wtorek, 29 marca 2011

Sucker Punch

Polecanka: Lords of Acid – The Crablouse

Długo to trwało, bo cholernie ciężko ocenić ten film. Można by oczywiście powiedzieć – durna kupa. Ale nie byłby to pełen obraz Sucker Puncha. Zack Snyder po raz pierwszy stanął na własnych nogach. Nie jest to remake, ekranizacja książki czy komiksu. Czy reżyserowi pozostała tylko charakterystyczna oprawa bez fabuły? Najwyraźniej taki był wręcz plan. Powiem więcej, podoba mi się intencja tego filmu – jazda bez trzymanki, której nie trzyma fabuła, reguły, czy jakieś wielkie ambicje. Niestety nie udało się to w pełni. Ale po kolei…

Zombie Nazis Must Die!

Autor najgenialniejszych napisów początkowych evah (Watchmen) tu raczy nas niemym prologiem w rytm „Sweet Dreams”. Poznajemy osieroconą bohaterkę, dowiadujemy się jak podłym jest jej ojczym i jak umieścił ją w ośrodku dla chorych psychicznie. Po kilku łopatologicznych ujęciach – mapy budynku, klucza na szyi pielęgniarza, czy tabliczki informującej, że drzwi się otwierają w przypadku pożaru -zaczyna się właściwy film. Główna bohaterka szybko na szpital narzuca swoją fantazję teatru burleskowego, z którego będzie chciała uciec z pomocą czterech innych dziewcząt. Szybko stwierdza, że będzie im potrzebnych kilka rzeczy – mapa, klucz, zapalniczka…

Jak wspominałem – podoba mi się idea tej totalnej prostoty w filmie wycelowanym w efekciarstwo, klimat, dobrą muzykę, sceny akcji i totalną swobodę wyobraźni. I tak – gdy dziewczyny próbują zdobyć kolejne przedmioty „włączają” się ich fantastyczne wizje, burleskowe tancerki zakładają niedorzeczne stroje, wojują ze smokami, nazistowskimi zombie, sterowcami i robotami. Biegają po Japonii, obcych planetach, zamkach i pędzących pociągach. Czy to nie wypas? I tak i nie. Zanim do takich sekwencji dojdzie, przyjdzie nam tolerować słabiutkie aktorstwo ładniutkich aktoreczek, które można usprawiedliwić w znacznej mierze fatalnymi dialogami. Ale kiedy na ekranie pojawia się czterometrowy, żelazny samuraj z czerwonymi ślepiami, strzelający z sześciolufowego działka do dziewczyny w mini spódniczce na obcasach, władającej kataną i pistoletem z breloczkami w klimacie „hello kitty” trudno powstrzymać uśmiech.

Zettai Ryouiki! Banzai!

Niestety jest kilka problemów. Te niczym nie skrępowane fantazje są tak bardzo oderwane od reszty filmu, że robi się z tego ekranowe monstrum dr Frankensteina. Machnięto ręką na niemal jakiekolwiek paralele między szaleńczymi wizjami a tym co dzieje się w rzeczywistości. Musimy zdobyć mapę – bum, strzelamy się z nazistowskimi zombie napędzanymi parą, akcja, akcja, i po akcji. Oczywiście – można się doszukać podobieństw postaci, czy tego, że w wizji zapalniczka zmienia się w wielkiego smoka, ale jest to na tak podstawowym poziomie, że tego związku prawie nie czuć.

Do tego niestety o ile designersko, jest to czysty geniusz – pojazdy, wrogowie, kostiumy, lokacje, tak same sceny akcji nie powalają. Byłbym ostrożny z formułowaniem zarzutów, że to dlatego, że nie odczuwamy zagrożenia dla bohaterek czy, że widz nie czuje z nimi więzi emocjonalnej. Sądzę raczej, po prostu nie są one wystarczająco dobrze wykonane, żeby żyły pompowały adrenalinę (jak we wspomnianej przeze mnie scenie z samurajami).

Katanas Are Just Better.

Złe aktorstwo, złe dialogi, całość się niezbyt klei… Czy to zły film? Nie. Bo jak wspominałem – designersko jest to cudeńko. Uświetnione świetną muzyką. Jeśli idzie o aktorów to przemilczałem do tej pory Scotta Glenna, grającego mentora bohaterek, idealnie naśladującego Davida Carradine. Zdjęcia w filmie również są wprost genialne – dokładnie do tego przyzwyczaił nas Zack Snyder i to obiecywał zwiastun. Co ciekawe mimo tej potwornie irytującej łopatologii film mnie zaskoczył. W pewnym momencie dzieje się coś, czego się nie spodziewałem. Nie będę pochopnie zakładał, że owa łopatologia to celowy zabieg by uśpić moją czujność, ale i tak kolejny plusik ląduje na koncie Sucker Puncha.

Jak widać na każdym polu film jest mieszanką dobrego i złego filmoróbstwa. Z jednej strony spodziewałem się więcej – lepszych i liczniejszych scen akcji, ciekawiej zmieszanych z szpitalnymi realiami, z drugiej strony na ekranie dostajemy dokładnie to co obiecuje zwiastun. Dziewczyny grają kiepsko, ale casting jest genialny. Fabularna prostota to świetny zabieg, który eliminuje jakąkolwiek pretensjonalność, ale łopatologia i to oderwanie fantazji od rzeczywistości podcina skrzydła całości. Genialne zdjęcia i oprawa przygaszone są przez sekwencje akcji nie w pełni wykorzystujące ich potencjał. Sucker Punch to ciekawy, może nawet dobry film po którym oczekiwałem trochę więcej.

czwartek, 24 marca 2011

Epicki Alfabet - A

Reedycja Epickiego Alfabetu. Tytuł mówi sam za siebie, a niejeden pewnie pamięta oryginał. Ale jakby ktoś nie wiedział, to mogę jedynie doprecyzować, że chodzi o muzykę. Wpisy będą zestawieniami pompatycznych utworów na kolejne litery alfabetu. Epickość będzie traktowana z dużym marginesem, żebym mógł Wam podsunąć jak najróżniejsze muzyczki, z drugiej strony na pewno wiele będę musiał skreślić, żeby nie rozwlekać całości ponad miarę. Czy muszę wspominać, że słuchamy wszystkiego z podkręconymi głośnikami?Większość cyklu pisana jest z myślą od podkładzie w grach fabularnych, niezainteresowanych przepraszam za hermetyczne komentarze. Z powodów estetycznych postanowiłem nie wklejać playera w notki i ograniczyć się do linków. Miłego słuchania!

Also Sprach Zarathustra – Richard Strauss

Czymże innym można by zacząć taki cykl? Ikona kina. To przy okazji jest też przekleństwem tego utworu. Obawiam się, że na sesji RPGowej mogło by się to nadać tylko w scenie komicznej, bo inaczej wyszło by sztampowo i banalnie. Zamiast tego polecam (spoiler literki „P”) Planet Krypton (Koniec spoilera).

Angel Of Doom – Shiro Sagisu

Z dzisiejszych pozycji to jest zapewne najmniej znane. To kompozycja do finałowych scen Rebuild of Evangelion 1.0 You Are (Not) Alone. To pierwszy z kinowych filmów stanowiących remake Neon Genesis Evangelion. Świetny kawałek muzyki, trochę szkoda, że po budowaniu klimatu trochę siada pod koniec, kiedy powinien wręcz urywać jaja.

The Abyss – Alan Silvestri

To wyśmienity soundtrack, wydaje mi się, że niesłusznie zapomniany przez wielu, podobnie jak film. Zaczyna się po prostu estetycznie, od drugiej minuty brzmienia nabierają kolorków i przestrzeni. Około 3:50 znowu kroczek wyżej by zakończyć całość anielskimi chórkami.

Anvil of Crom – Basil Poledouris

Kvlt classik, jak się przekonanie Basyl jeszcze nie raz zagości w alfabecie. Zanim ktoś zacznie kręcić nosem na ten utwór – uspokajam, przy literce R nie zabraknie Riders of Doom. Ale co tam – nie sądzę by ktoś odmówił epickości prologowi czytanemu przez Mako, czy późniejszej kompozycji.

Audiomachine – Guardians At The Gate

Audiomachine – Akkadian Empire

Nikogo nie zaskoczy, że w Alfabecie niemało miejsca znajdzie się dla muzyki ze zwiastunów filmowych. Te dwa kawałki uświetniły między innymi zwiastun Avatara. Drugi znalazł się natomiast w całkowicie epickim trailerze StarCrafta II.

piątek, 18 marca 2011

Battle: Los Angeles

Polecanka: Brian Tyler – For Home, Country, and Family

Złe dobrego początki. Dosłownie i w przenośni. Battle: Los Angeles narobił sporych nadziei, następnie został dość chłodno przyjęty przez krytyków. Do tego przewijał się zarzut roztrzęsionej kamery i kiepskich postaci. Splot kilu zdarzeń sprawił, że wylądowałem na pierwszym możliwym seansie.

Serio, serio. Problem ze spaniem sprawił, że byłem na nogach wcześniej niż niektórzy kładą się spać, zajęcia na uczelni wykluczyły większość seansów, ale skoro już byłem na chodzie, to czemu nie zobaczyć jak wygląda kino o 10tej rano. Przy okazji dowiedziałem się, że Galerię Kazimierz odwierają właśnie o tej godzinie i że musimy mieć masę nierobów w tym kraju (niespodzianka!) bo pod drzwiami czekał dziki tłum. Ale nie o tym miałem…

W fotelu zasiadłem z pewną taką nieśmiałością – a jak będzie kicha i roztelepana kamera, głupota i patos? Film zaczyna się od raportu w TV, że źli kosmici podbili niemal zupełnie oba wybrzeża USA. Jedynie Los Angeles się trzyma… 24 godziny wcześniej… „Buee kapkę to intro oklepane” no ale nic oglądamy, w końcu nie ma to jak sprawdzony posiłek. Zaczna się sekwencja nijakich ujęcio-scenek pokazujących kolejnych marines, których przyjdzie nam oglądać na ekranie. Ten ma babę w ciąży, ten ma PTSD, ten jest smarkaty a tamten chce już na emeryturę. Jak w filmach katastroficznych, że niby każdy ma swoją historię… Szkoda, że nikt nie ma polotu i jaj, żeby wykreować zbieraninę typu Colonial Marines z Obcego… Charakterystyczni, ale nie wymuszeni. No ale nic, znowu przymykam oko, czekam aż zaczną pizgać kosmici. Ale zaraz… co jest grane. Scenia dialogowa a kamera się telepie. Koleś robi brzuszki, kamera szamocze mocniej niż gdyby mu ją na głowie zamontowali, kolejne ujęcie – słońce nas oślepia, jest drążek, czasem tylko coś widać jak frajer przy podciąganiu się zasłoni słonko. Co jest k…a!? Ja rozumiem takiego stajla jak się potykamy z obcymi, ale przy takich scenach?! Czyżbym poszedł na bardzo zły film?

Na szczęście nie. Po wstępniaku robi się kapitalny film o inwazji bulwogłowych kosmitów na Ziemię. Nie idealny, nie pozbawiony wad (o których później), ale zapewniający całą masę zabawy w prostej formie. Już pierwszy przelot helikopterem serwuje nam ładne (nie roztrzęsione) ujęcia zrujnowanego Los Angeles. Potem nie brak tych nieszczęsnych roztrzęsionych ujęć, które dominują większość recenzji, ale pasują one do klimatu. A z czasem jest ich coraz mniej. W ogóle film ma tą fajną cechę, że im dalej tym lepiej. Jak często w cale niezły film psuje ostateczne wrażenia brakiem pomysłu, czy poradności w finale. Nie tym razem.

Fabularnie mamy do czynienia z materiałem jakby zdjętym z jakiegoś brawurowego scenariusza RPG. Dostać się do punktu X, uratować cywili, dostarczyć ich w miejsce Y, odstawić widowiskową walkę z finałowym bossem. Film jest bardzo intensywny moim zdaniem dobrze się stało, że żołnierze nie mają nadmiernie rozbudowanych charakterów, poza jednym młodym gniewnym (czytaj: przerysowanym) marine reszta robi wrażenie, żywych ludzi, którym po prostu nie ma kiedy poświęcić więcej uwagi. Więc cały ten początkowy cyrk można zinterpretować raczej nie jako element filmu katastroficznego o splocie kilku ludzkich historii, tylko jako wstępniak „przeciętny dzień w armi”.

Nieźle wypada tło fabularne. Obcy ewidentnie mają złe zamiary, są pewne sugestie, w tym dość naciągane, ale dające poczucie, że wszystko to ma ręce i nogi. W materiałach promujących film zaprezentowano jak dużo wysiłu włożono w projektowanie przybyszy, niestety sporo tej pary poszło w gwizdek. Nie będzie wielu okazji by dokładnie przyjrzeć się ich maszynerii, czy im samym. Można było jednak odnieść wrażenie, że ich głowy są pokracznie wielkie. w filmie jednak nie odniosłem takiego wrażenia. Można mieć jednak pretensje do dwóch rzeczy. Po pierwsze – są bardzo humanoidalni, ruszają się i w sporej mierze zachowują po ludzku. Druga rzecz jest podyktowana samym pomysłem na film. Obcy może mają statki kosmiczne, chodzącą artylerię, latające samochodziko-cosie i karabiny wszczepione w prawe ręce… Funkcjonalnie jednak poza pierońską odpornością są na podobnym poziomie technologicznym jak my. Dobre amerykańskie chłopce dotrzymują im kroku, muszą tylko mocniej ciągnąć za spust. Myślę jednak, że większość widzów przebaczy to twórcom, bo dzięki temu mogą pooglądać napierdzielankę USMC z E.T..

Za budżet $70 mln (czyli nie wpadający w szufladkę „superprodukcja”) wyczarowano świetne widowisko, ani razu nie robiące wrażenia taniochy. Ładne obrazki dodatkowo pimpuje świetny soundtrack Briana Tylera. Mimo tych kilku roztelepanych ujęć na początku i w pierwszej strzelaninie sceny akcji są zupełnie dobre, a całość ma po prostu fajny klimat akcyjniaka SF. Najbardziej cieszy mnie, że film nie macha namolnie flagą, ani przez chwilę nie słyszymy prezydenta USA (czy czegokolwiek o nim). Nie ma mdlącego heroizmu i patosu. Oczywiście jedni giną inni się poświęcają, padają słowa „Marines never quit!” „Semper fi!”, ale kurna przecież ich tego właśnie uczą. Jest może jedna tandetna scenka, ale ogólnie nie powinniście się bać scen zatykania sztandarów, czy płakania nad przypaloną flagą. Co miłe (i niełatwe w filmie o kosmitach atakujących Ziemię) nie ma błazenady. Nie ma głupkowatego bohatera czy wciśniętych comic reliefów.

Battle: Los Angeles to kawał fajnej akcji SF. Nie urywa głowy, ale serwuje fajny klimat, solidną realizację. Obiektywnie patrząc widzę teraz, że nie ma tego czegoś, jakiejś sceny czy motywu, który urywa łeb, ale absolutnie nie czuję jakiegoś niedosytu. Dostałem dokładnie to, czego chciałem. Ale oczywiście nie krzywiłbym się na więcej. Miejsce na sequel zdecydowanie jest.

wtorek, 15 marca 2011

Jeż Jerzy

Nie ma co dalej zwlekać… Stronka przejdzie pewnie jeszcze niejedną poprawkę, ale działa i wygląda względnie docelowo. Planowałem zacząć od ciekawostek takich jak Rubber i Troll Hunter, ale chyba istotniejsze jest bycie na czasie, stąd dziś będzie ok Jeżu. Przy okazji dzięki wszystkim za linki z mniej lub bardziej wygwiazdkowanymi ciekawostkami na polteru.

Komiksowego Jeża znam, ale nie jestem nawet nieregularnym czytelnikiem. Mimo to, zachęcony opiniami o komiksie i zwiastunem udałem się szybciutko do kina. I trudno o jednoznaczny werdykt. Obiektywnie Jeż Jerzy to w porywach średniak. Nie można mu jednak odmówić szeregu zalet. A jak go zestawić z typowymi (współczesnymi!) polskimi produkcjami, to można zrozumieć zachwyty Newsweeka czy Filmwebu. Koniec końców Jeża można potraktować albo jako światełko w tunelu, albo jako ciekawostkę.

Jeśli tylko Jeż nie zarobi na siebie i jakieś kolejne produkcje w tym stylu to raczej pozostanie ciekawostką. Jest to prawdopodobne, bo chyba jednak nie jest dość dobry by mieć status światełka w tunelu. Braki w fabule, w rozwoju postaci, w ilości gagów… Jeż Jerzy, to ten boleśnie częsty ostatnio przypadek filmu z zadatkami na coś bardzo dobrego. Niestety potencjału nie wykorzystano. Poza jednym skinem i tytułowym bohaterem postacie są równie płaski ejak animacja. Od czasów Powrotu Króla nie widziałem tak długiego rozwiązania po kuliminacji. W ogóle całość jest dość niezdarnie poprowadzona, nie wiem czy to wina jednego scenarzysty czy trzech reżyserów, czy wspólny wysiłek.

Nie wiem jak większość widowni przyjmie animację. Wielu może odstraszyć, dla mnie jednak jest fajna w swojej siermiężności. No i świetnie oddaje grafikę komiksową. Nikogo nie powinien też zaskoczyć doskonały dubbing – w obsadzie poza gromadą znanych aktorów znalazło się miejsce dla Włodzimierza Szaranowicza, Moniki Olejnik, Krystyny Czubówny a nawet świetny epizodzik Tomasza Knapika. Pośmiać też się można – autorzy z lekkością jadą po politykach, moherach, artystach i w ogóle różnych odcieniach polskości. Akcja rozgrywa się w stolicy, ale znalazł się i przezabawny wjazd na Kraków. Niestety śmiech przeplatają za długie okresy nudy i przeciętności.

Gdyby nie te zalety, byłoby naprawdę słabo, ale film co jakiś czas się ratuje i podciąga. Ostatecznie można mu wlepić w porywach 6/10.