojawia się na ekranie zaledwie przez kilka minut. Wiec przez większość czasu gwiazda filmu otoczona jest sztucznością, słabym aktorstwem, tandetnymi gestami i powtarzanym do znudzenia „niech los wam sprzyja”.

Bzdurną fabułę i naciąganą wizję świata można by przebaczyć, gdyby czemuś to służyło, gdyby wykorzystać to na potrzeby widowiska lub historii angażującej widza. Niestety tak się nie dzieje. Igrzyska śmierci serwują na zmianę dłużyzny, nieciekawe sceny akcji, sztuczność i niekonsekwencję. Jako film akcji jest denny i nie widowiskowy. Jako emocjonujące seans o nastolatkach zupełnie nie przekonuje. Komentarz społeczny, filozoficzny, przesłanie – nieobecne. Jednym słowem – klapa.

piątek, 1 czerwca 2012

Smok wylądował



Wczoraj końca dobiegła historyczna misja. 22 maja na orbitę wyniesiono kapsułę Dragon, prywatnej firmy SpaceX. 25 maja doszło do dokowania z międzynarodową stacją kosmiczną. Na pokładzie znajdowało się 520 kilogramów żarcia, wody, ubrań, sprzętu komputerowego i naukowego. 31 maja Dragon wszedł w atmosferę Ziemi i bezpiecznie wylądował w Oceanie Spokojnym, gdzie został równie bezpiecznie wyłowiony. 


Tak właśnie rozpoczęła się nowa era podboju kosmosu. Nie ma tu co lać wody, trzeba się cieszyć razem z ponad tysiącem pracowników SpaceX, którzy głośno wiwatowali po udanym starcie. Trzeba też wypatrywać z uwagą pierwszych dokonań Planetary Resources. Jeśli tylko tu na dole wszystko nie pójdzie w diałby, wasze dzieciaki może będą pracować tam na górze :).