niedziela, 8 maja 2011

Source Code


Polecanka: Methodic Doubt – Kopius Few

Cholernie ciężko będzie napisać coś o tym filmie. To rewelacyjny thriller SF, ale nie idealny. Niestety jego odbiór będzie tym lepszy im mniej widz będzie wiedział przed seansem. Dzięki temu powinien być równie zdezorientowany jak główny bohater, a następnie razem z nim, stopniowo dowiadywać się z czym mamy do czynienia. Jednocześnie mój główny zarzut (a w rzeczywistości bardziej wątpliwość) tyczy się czegoś, czego nie wypada mi zdradzić. Tak więc będę dreptał po kruchym lodzie, ale postaram się w miarę konkretnie zrecenzować nowy film Duncana Jonesa.

Wbrew pozorom Kod Nieśmiertelności (jak zwykle tłumacza świerzbiły łapska i musiał poprawiać oryginał) cechuje podobny minimalizm jak Moon. Oczywiście tu widać grubszą kasę, jednak nie ma tu niepotrzebnego efekciarstwa. Całość rozgrywa się w dwóch lokacjach, mamy cztery role i kilka drobnych rólek. To niegłupi thriller SF, bez wybujałych ambicji.

Podobnie jak w Moon mamy do czynienia z bohaterem w ekstremalnej sytuacji, w potrzasku. Colter jest skazany na eksplodujący pociąg. Nikt nie chce wyjaśnić mu ani co tak naprawdę się dzieje, ani jakimi regułami rządzi się Kod Źródłowy. Z jednej strony może robić co chce, z drugiej brak mu jakiejkolwiek swobody. Jake Gyllenhaal wzbudza sympatię i współczucie. Film „oficjalnie” obraca się wokół poszukiwania terrorysty, ale oferuje znacznie więcej. Mówiąc o postaci Coltera trudno pominąć ciekawy aspekt – dowiadujemy się, że jest on „urodzonym bohaterem”, że ratowanie ludzi ma w krwi. Jednak okazuje się, że nie jest to w pełni po myśli twórców Kodu. Coltera bardziej interesuje ratowanie żywych ludzi, których ma przed sobą, niż dwóch milionów mieszkańców Chicago, którzy są dla niego tylko liczbą…

Seans oferuje 90 intensywnych minut, z świetną realizacją (OK, kraksa pociągu nie powala). Film wciąga, atrakcyjnie rozkładając kolejne akcenty (nie koncentruje się na jednym czy dwóch twistach w całym seansie). Aktorzy dopisali. Gyllenhaala pochwaliłem, Michelle Monaghan w sumie jest tu tylko ozdóbką, na największe pochwały zasługuje jednak Vera Farmiga, która mając niewielką swobodę w swojej roli, potrafiła przekazać wiele emocji bez wylewności czy jakiejkolwiek przesady. Jeffrey Wright na bank zbierze sporo cięgów. Jego postać jest mocno przerysowana, ale cóż – ja to kupiłem w całości. Efekt równie zamierzony co trafiony.

Wśród zarzutów do filmu dominuje przesłodzona końcówka. Moim zdaniem nie jest zła. Może lepiej było zakończyć jeden z wątków wcześniej, ale nie jestem o tym w pełni przekonany, bo nie jest to też „rozwiązanie z czapy” tylko coś, do czego film dążył konsekwentnie i co było zasygnalizowane (choć dyskretnie) dużo wcześniej. Ponadto jestem w stanie zrozumieć, że ten finał jest „bezpieczniejszy” i typowa widownia mogła by stwierdzić, że „się należy”. Zgodzę się też, że wnikanie w detale nie służy temu filmowi (choć więcej dziur dostrzegam w Moon).

Podsumowując – solidna realizacja, historia i aktorstwo. Nie jest to film idealny, ale w zalewie skretyniałego badziewia trzymam kciuki za sukces filmu pozbawionego łopatologii i nie traktującego widza jak idiotę. Source Code to seans warty swojej ceny.